3 luty 2010 | Nr 164

Powrót...

 
  "Koniec?"- książka Jacka Ostrowskiego - Część VIII
Książka „Koniec?” powstała trzydzieści lat temu, kiedy Polska znajdowała się  za żelazną kurtyną i w każdej chwili groził nam wybuch wojny o globalnym  zasięgu. Teraz wprowadziłem tylko poprawki kosmetyczne ( inne daty ).  Czarnoskóry prezydent USA był w wersji oryginalnej, pomyliłem się tylko o
kilka lat. J

Powieść „Koniec?” zapoczątkował moją przygodę z pisaniem. Jednym słowem
zacząłem od końca.

Jacek Ostrowski


 
 
- Przecież wiemy, że to was szukają - nie dał się zbić z tropu. - Odpowiadacie rysopisowi, jedziecie z ładunkiem od strony Warszawy i jesteście obcokrajowcami.

- że jesteśmy obcokrajowcami, to nic z tego nie wynika - wzruszyłem ramionami.

- A po co Polacy mieliby kraść uran ? - dziwił się - Przecież nie muszą go kraść.

- A po co nam ? — pytaniem odpowiedziałem na pytanie.

- Do przenośnego reaktora atomowego - padła natychmiastowa odpowiedź - który może służyć do różnych celów, słyszałem o waszych różnych pracach, przecież pracowałem w wywiadzie, o przepraszam, pracowaliśmy.

Spojrzałem z podziwem na mojego rozmówcę, ten człowiek był bardzo inteligentny i dużo wiedział, ale czy nie za dużo? Zauważył moje spojrzenie i zaniepokoił się.

- Czemu pan mi się tak przygląda ? - spytał.

- Mógłbym wam coś zaproponować – zacząłem. – Coś, co by przypuszczalnie zainteresowało pana, jak i pańską małżonkę.

- Co takiego ? - spytał zaintrygowany.

- Niestety! - rozłożyłem ręce. - Teraz nie mogę udzielić odpowiedzi, lecz dodam, że jest to rzecz nie do pogardze­nia.

- Mówi pan zagadkami - rzekł z wyrzutem i dodał - W dalszym ciągu sobie nie ufamy ?

- A mamy podstawy by sobie ufać?? – zmierzyłem go świdrującym wzrokiem.

- Nie ! – przyznał. – Ma pan rację, na to za wcześnie, ale musi się pan spieszyć, byśmy zdążyli!

- Brawo, jesteście bardzo dobrze poinformowani! – spojrzałem z podziwem na swojego rozmówcę.

- Owszem ! – pokiwał głową. – Ale to za mało, by przeżyć.

- Może wystarczy! – odparłem i na tym skończyłem rozmowę.

Dojechaliśmy do Płocka i Thomson zatrzymał się żeby wysadzić pasażerów, a kiedy wysiedli, otworzyłem okno i ki­wnąłem ręką, by się jeszcze zbliżyli.

- Czekajcie tu w tym miejscu za cztery dni o tej porze! – krzyknąłem..
- Będziemy ! – odparli. - Na pewno będziemy czekać, może wreszcie czas zacząć sobie ufać.

- Najwyższy czas! - uśmiechnąłem się - i nie będziecie tego żałować.



Sierżant wolno ruszył z miejsca, jeszcze chwilę pomachałem na pożegnanie i znów wygodnie rozsiadłem się w fotelu.

- Co ty na to ? - spojrzałem na mojego współtowarzysza.

- Ja? - zdziwił się. - Przecież nic nie rozumiałem. Słyszałem jedynie jakieś trudne do rozszyfrowania dźwięki i nic poza tym.

- Cholera ! - złapałem się za głowę. - ale ze mnie dureń, przecież mogliśmy rozmawiać po angielsku. Przepraszam, ale zupełnie zapomniałem o tobie, Thomson.

- Po angielsku ? - oderwał wzrok od szosy i spojrzał na mnie. - Czy to byli nasi rodacy?

- Nie ! - zaprzeczyłem. - To byli Rosjanie.

W tym momencie samochód nasz zaczął balansować po je­zdni, sierżant z wrażenia stracił panowanie nad po­jazdem .

- Co robisz ? - krzyknąłem przerażony. - Tyle przejechaliśmy i teraz prawie u celu podróży chcesz nas zabić?

- Przepraszam ! - burknął i zaraz odzyskał kontrolę nad ciężarówką .

- Naprawdę to byli Rosjanie ? - myśl o naszych niedawnych pasażerach nie dawała mu spokoju.

- Owszem, bardzo inteligentni Rosjanie .

- Mówiłem , żeby ich nie zabierać. - spojrzał na mnie z wyrzutem - Jeszcze będą z tego kłopoty.

- Nie kracz, bo dziób ci wyrośnie. - zrugałem go. -Zaproponowałem im udział w naszej wyprawie.

- To niemożliwe ?! - nie dowierzał. - Rosjan mamy zabrać, przecież to są nasi wrogowie, prezydent w grobie się przewraca.

- Wrogowie ? - zaśmiałem się. - Nie rozśmieszaj mnie, chłopie, prze­cież ja ich nie znam, nic mi nie zrobili i nie ma podstaw, by czuć jakikolwiek uraz. Są ludźmi takimi samymi jak my, a jedyna różnica polega na tym, że oni mówią

w języku rosyjskim, a my po angielsku. Byłoby rzeczą sprawiedliwą, że skoro my mamy brać udział w ekspedycji to i niech oni również. Ani oni, ani tym bardziej my, nie wywołaliśmy tej pieprzonej wojny i możemy zrobić ten przyjacielski gest w ich kierunku,

- Może to i racja ? - odburknął niepewnie. – ale zawsze mi mówili, że dobry Rusek to martwy Rusek.

- Im tak mówili o nas! – zaśmiałem się. – Szczuli nas na siebie i teraz spijamy to piwko.

- Tak! tak ! - Thomson machnął ręką – pana nigdy nie przegadam. Wydaje mi się jednak, że minął się pan z powołaniem, ponieważ powinien pan zostać księdzem — wszystkim przebacza, każdy jest przyjacielem , ale daleko tymi metodami nie można zajść!

Machnąłem tylko ręką i skończyłem naszą rozmowę.


ROZDZIAŁ IX



Późnym wieczorem dojechaliśmy szczęśliwie do bazy. Budynek był pogrą­żony w całkowitych ciemnościach. Siedzieliśmy w samochodzie nie kwapiąc się do wysiadania. Trzy dni upłynęły od nasz­ej ostatniej bytności w tym miejscu, trzy długie dni i wiele mogło się wydarzyć do tej pory, dobrego raczej nie, prędzej złego. Zaniepokoił nas brak straży i wyglądało to już na wejściu niezbyt zachęcająco. Z drugiej strony zostawiliśmy bazę na łasce i niełasce Wilkinsa, kompletnego ignoranta w sprawach bezpieczeństwa.

- Wysiadamy ! – zadecydowałem. - Tylko dyskretnie, bo cholera wie, co tu zastaniemy.

- Dobra ! - Thomson delikatnie uchylił drzwi i ostrożnie wygramolił się z pojazdu, ja, nie zwlekając, poszedłem w jego ślady, by na czworakach podkraść się do bocznego wejścia, tego samego, przez które pierwszy raz dostaliśmy się do hangaru. Było niezamknięte, więc delikatnie pchnąłem drzwi i znaleźliśmy się w środku. W półmroku dojrzeliśmy kontury kontenerów i nic nie wskazywało na jakiekolwiek zmiany.

- Podejdź do pomieszczenia zajmowanego przez naukowców i sprawdź czy Wilkins i Mc Donald śpią - powiedziałem cicho do mojego współtowarzysza - a ja tymczasem zajrzę do naszego mieszkanka.

- Idę ! - szepnął i oddalił się bezszelestnie. Ja poszedłem w swoim kierunku . Badając teren pod nogami wolno posuwałem się do przodu i bez żadnych komplikacji dotarłem co celu.
Drzwi były uchylone, co świadczyło o tym , że interesowano się lokum podczas naszej nieobecności. Wyjąłem rewolwer i trzymając go w dłoni, ostrożnie wsunąłem się do pomieszczenia. W ciemności namacałem kontakt i w chwilę
później snop jasnego światła zalał kontener, odetchnąłem z ulgą - nikogo tu nie było. Schowałem broń, zgasiłem lampę, wydostałem się na zewnątrz i nie uszedłem pięciu metrów , kiedy natknąłem się na sierżanta.

- Jak tam ? – spytałem. - Śpią?

- Tak ! – przytaknął. - jak niemowlęta. Można by było ich wynieść. Co robimy?

- Wracamy i robimy oficjalny wjazd – odparłem. – Lepiej, żeby nie zauważyli naszej podejrzliwości, niech poczują się pewnie, ponieważ wtedy łatwiej nam będzie przewidzieć termin napadu.



Ruszyliśmy do głównego wejścia. Wszyscy spali i nie potrzebowaliśmy się kryć. Wsiedliśmy do samo­chodu i wolno wjechaliśmy do hangaru. Szum silnika poderwał wszystkich na nogi, zdenerwowani wybiegli ze swoich pomieszczeń i dopiero kiedy wysiedliśmy, zdołali się uspokoić. Naszym widokiem najbardziej ucieszył profesor Szulz, pod­biegł do mnie , chwycił za rękę i odciągnął na bok.

-Zdobył pan uran ? - spojrzał na mnie mocno zaniepokojony.

- Tak, jest w ciężarówce.

- Świetnie, bardzo dobrze - szeptał ucieszony. – Wszystko mamy i niedługo zakończymy przygotowania.

- Mieliście duże kłopoty ? - w pytaniu tym wyczułem dużą troskę.
- Pomógł nam profesor Zabielski – rzekłem. - Ułatwił dostęp do uranu, a następnie odebrał sobie życie.

- Zabielski? - Szulz potarł czoło, jakby starał sobie coś przypomnieć. – Tak, pamiętam go dobrze, był świetnym fizykiem i prowadził badania z pokrewnej dziedziny. Miało to też zwią­zek z przenoszeniem w czasie, lecz nie był tak zaawansowany w badaniach jak my.

- No cóż.. – westchnął. – wiem, że ponoszę odpowiedzialność za jego przedwczesną śmierć.

- Odpowiedzialność ? – spojrzałem na niego zdziwiony. - Tu nie ma pana winy.

- Proszę mnie nie pocieszać, przecież obydwaj wiemy, kto nie dopilnował załadunku odpowiedniej ilości pierwiastków promieniotwórczych.

Nic na to nie odpowiedziałem, bo nie było sensu. Obarczał się zupełnie niepotrzebnie wyrzutami sumienia i ja nie byłem w stanie go przekonać, więc wzruszyłem jedynie ramionami, co można było uznać albo za przytaknięcie, albo za brak zrozumienia. Widząc jednak moją minę, pokręcił z rezygnacją głową i odszedł. Patrzyłem bezmyślnie za nim i dopiero, kiedy znikł w laboratorium odwróciłem głowę w innym kie­runku. Z samochodu wyładowywano śmiercionośne, a jednocześnie życiodajne pojemniki, Thomson stał na skrzyni ładunkowej i kierował rozładunkiem. Fizycy, pocąc się niemiłosiernie, przenosili je do podręcznego magazynu. Podszedłem bliżej, sierżant widząc mnie, uśmiechnął się od ucha do ucha i krzyknął:

- Oni są bardzo silni, a prze­cież nie wyglądają na takich!

Łatwo można było wyczuć ironię w jego słowach, a ponieważ nie pozwalałem mu się dobrać do „skóry” Wilkinsonowi i Mc Donaldowi, to zadowalał się kpinami i docinkami.

- Thomson, to wstyd wyśmiewać innych - skarciłem go, chociaż moja dusza bardzo się tym radowała, bo końcu trudno żałować takich „szmaciarzy”.

- Może im pomożesz? – dodałem zjadliwie.

- Ja ? - uderzył się palcem w pierś, patrząc przy tym na mnie ze zdziwieniem. - Chyba nie mówi pan tego poważnie?

- Nie ! - przyznałem otwarcie. — A i tak jest to nieistotne i jak skończycie tzn., miałem na myśli, jak oni skończą,przyjdź do naszej kwatery.

- Ok! - odparł - ale - tu się zawahał i po chwili dokończył z uśmiechem - jeśli nie przyspieszą nasze "osiołki", to wą­tpię , czy przed południem wyładujemy te trzy pojemniki.

Machnąłem ręką z rezygnacją i udałem się do kontenera.
Nie minęło piętnaście minut, jak zjawił się, usiadł na swoim łóżku i spojrzał wyczekująco, lecz ja nie kwapiłem się do rozmowy, chciałem go trochę zezłościć. Celu jednak nie osiągnąłem, rozłożył się bowiem wygodnie, zapalił papierosa i na białych kółeczkach z dymu skupił swoją uwagę. Czułem, że ogarnia mnie dosłownie wściekłość, ale pohamowałem się.

- Co cię wprowadza w tak dobry humor ? – starałem się, żeby mój głos był spokojny.

- Mnie ? - oderwał wzrok od kółeczek i spojrzał na mnie uważnie.

- Ja mam dobry humor ? Kto to panu powiedział ? Czy pan nie widzi, że we mnie wrze?

- Wrze ? — tym razem ja spojrzałem na niego zdziwiony .
- Tak! - oświadczył stanowczo - Cholera mnie bierze, kiedy słucham niektórych pańskich rozkazów i bezsprzecznie na razie wszyst­ko idzie jak z płatka, ale tylko dlatego, że mamy cholernie dużo szczęścia.

- Tak ! - pokręcił z niedowierzaniem głową. — Pan, poruczniku, ma cholerne szczęście, ale ta dobra passa nie może trwać wiecznie i musi nam się w końcu noga podwinąć.

Nie chcę tego, lecz wiem, że to nastąpi, bo życie to nie bajka i proszę mi wierzyć, że tu na ziemi cuda się nie zdarza­ją. Denerwuję się, ponieważ chcę, żeby nam się udało, a pan tymczasem balansuje jak linoskoczek na linie . We własnym obozie mamy wrogów, mało tego, potrafimy ich wskazać i zamiast usunąć jak najszybciej to robactwo, pozbyć się zgnilizny, by się nie rozprzestrzeniała, wielkopańskim gestem przedłużamy ich życie. Czeka pan na odpowiedni mo­ment, oby go pan nie przegapił!

Wstał z łóżka i zaczął przechadzać się po naszej kwaterze.

Jednak udało mi się ! Był nieźle wkurzony!!! Ogarnęło go wielkie wzburzenie, a ja spokojnie zapaliłem papierosa i zacząłem wypuszczać piękne białe kółeczka, wpatrując się w niego niby od niechcenia. Musiał wylać swoją żółć i dobrze. Trzeba przyznać, że miał trzeźwe spojrzenie na sytuację chociaż nie ogarniał wszystkich aspektów sprawy.

Nie zgadzałem się z jego opiniami, ale cieszyłem się, że posiada w tej kwestii swoje niepozbawione wielu słusznych racji zdanie.

- To nie tak! - rzekłem z wyrzutem. - Wilkinsa i Mc Donalda trzymam tylko dlatego, że są potrzebni, muszą popracować na rzecz naszej wyprawy i kiedy będziemy gotowi, to wtedy się z nimi rozliczę. Jeśli odważą się targnąć na nasze życie to potraktuję ich ostro i bez skrupułów, jeśli jednak będą próbować jedynie nas uwięzić, nie stanie im się krzywda, chociaż i tak niedługo zginą.

- Co? - Thomson usiadł z wrażenia - Nic im nie zrobimy?

- Nie! – odparłem. - Ponieważ ta ekspedycja jest dla nich, jak i dla nas tym, czym brzytwa dla tonącego, jest ostatnią deską ratunku, a chęć życia jest nieraz silniejsza od nas samych i nie mogę mieć do nich pretensji o to, że chcą się ratować. Sam nie wiem , co bym uczynił na ich miejscu.

-Czy mam rozumieć, że damy się uwięzić, ażeby poznać intencje tych bandytów ? – wycedził przez zaciśnięte zęby, a w jego oczach zauważyłem wielki niepokój.

- Nie patrz na mnie jak na wariata - zaśmiałem się. — Nie, takiego eksperymentu nie będę starał się przeprowadzać , ale może mi się uda wyczuć ich plany.

- Proszę mi wybaczyć, ale albo pan jest geniuszem, albo idiotą - z rezygnacją po­kiwał głową. - Lepiej chodźmy spać.

- Słusznie – przytaknąłem. - Jutro czeka nas pracowity dzień, musimy złożyć wizytę doktorowi Jaskólskiemu, chciał nas poznać, więc zróbmy mu przyjemność.



Minęło pięć dni od momentu rozpoczęcia akcji pod kryptonimem „ GeaII ", pięć pracowitych dni, obfitujących w najprzeróżniejsze wydarzenia. Skład ekipy wbrew przewidywaniom okazał się dosyć pechowy, ponieważ kilku wybra­ńców zawiodło na całej linii, część nie dojechała, a wypadek Gotfryda dodatkowo skomplikował i tak niewyraźną sytuację. Jedynym wsparciem w moich poczynaniach był Thomson i chociaż dzieliły nas różnice poglądów, to mimo tego współpraca ukła­dała się nam pomyślnie. Sierżant wiedział, że ja jestem jego dowódcą i należy działać według moich planów, a swoje zdanie zachowywał dla siebie i jedynie w chwilach szczerości, które zdarzały się nam raczej rzadko, wygłaszał swoje teorie. Nie obrażałem się za to na niego , ponieważ każdy ma prawo do własnego zdania i każdy musi się wyga­dać, a wolałem, by dawał upust swojemu niezadowoleniu przy mnie, niż za plecami.



Dwudziestego czwartego kwietnia wczesnym rankiem wyruszyliśmy ponownie do Warszawy. Właściwie mogłem zostawić Thomsona w bazie, ale obawiając się wrogich kroków ze stro­ny Wilkinsona i Mc Donalda, nie chciałem go narażać. Cięża­rówkę ukryliśmy w hangarze, zachodziła bowiem obawa, że do tej pory policja mogła ustalić dokładniejsze dane doty­czące pojazdu - pojechaliśmy autostopem. Pięć godzin trwa­ła nasza bardzo nudna podróż z mrukliwym kierowcą w ciasnej kabinie starego tira, ale dojechaliśmy szczęśliwie do celu. Ruch na trasie nie był zbyt duży, a jedyne co rzucało się w oczy, to kilkanaście blokad policyjnych, ale kontrolujących pojazdy jadące w odwrotnym kierunku niż my.

- Ciekawe jak wrócimy – pomyślałem, przyglądając się policji.

Około godziny czternastej, zmordowani nieludzko, wytrząśnięci do granic możliwości, osiągnęli­śmy "metę" i właśnie zamierzaliśmy wejść do kamienicy, w której mieszkała Magda, kiedy nagle chwyciłem sierżanta za ramię i pchnąłem w bok:

– Nie tak szybko, poczekajmy, przecież budynek może być pod obserwa­cją. Przejdźmy na druga stronę , to może Magda nas zauważy.

Błyskawicznie się zreflektował i nie wdając się w dyskusję ruszył potulnie za mną. Przypuszczam, że musiał być strasznie wściekły na siebie, bowiem zachowanie jego było co najmniej lekkomyślne. Szliśmy wolno, ale tak, by nie wzbudzić zainteresowania, kątem oka obserwując sytuację, a nie zauważywszy nic podejrzanego, zrezygnowałem z kon­trolowania ulicy i spojrzałem w stronę okien mieszkania. Wszystko wyglądało normalnie i przyznam się szczerze, że nie wiedziałem co dalej czynić, kiedy nagle firanka drgnęła, przez chwilę wydawało mi się, że ktoś się tam po­kazał, lecz nie byłem tego pewny. Stanęliśmy przed wystawą i czekaliśmy. Wtem usłyszałem kroki, a po chwili głos, który zawsze mnie elektryzuje, głos Magdy:

- Idźcie za mną, ale tak, by nie wzbudzić podejrzeń.

Stała obok nas przy wystawie i wpatrywała się w witrynę z tak dużym zainteresowaniem, że sam odruchowo spojrzałem za jej wzrokiem. Po chwili odwróciła się i wolnym krokiem skierowała w stronę centrum miasta. Odczekaliśmy trochę czasu, ale nikt za nią nie podążał. Nie, nie była śledzona, to było pewne. Dogoniliśmy ją dopiero po upływie pół godziny, ponieważ trzeba było liczyć się z tym, że mogliśmy przeoczyć tajniaka i wolałem przedsię­wziąć dodatkowe środki ostrożności, żeby nie wpakować się nowe kłopoty, a tych, jak do tej pory, nam nie brakowało.

- Jak to dobrze, że już jesteście ! - tymi słowami nas powitała. - Denerwowałam się , bo prawdziwa burza rozpętała się po tajemniczej śmierci Zabielskiego, w Warszawie aż huczy, a najważniejszym tematem rozmów jest kradzież uranu i wszyscy zastanawiają się, na co jest potrzebny złodziejowi ten pierwiastek ?

- Była u ciebie policja ? - spytałem zaniepokojony.

- Nie ! - odparła bardzo zaaferowana. - ale spodziewam się ich, bo przesłuchiwali już prawie wszystkich, którzy byli obecni na imieninach Agnieszki, więc wcześniej czy później i do mnie trafią.

- Co z Gotfrydem? - spojrzałem na nią badawczo. – Przebywa w dalszym ciągu w twoim mieszkaniu?

- Nie - pokręciła przecząco głową. - Natychmiast jak usłyszałam o śmierci profesora, przewiozłam go w bezpieczne miejsce, ponieważ bałam się, żeby nie znaleźli u mnie obcokrajowca.

- Dobrze, bardzo dobrze! - pochwaliłem ją. - Postąpiłaś rozsądnie, ale wydaje mi się, że powinnaś zniknąć i le­piej będzie dla nas jak i dla ciebie, jeśli wszelki ślad po tobie zaginie. Termin eksperymentu nie jest już zbyt odległy i nie ma sensu, żeby niepotrzebnie się narażać.

- Tak, Jack uczynię tak, jak sobie życzysz, ale mam jedno pytanie - przerwała i spojrzała niepewnie. Widziałem że się bała.

- Mów ! - zachęcałem ją. - Mów śmiało!!

- Kto zabił Zabielskiego ? - wyrzuciła z siebie jednym tchem, obserwując przy tym uważnie moja twarz.

- Kto zabił ? – zapytałem smutno. - To nieporozumienie, nikt go nie zabił, sam odebrał sobie życie, dałem mu broń, chociaż z dużymi oporami. Szkoda było mi tego człowieka, który na­prawdę dużo nam pomógł, naprawdę miałem duże opory, ale prosił, bardzo prosił.

- Nie! Profesor, się nie zastrzelił. – Magda przebijała mnie wzrokiem, jakby chciała odczytać moje myśli. - Rozmawia­łam z Agnieszką i od niej to wiem. Został zadźgany w swoim laboratorium, a właściwie zarżnięty!

- Co ty pleciesz ? - patrzyłem na nią zupełnie zdezoriento­wany. — Zabielski zadźgany nożem? - To niemożliwe ! Słyszałem odgłos wystrzału kiedy wychodziłem z budynku!!!

- Ale prawdziwe- przerwała mi.

- Z tego wynika, że nie byliśmy sami - zastanawiałem się na głos. - Ale kto był tam prócz nas? Coraz więcej niespodzianek, coraz więcej chętnych, żeby nas wyrolować!!

- Dowie się pan - Thomson pokiwał głową - i to bardzo szybko, ponieważ sam się do nas zgłosi.

- Masz rację – przytaknąłem. - Zgłosi się, ale obawiam się ,że może to uczynić w nie najodpowiedniejszym dla nas momen­cie i mimo wszystko wolałbym wiedzieć, kim on jest trochę wcześniej.

- Mamy pomóc policji? – zakpił. - Tak, rozpocznijmy śledztwo na własną rękę.



Przemilczałem docinki, Thomson miał już to we krwi i musiałem się z tym pogodzić.

- Zawieź nas do Gotfryda - rzekłem do Magdy. - Trzeba go odwiedzić.

- Dobrze ! – zgodziła się. - samochód, stoi naprzeciwko Pałacu Kultury, czyli niedaleko. Chodźmy !

Znowu musieliśmy się wgramolić do ciasnego autka, ale na szczęście nie było daleko.

Nasz chory kolega był umieszczony w pięknej willi na peryferiach miasta. Kiedy zobaczyłem ten dom, nie mogłem nasycić się jego widokiem. Wybudowany w stylu góralskim, drewno i nieciosany kamień, dopracowany w każdym szczególe, z wielkim rozmachem i smakiem, mógł zachwycić każdego.

- Obracasz się w bogatych sferach - rzekłem do Magdy – Czy wszyscy twoi znajomi posiadają tak olśniewające rezydencje?

- Wszyscy nie, ale wielu. Warszawa to jest bogate miasto i dużo w niej zamożnych ludzi. Waszym "kaskaderem" opie­kuje się moja dobra koleżanka i dodam, że to panna do wzięcia, ponieważ nie ma żadnego adoratora.

- Thomson, słyszysz, co Magda mówi? — spytałem zgryźliwie -Jest panna do wzięcia, powinieneś się, brachu, zakręcić.

- I do tego bogata – dodała.

- Ee! — westchnął sierżant - co mi po majątku, przecież niedługo to wszystko będzie nic nie warte, taka sytuacja pokazuje, co warte są pieniądze, ale jeśli całkiem , całkiem babka, no to przecież nie jestem z kamienia.

- Oby ! - mrugnąłem okiem do Magdy. - Nabiera nawyków starego kawalera, a zrzędzi już jak stara panna. Jemu naprawdę jest potrzebna kobieta i to kobieta tyran, taka, co by go podregulowała, że chodziłby jak szwajcarski zegarek, chociaż nie jest to właściwe określenie, ponieważ zepsuł mi się wczoraj zegarek i to właśnie szwajcarski.

- Poruczniku, niech pan nie będzie taki mądry! - warknął wyraźnie niezadowolony z moich dowcipów. – baba pana nic nie zmieniła!

- Może jest ona nieodpowiednia ? — Magda spojrzała groźnie.
- Odpowiednia! - sierżant pokiwał głową - Jak na was patrzę, to wydaje mi się, że jesteście stworzeni dla siebie, dobraliście się, jak dwa ziarnka w korcu maku.

- Nie kadź, pochlebco! – warknąłem na niego. – Idziemy zobaczyć Gotfryda!

Wygramoliliśmy się na zewnątrz i skierowaliśmy do furtki. Była otwarta. Zeszliśmy do ogrodu i po krętych schodkach dotarliśmy do drzwi wejściowych. Chciałem zadzwonić, lecz Magda mnie powstrzymała.

-Mam klucz - szepnęła, sięgnęła ręką do kieszeni i w niej poszperała.

- Jest ! - wyciągnęła z triumfem podłużny przedmiot, włożyła go do zamka , przekręciła i po chwili znaleźliśmy się w przedpokoju.

 
Tekst umieszczony w tej kolumnie jest objety ochroną praw autorskich i nie może być wykorzystany bez zgody autora.


Powrót...

Zapisz się na naszą listę
Email
Imie i nazwisko

 

 

Spis Książek Biblioteki SPK
Polsat Centre
Człowiek Roku 2008

 

Polskie programy telewizyjne w Twoim domu 17 kanałów

TVP1, TVP2, TVN, TVN24, TVN7, Polsat, Polsat2 ,TV Polonia, TVPuls, Eurosport, Polsatsport, Discovery, History, Cartoon, TV4, Viva,TRWAM

IPMG to system który umożliwi Ci stały odbiór tych programów To nie jest Slingbox czy Hava Potrzebny Telewizor, IPMG box, Router i internet
Box kosztuje 200CDN, miesięczna opłata 50CDN i jednorazowa opłata za aktywacje 50CDN Dzwoń na
282-2090 do Janusza  

 

 

Czyszczenie Wentylacji
Duct cleaning


1485 Wellington Avenue
Winnipeg, MB, R3E OK4
Phone: (204) 284-6390
Cell: (204) 997-2000
Fax: (204) 284-0475
email

clean@advancerobotic.com

Kliknij tutaj aby zobaczyć ofertę


 


Kliknij tutaj aby zobaczyć ofertę


 



Irena Dudek zaprasza na zakupy do Polsat Centre Moje motto: duży wybór, ceny dostępne dla każdego, miła obsługa. Polsat Centre217 Selkirk Ave Winnipeg, MB R2W 2L5, tel. (204) 582-2884

Kliknij tutaj aby zobaczyć ofertę


 

 Polskie programy telewizyjne w Twoim domu 16 kanałów

TVP1, TVP2, TVN, TVN24, TVN7, Polsat, Polsat2 ,TV Polonia, TVPuls, Eurosport, Polsatsport, Nsport, AXN/Discovery, Boomerang, TV4,

Viva IPMG to system który umożliwi Ci stały odbiór tych programów To nie jest Slingbox czy Hava Potrzebny Telewizor, IPMG box, Router i internet
Box kosztuje 200CDN, miesięczna opłata 50CDN i jednorazowa opłata za aktywacje 50CDN Dzwoń na
282-2090 do Janusza


 



189 Leila Ave
WINNIPEG, MB R2V 1L3
PH: (204) 338-9510



 

 

Kliknij tutaj, aby wejść na stronę gdzie można ściągnąć nagrania HYPERNASHION za darmo!!!

 


 

Royal Canadian Legion
Winnipeg Polish Canadian Branch 246
1335 Main St.
WINNIPEG, MB R2W 3T7
Tel. (204) 589-m5493

 


 

 

189 Leila Ave
WINNIPEG, MB R2V 1L3
PH: (204) 338-9510

“Klub 13”
Polish Combatants Association Branch #13
Stowarzyszenie Polskich Kombatantów Koło #13
1364 Main Street, Winnipeg, Manitoba R2W 3T8
Phone/Fax 204-589-7638
E-mail: club13@mts.net
www.PCAclub13.com


 

Zapisz się…
*Harcerstwo
*Szkoła Taneczna S.P.K. Iskry
*Zespół Taneczny S.P.K. Iskry
*Klub Wędkarski “Big Whiteshell”
*Polonijny Klub Sportowo-Rekreacyjny