10 marca 2010 | Nr 169

Powrót...

 
  "Koniec?"- książka Jacka Ostrowskiego - Część XIII
Książka „Koniec?” powstała trzydzieści lat temu, kiedy Polska znajdowała się  za żelazną kurtyną i w każdej chwili groził nam wybuch wojny o globalnym  zasięgu. Teraz wprowadziłem tylko poprawki kosmetyczne ( inne daty ).  Czarnoskóry prezydent USA był w wersji oryginalnej, pomyliłem się tylko o
kilka lat. J

Powieść „Koniec?” zapoczątkował moją przygodę z pisaniem. Jednym słowem
zacząłem od końca.

Jacek Ostrowski


 
 
- Nie liczyłbym na to! – burknąłem pod nosem.

- Dlaczego? – sierżant spojrzał na mnie pełen niepokoju.

- Skończyli!- szepnąłem – W każdej chwili mogą lecieć, będą się spieszyć, bo wiedzą że gdzieś okolicy jest reszta ekipy, a zatem Gotfryd przybędzie za późno, on nam nie pomoże.

- Cholera! – Thomson usiadł obok mnie i oparł się plecami o ścianę.



Powoli dochodzi­łem do siebie, czułem jeszcze ucisk w piersiach, ale niezbyt dokuczliwy.

- Nie ma żadnej możliwości na wydostanie się z tego potrzasku? — rozglądałem się wokoło, szukając jakiejś dziury czy ukrytego włazu .

- Nic nie ma. – sierżant rozłożył bezradnie ręce. - Zanim pan się ocknął, przeszukałem dokładnie całe pomieszczenie.

- A którędy przedostaje się tu powietrze? – dopytywałem się.

- Nie przedostaje się. – mruknął.

- Ty wiesz, co mówisz ? - spojrzałem z niepokojem na Thomsona. - Jeśli nie ma cyrkulacji powietrza, to i nie ma dopływu tlenu .

- Owszem! – przytaknął i wyciągnął cygaro.

Widząc to, ryknąłem na niego.

-Co ty robisz? Mamy mało powietrza, a ty chcesz dodatkowo uszczuplić nasze zapasy.

- Czy to ważne ? – wzruszył lekceważąco ramionami. – Tak, czy owak sytuacja beznadziejna, to chociaż na koniec zapalę cygaro, nic, tylko jedna mała przyjemność.

- Bzdury gadasz – ochrzaniałem go dalej - zawsze trzeba mieć nadzieję, że wykręcimy się z tego, trzeba wierzyć w szczęście.

- E tam ! – machnął ręką, przypalając cygaro. - Nie mogę przeboleć jednego.

- Czego ?

- Że tym draniom się udało, że wystawili nas do wiatru i pan, poruczniku, ponosi odpowiedzialność za to, co się stało, był pan za delikatny i to teraz nas zgubiło. Nie chcę robić wymówek, bo wiem że miał pan dobre intencje, ale muszę wytknąć wszystkie błędy. Nigdy mnie pan nie słuchał i o to mam pretensje. Tu nie chodzi o moje życie, bo o nie nie dbam, ale o całą wyprawę, której cel został zaprzepaszczony.

- Może masz rację? – przyznałem smętnym głosem. — Ale nigdy nie wiadomo wcześniej, czy dane działanie było tym najlepszym.

Faktycznie ratowałem swoje sumienie starając się być ludzkim nawet dla bandziorów, ale przecież musimy się chociaż trochę od nich różnić.

W dalszym ciągu jednak wierzyłem w swoją szczęśliwą gwiazdę i byłem optymistą.

Dym zaczął dusić mnie w gardle, ale w zaistniałej sytuacji nie mogłem mu zabronić wypalenia tego cholernego cygara.

- Gwiazdę? – zerwał się z podłogi nie kryjąc wzburzenia. - Pan wierzy w szczęśliwą gwiazdę? Owszem, kiedyś nam świeciła, ale teraz świeci komu innemu, świeci Wilkinsonowi i Mc Donaldowi. My już nie mamy gwiazdy, została jedynie śmierć, kosa kostuchy teraz nam przyświeca. Dobrych kilka lat temu znałem kogoś, co wierzył w to samo co pan i bardzo źle na tym wyszedł.

Usiadł z powrotem tuż koło mnie.

- Miała imię Aneta - zaczął i nagle przerwał - E, nie warto wracać do starych dziejów.

- Dlaczego? – rzekłem. - Wspomnienia to jest to, czym nieraz żyjemy, czego nie potrafimy się pozbyć. One cią­gle wracają , lecz często w innej formie, są elementem naszego życia duchowego.

- Może ma pan rację - westchnął - ale wśród nich są takie, które pieczołowicie chronimy przed samym sobą , są tylko i wy­łącznie naszą własnością i mimo to ukrywamy je w sejfie swojej pamięci, nie dopuszczamy ich do siebie, blokujemy je.

- Czy ta Aneta należy do tej ostatniej grupy ?

Thomson zamyślił się chwilę, siedział w kłębach dymu, który już naprawdę dawał się nam nieźle we znaki, gryzł w gardła, a w powietrzu zaczynało wyraźnie brakować tlenu.

- Tak! – kontynuował. - To była moja narzeczona, jedyna dziewczyna, któ­rą naprawdę kochałem... Pewnie pan uważa mnie za dziwkarza i w sumie ma rację, ale kiedyś było zupełnie inaczej. Byłem mło­dym, szczęśliwym szeregowcem, zakochanym w przepięknej dziew­czynie. Układałem wspaniałe plany na przyszłość, a życie było dla mnie jedną wielką radością. I nagle Aneta zacho­rowała, to była ciężka choroba, lecz uleczalna, ale żeby wyzdrowieć, należało poddać się operacji, na którą ona kategory­cznie się nie zgodziła .

- Dlaczego?

- Wiara jej nie pozwalała, bo transfuzja krwi była wbrew zasadom jej religii, wolała umrzeć niż przyjąć krew od innego człowieka, a właściwie nie wierzyła, że może um­rzeć, cały czas czekała na cud, tak samo jak pan! – spojrzał na mnie wymownie, a w chwilę potem ogarnął go atak kaszlu.

- Stan zdrowia pogarszał się z dnia na dzień- kontynuował – z godziny na godzinę i zmarła w strasznych męczarniach siódmego dnia od wykrycia choroby. Jej śmierć była dla mnie szokiem , próbowałem odebrać sobie życie, ale nieskutecznie , piłem na umór, ale mimo to nie rozpiłem się. Nic mi się nie udawało, aż wreszcie podpisałem długoterminowy kontrakt z wojskiem i wyjechałem do jednej z naszych baz na Karaibach. Myś­lałem że o niej zapomnę, ale nigdy mi się to nie udało i jeszcze teraz nawiedza mnie w snach, chociaż bronię się przed tym.

Zamilkł , a ja pod wpływem jego zwierzeń przeniosłem się myślami do autokaru, gdzie obecnie przebywała Magda. Czy mamy się więcej nie zobaczyć ? Nie! To chyba niemożliwe, przecież nie może się to tak głu­pio skończyć. Wydawało mi się, że przewidziałem wszy­stko , czyżbym popełnił błąd ?

- Thomson!

- Co ?

- Czy tobie się też tak ciężko oddycha?

- Tak! – jęknął. - Chyba tlen się kończy.

Czułem się otępiały, otwierałem usta, próbując złapać jak najwięcej powietrza, ale niedużo to pomagało. Zerknąłem na Thomsona , on również zachowywał się podobnie. Z mi­nuty na minutę sytuacja się pogarszała, oczy zaczęły wy­chodzić mi z orbit, z głośnym charkotem wchłaniałem resztki życiodajnego gazu pomieszanego z dymem, półprzytomny osunąłem się na podłogę, czułem że to koniec.

- Magda! – szepnąłem. - Dlaczego nie mogliśmy być razem , kocham cię !

Zaczęła ogarniać mnie jakaś pustka, pustka myślowa, cie­mność, ciemność , wielka ciemność ogarniająca mnie ze wszystkich stron , otaczała mnie i wchłaniała, przenikała do środka i nagle zaczęła znikać, poczułem coś bardzo przyjemnego, co to jest? Wchłaniałem w siebie wielkimi ilościami , przecież to powietrze, tak powietrze ! Nigdy nie myślałem, że może być ono tak przyjemne, tak wspaniałe.











ROZDZIAŁ XIV





- Jak się czujesz ? - usłyszałem cichy szept.

- Kim jesteś ? — wydusiłem z siebie, nie miałem siły, żeby otworzyć oczy.

- Nie poznajesz ?

- Nie! Teraz bym nawet rodzonej matki nie poznał.

- To ja, Ted , to ja, Ted Johnson!

- Jaki Johnson? – nie mogłem dojść do siebie.

- No jak to , nie pamiętasz swojego kumpla ? – dziwił się.

- Moment, zaczynam już kojarzyć – otworzyłem oczy i ujrzałem zatroskaną twarz kapitana nad sobą.

- Uff, nawet nie wiesz, jak się cieszę, widząc cię – starałem się uśmiechnąć do lotnika .

- Skąd pan tu się znalazł, a może już widzę ducha – usłyszeliśmy zdziwiony głos Thomsona.

- Nie jestem zjawą! – zaśmiał się Ted. – Cały czas tu byłem i po kryjomu obserwowałem naukowców. Widziałem, co się stało i nie ukrywam, że przeraziły mnie te strzały, bo gdyby nie kamizelki kuloodporne, to byłoby po was. Zbierajmy się stąd szybko, gdyż próbują uruchomić urządzenie i musimy im w tym przeszkodzić.

Wyjrzał ostrożnie na zewnątrz, a my w tym czasie staraliśmy zebrać się do kupy.

- Nie ma nikogo! – szepnął i jako pierwszy opuścił nasze więzienie, a my podążyliśmy za nim. Wolno skradaliśmy się w kierunku laboratorium, gdzie znajdowała się cała kabina sterownicza.

Niezauważeni przez nikogo wślizgnęliśmy się do środka i ukryliśmy za dużym stołem stojącym po lewej stronie wejścia. Nasi „dzielni naukowcy” nachyleni nad związanym profesorem Szulzem prośbami i groźbami starali się wydobyć z niego kody rozruchowe.

- No, gadaj, stary! – warczał Wilkinson, chwytając więźnia za gardło – twój opór nie zda się na nic, tamci już nie żyją, chcesz, byśmy wszyscy zginęli?

- Nigdy! – ryknął Szulz – Nie wydobędziecie tego ode mnie, wolę, żeby nikt nie leciał.

- Będziesz zaraz śpiewał ! – zaśmiał się Mc Donald. – Dostaniesz zastrzyk ze specjalną substancją powodującą bardzo bolesne obumieranie komórek nerwowych. Będą ci powoli wysiadać organy, a każde przesunięcie preparatu w organizmie będzie dla ciebie czymś wyjątkowo okropnym i myślę, że po pięciu minutach wykrzyczysz kody, a po następnych dwóch będziesz błagać o dobicie.

Podszedł do biurka i sięgnął po strzykawkę. Nie mogliśmy dopuścić do tego. Johnson błyskawicznie wyskoczył na środek pomieszczenia, mierząc do zbirów z rewolweru. To było totalne zaskoczenie, stanęli jak wryci wpatrując się w napastnika, nie musiał nic mówić, bo ręce same uniosły się w górę w geście poddania.

- Witajcie! – rzekłem, wychodząc z ukrycia, a mój widok spotęgował ich przerażenie.

- Tak, panowie, koniec waszych gier wojennych – patrzyłem triumfująco – muszę przyznać, że o mało wam się nie udało, byliście naprawdę blisko.

Podszedłem do Mc Donalda i spojrzałem mu w twarz:

– Kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie – i sięgnąłem po strzykawkę z preparatem.

- Nie! Błagam, nie! – patrzył przerażony. – Wszystko, tylko nie to!

Jego twarz momentalnie pokryły kropelki potu i zaczął się wolno cofać.

- Ach, ty wszo! – syknąłem przez zęby. – brzydziłbym się.

- Sierżancie! Zwiąż te łajzy i zamknij, tak byśmy już nigdy nie musieli ich widzieć – zwróciłem się do Thomsona, a Johnson w tym czasie uwolnił profesora.

- Dzięki Bogu! – Szulz cieszył się jak dziecko widząc nas żywych

– Nie zwlekajcie, uciekajcie, bo znowu coś się stanie – prosił.

- Ma pan rację! – skinąłem głową. – Trzeba stąd się zbierać. Sierżant sprowadzi resztę towarzystwa i startujemy.

- Super! – poklepał mnie po ramieniu, podszedł do pulpitu sterowniczego i sprawdził przyrządy.

- Wszystko jest sprawne – odetchnął z ulgą.

Po chwili nadszedł Thomson i ręką dał mi znać, że wykonał rozkaz.

- Sprowadź ekipę ! – zadysponowałem .

- No, wreszcie stąd spadamy! – wyczułem uczucie ulgi w jego słowach.

- Idę uwolnić innych naukowców, jeśli jeszcze żyją – Johnson wyszedł za sierżantem.

- Trochę mi głupio, profesorze – spojrzałem zakłopotany na naukowca.

- Czemu? – zmierzył mnie tymi swoimi małymi oczkami.

- Pan zbudował maszynę czasu, to pańskie dzieło i nawet nią pan nie poleci!

- Nie chciałbym, poruczniku! – pokręcił przecząco głową. – Ja nie umiem żyć bez moich zabawek, a ich nie mógłbym nigdy ze sobą zabrać.

To jest moje życie, a maszyna to takie piękne zakończenie, przecież to jest marzenie każdego naukowca.

Podszedł do biurka, usiadł, wyciągnął papierosa i przypalił z namaszczeniem. Poprzez chmurę dymu spojrzał na mnie uważnie i uśmiechnął się.

- Mam prośbę – rzekł po chwili.

- Tak! Słucham, profesorze! – ucieszyłem się, że będę mógł coś zrobić dla tego tak wyjątkowego człowieka.

- Chciałbym, żeby pierwszy tam urodzony chłopiec miał moje imię. – wydusił z siebie, obserwując mnie uważnie.

- Jasne!!! Dają panu słowo! – podszedłem i uścisnąłem mu dłoń. – Jeszcze raz dziękuję!!!

Był zadowolony , prośba może z pozoru dziwaczna miała głęboki sens.

Odwróciłem się, wyszedłem z laboratorium, a tuż za progiem natknąłem się na Johnsona i uwolnionych naukowców. Pozostało nam już czekanie na autokar, które zaczęło się coś dziwnie przeciągać.

Nerwowo spoglądaliśmy na zegarki, wychodziliśmy przed hangar, a tu nic, głucha cisza wokoło.

- Co się dzieje? – spojrzałem z niepokojem na Johnsona.

- Może mają problemy? – Ted sprawdził swoje uzi i schował za pasek dwa dodatkowe magazynki.

- Idziemy? – spojrzał na mnie.

- Nie ma rady, musimy! – też złapałem zapasową amunicję, oraz dwa granaty

– Coś tu nie gra , muszą mieć kłopoty i trzeba im pomóc – pomyślałem, kierując się w kierunku lasu.

- Stój! – krzyknął Johnson i złapał mnie za ramię. Zatrzymaliśmy się raptownie.

- Cicho! Coś słyszę – szepnął.

Faktycznie z oddali dochodził odgłos silnika samochodu zakłócany hukiem wystrzałów.

- Cofnijmy się pod hangar, bo jesteśmy na otwartej przestrzeni! – krzyknąłem i biegiem ruszyłem z powrotem, a Ted niezwłocznie podążył za mną. Mieliśmy do pokonania około dwudziestu metrów i kiedy byliśmy już przy bramie, na skraju lasu ukazał się pędzący w naszym kierunku autokar, a tuż za nim kilka samochodów terenowych. Thomson z Gotfrydem skutecznie trzymali napastników na odległość, niemniej bandyci stawali się coraz bardziej natarczywi, próbując zajechać autobusowi drogę lub przestrzelić opony.

Obserwowałem z niepokojem rozwój wypadków, a Johnson pobiegł po broń na „ grubszego zwierza”. Autokar zbliżał się w szybkim tempie i miał jeszcze do pokonania jakieś pięćdziesiąt metrów, kiedy Ted rozpoczął ostrzeliwanie z granatnika. Niespodziewany ogień z zupełnie innej strony wprowadził zamieszanie w szeregach bandytów, co wykorzystali uciekający, bo wyraźnie wysunęli się do przodu.

Dwa samochody napastników stanęły w płomieniach, inne zwolniły wykonały manewr skrętu i oddaliły się na bezpieczną odległość, a nasza ekipa dotarła do bramy i z dużą szybkością wjechała do środka hali.

- Są! – odetchnąłem z ulgą i pobiegłem zobaczyć, czy wszyscy żyją a w szczególności, czy Magda nie odniosła jakichś obrażeń.

Pojazd wyglądał strasznie, był pozbawiony szyb, a boki przypominały ser szwajcarski, dziura na dziurze i aż strach pomyśleć, co by było, gdyby nie te stalowe płyty umocowane przez Thomsona.

Dotarłem do wejścia, pasażerowie ostrożnie opuszczali autokar i na oko wszyscy byli cali. Magda machała do mnie, a ojciec Bernard jako pierwszy uścisnął mi rękę.

- A nie mówiłem, synu, że Bóg nad wami czuwa i wszystko będzie dobrze? – oświadczył, rzucając mi triumfalne spojrzenie.

- Oby! Ale jeszcze nie jesteśmy po drugiej stronie – odparłem i ominąwszy go wreszcie dotarłem do żony.

- Cała? – szepnąłem jej do ucha.

- Uhu! – kiwnęła głową i objęła mnie za szyję.

Niestety nie było nam jeszcze dane cieszyć się sobą. Thomson szarpał mnie za ramię:

– Poruczniku, to nie koniec, tamci zbliżają się, musimy przygotować obronę!

Odwróciłem się w jego kierunku. Stał przede mną z uzi w ręku, z zakrwawioną głową, ale na szczęście w jednym kawałku.

- Dobrze – kiwnąłem głową – ale skąd się oni wzięli?

- Jechała ta pijana banda szosą , zauważyli światła reflektorów autokaru i ruszyli na nas. Gotfryd poczęstował pierwszego z rakietnicy, ale reszta nie dawała za wygraną. Alkohol kompletnie odebrał im rozum, bo przecież wybiliśmy chyba z połowę napastników, a oni dalej nacierali. Czegoś takiego to jeszcze nie widziałem – pokręcił z niedowierzaniem głową.

- Dawajcie worki z piaskiem pod bramę – krzyknąłem do wszystkich- szybko , musimy zrobić barykadę.

Cała ekipa ruszyła solidarnie do pracy.

Przy wjeździe usłyszeliśmy wymianę ognia, to Johnson samotnie odpierał ataki wroga.

- Gotfryd , leć do Szulca, niech uruchamia urządzenie – ryknąłem do grafologa.

- Magda , weź wszystkie kobiety i biegnijcie tam – pokazałem ręką centralnie ustawiony kontener.

- Thomson, zaminuj boczne wejście! – rozkazałem sierżantowi i pobiegłem pomagać układać worki.

Praca szła w niesamowitym tempie, nikt się nie oszczędzał, bo wszyscy wiedzieli, że to jest walka o życie i trzeba dać z siebie wszystko.

Johnson granatnikiem i seriami z uzi trzymał napastników na odległość, ale to nie mogło trwać długo, przecież mogli zajść nas od innej strony.

- Trzeba będzie uzbroić Raszla i Zimmermana – pomyślałem – muszą nas zastąpić w momencie startu, bo inaczej cała baza będzie bezbronna przez kilka minut, a to za duże ryzyko.

Nadbiegł sierżant i położył się obok mnie. Siedzieliśmy ukryci za naszą barykadą.

- No jak? – szepnąłem do niego.

- Zaminowałem, ale to nie zda się na nic, jeśli będą chcieli wejść górą – relacjonował.

- Co proponujesz? – spytałem.

- Spadać i to szybko, bo nie utrzymamy długo tak dużej przestrzeni, a byle przypadkowy strzał w aparaturę i załatwią nas na amen.

- Dobra, pilnujcie bramy , ja lecę do Szulca – wstałem ostrożnie i wycofałem się w kierunku laboratorium.

Szulz razem z Raszlem i Zimmermanem uruchamiali urządzenie, a kiedy mnie zobaczył, machnął ręką, żebym zbliżył się do niego.

- Gotowe, za jakieś dziesięć minut musicie zająć miejsca w maszynie – zameldował z przejęciem.- Jak uruchomię generatory, to już nikt nie będzie mógł tego zatrzymać, ani też dołączyć do ekipy, czyli reasumując, nikt nie może się spóźnić! – położył duży nacisk na ostatnie słowa.

- Czy tamci będą panu potrzebni? – pokazałem na pozostałych naukowców.

- Nie! Teraz to już wystarczę tylko ja – odparł. – Wiem, o co chodzi, i niech pan ich zabierze.

- Panowie – zwróciłem się do nich – potraficie strzelać?

- Kiedyś musiałem się nauczyć – odparł Raszel.

- Ja też! – Zimmerman kiwnął głową.- I z chęcią pomożemy!

- Dobra, idziemy, bo czas nagli – ruszyliśmy szybko do wyjścia i nie minęły trzy minuty, a dotarliśmy do wjazdu, przy którym chwilowo nic się nie działo.

- Przeszkolcie ich szybciutko w obsłudze uzi, zaraz zmykamy – szepnąłem do Thomsona i Johnsona .

- Zostały tylko drzwi boczne – sierżant przypomniał mi, że musimy postawić też kogoś tam na straży.

- Cholera, zapomniałem! – potarłem ręką czoło i nagle zaświtała mi genialna myśl- przecież jest jeszcze ojciec Bernard!

- Jak skończycie, to wycofajcie się tak szybko, jak się da – zadysponowałem, a sam błyskawicznie przesunąłem się do tyłu w kierunku zakonnika.

- Ojcze! – przerwałem mu jego medytacje.

- Tak? – Zaciekawiony spojrzał na mnie.

- Umie ojciec strzelać? – wydusiłem niepewnie.

- Nie, synu, ale jak trzeba, to się nauczę – odparł z przekonaniem. – Musicie lecieć i jeśli ta umiejętność ma wam pomóc, to Bóg mi wybaczy!

- Chodźmy! – szarpnąłem go za ramię. – Jest zadanie i jest cygaro ! – mrugnąłem okiem do niego.

- O! Dbasz o mnie! – zawołał z radością – Nie zawiodę, będę tłukł sługi szatana!!

Przeszliśmy wzdłuż hali i zatrzymałem się przed stertą starych skrzynek.

Wyciągnąłem karabinek i jak najprościej pokazałem, jak to działa. Zakonnik starał się mnie nie zawieść, ale patrząc na jego próby pomyślałem – lepiej, żeby nie musiał tego użyć!

Posadziłem go w ukryciu za barykadą z drewnianych deszczułek i pokazałem, skąd mogą nadejść bandyci.

Uścisnąłem staruszka serdecznie na pożegnanie, tylu fajnych ludzi pomagało nam w naszej misji i niestety za to wszystko czekała ich śmierć, lub już nie żyli, jak chociażby profesor Zabielski.

Ostatni raz widziałem ojca Bernarda z cygarem w ustach , piersiówką za pazuchą i uzi na kolanach. Siedział skupiony i wpatrzony w miejsce które mu pokazałem.

Ruszyłem biegiem w kierunku naszej maszyny czasu , spojrzałem na zegarek , minęło siedem minut , będę na styk.

Drzwi szeroko otwarte zapraszały do środka , a przed wejściem dreptał Szulz nerwowo rozglądając się wokoło.

- No, wreszcie! – krzyknął na mój widok. – Jest pan ostatni.

- Żegnaj, profesorze! – wyciągnąłem do niego rękę w geście pożegnania, ale on jakby tego nie zauważył, tylko pchnął mnie do wejścia.

- Szybciej , szybciej ! – ponaglał mnie, a kiedy wszedłem do środka, natychmiast zatrzasnął za mną drzwi. Dosłownie na „wariata” wskoczyłem do wehikułu czasu nawet nie patrząc za siebie, ale może to i dobrze. Ściśnięci jak śledzie w beczce staliśmy i z niepokojem patrzyliśmy na siebie, przecież nie było prób, nie było gwarancji, że przeniesiemy się w czasie, gdyż tak samo mogliśmy za chwilę zamienić się w parę. Poczułem uścisk ręki Magdy, która stała tuż obok mnie, jakże wymowny uścisk wyrażający lęk i nadzieję.

Przygasło światło w suficie i zaczął narastać miarowy niski pomruk.

Coraz głośniej i głośniej, najpierw delikatne, ale z minuty na minutę coraz mocniejsze wibracje targały maszyną , huk i drgania stawały się nie do zniesienia, zaczęła zakradać się do naszych serc trwoga, przerażenie. Wszystko wokoło jakby się rozpadało, bębenki rozrywał świdrujący dźwięk, wydawało się, że podłoga rozrywała się na strzępy i nagle potężny błysk oślepił wszystkich, wpadliśmy w nicość.


KONIEC
Tekst umieszczony w tej kolumnie jest objety ochroną praw autorskich i nie może być wykorzystany bez zgody autora.


Powrót...

Zapisz się na naszą listę
Email
Imie i nazwisko

 

 

Spis Książek Biblioteki SPK
Polsat Centre
Człowiek Roku 2008

 

Polskie programy telewizyjne w Twoim domu 17 kanałów

TVP1, TVP2, TVN, TVN24, TVN7, Polsat, Polsat2 ,TV Polonia, TVPuls, Eurosport, Polsatsport, Discovery, History, Cartoon, TV4, Viva,TRWAM

IPMG to system który umożliwi Ci stały odbiór tych programów To nie jest Slingbox czy Hava Potrzebny Telewizor, IPMG box, Router i internet
Box kosztuje 200CDN, miesięczna opłata 50CDN i jednorazowa opłata za aktywacje 50CDN Dzwoń na
282-2090 do Janusza  

 

 

Czyszczenie Wentylacji
Duct cleaning


1485 Wellington Avenue
Winnipeg, MB, R3E OK4
Phone: (204) 284-6390
Cell: (204) 997-2000
Fax: (204) 284-0475
email

clean@advancerobotic.com

Kliknij tutaj aby zobaczyć ofertę


 


Kliknij tutaj aby zobaczyć ofertę


 



Irena Dudek zaprasza na zakupy do Polsat Centre Moje motto: duży wybór, ceny dostępne dla każdego, miła obsługa. Polsat Centre217 Selkirk Ave Winnipeg, MB R2W 2L5, tel. (204) 582-2884

Kliknij tutaj aby zobaczyć ofertę


 

 Polskie programy telewizyjne w Twoim domu 16 kanałów

TVP1, TVP2, TVN, TVN24, TVN7, Polsat, Polsat2 ,TV Polonia, TVPuls, Eurosport, Polsatsport, Nsport, AXN/Discovery, Boomerang, TV4,

Viva IPMG to system który umożliwi Ci stały odbiór tych programów To nie jest Slingbox czy Hava Potrzebny Telewizor, IPMG box, Router i internet
Box kosztuje 200CDN, miesięczna opłata 50CDN i jednorazowa opłata za aktywacje 50CDN Dzwoń na
282-2090 do Janusza


 



189 Leila Ave
WINNIPEG, MB R2V 1L3
PH: (204) 338-9510



 

 

Kliknij tutaj, aby wejść na stronę gdzie można ściągnąć nagrania HYPERNASHION za darmo!!!

 


 

Royal Canadian Legion
Winnipeg Polish Canadian Branch 246
1335 Main St.
WINNIPEG, MB R2W 3T7
Tel. (204) 589-m5493

 


 

 

189 Leila Ave
WINNIPEG, MB R2V 1L3
PH: (204) 338-9510

“Klub 13”
Polish Combatants Association Branch #13
Stowarzyszenie Polskich Kombatantów Koło #13
1364 Main Street, Winnipeg, Manitoba R2W 3T8
Phone/Fax 204-589-7638
E-mail: club13@mts.net
www.PCAclub13.com


 

Zapisz się…
*Harcerstwo
*Szkoła Taneczna S.P.K. Iskry
*Zespół Taneczny S.P.K. Iskry
*Klub Wędkarski “Big Whiteshell”
*Polonijny Klub Sportowo-Rekreacyjny