Uciekinierki polskie z Londynu
W dniu 11 lipca 1940 roku polski
poseł pełnomocny przy rządzie
federalnym w
Ottawie, Wiktor Podoski,
wysłał do Sekre-tarza Stanu do Spraw Zewnętrznych list, w którym,
powołując się na swoje poprzednie pismo z 24 czerwca tego samego
roku dotyczące polskich uciekinierów z Anglii, zawiadamiał, że dwa
polskie statki wynajęte przez Brytyjskie Ministerstwo Spraw Morskich
(British Ministry of Shipping) są w drodze do Kanady i wiozą pewną
liczbę osób - rodzin polskich urzędników państwo-wych, wojska i
marynarki.
MS „Lewant” miał na pokładzie 24
osoby, a MS „Batory” liczbę bliżej nie określoną.
Wszyscy znajdujący się na pokła-dach obu statków posiadali w swoich
paszportach dyploma-tycznych lub służbowych kanadyjskie wizy albo
mieli specjalne upoważnienie od Wysokiego Komisarza Kanady
w Londynie. W dalszym ciągu tego listu Wiktor Podoski prosił
rząd kanadyjski o przyjęcie osób znajdujących się na wyżej
wymienionych statkach bez odprawy celnej. Prosił także o zwolnienie
z odprawy celnej całego ładunku „Batorego”, który wiózł skrzynie ze
skarbami wawelskimi oraz z tajnym archiwum rządu polskiego, wysłane
przez rząd polski w Londynie razem z polskimi uciekinierkami.
„Lewant” był frachtowcem nieprzystosowanym do przewozu pasażerów,
ale ponieważ znalazł się w porcie angielskim akurat w czasie
bombardowania Anglii, kiedy to grupa Polaków w pośpiechu szukała
środków transportu do Kanady dla swoich rodzin, został wykorzystany
do tego celu. Przyjął na pokład kilkanaście osób, w większości
rodzin pracowników ambasady polskiej w Paryżu, którzy parę tygodni
wcześniej uciekli z Francji przed nadchodzącymi wojskami
niemieckimi, a teraz chcieli uciec z Anglii. Załoga odstąpiła im
swoje kabiny
i statek przyłączył się do konwoju statków płynących pod eskortą
okrętu wojennego i samolotu. Mimo tej ochrony, niemiecka łódź
podwodna storpedowała i zatopiła jeden z konwojowanych statków,
wobec czego kapitan „Lewanta” zaryzykował oderwanie się od konwoju i
- mając silniejsze maszyny - szybko ruszył w kierunku Kanady. Bez
dalszych przygód dopłynąl do ujścia rzeki Saguenay i dotarł nią do
miasta St-Jean na Labradorze w Quebecu, gdzie miał odebrać ładunek
węgla. Następnie popłynął do Halifaksu w Nowej Szkocji.
MS „Batory”,
przedwojenny statek pasażerski, który także płynął pod tą samą
eskortą, dopłynął do Halifaksu nieco później. Na pokładzie
znajdowało się około 18 członków rodzin generalicji polskiej oraz
duża grupa dzieci żydowskich w wieku od sześciu do czternastu lat,
wysłanych do Kanady bez rodziców przez rząd polski w Londynie.
Wiktor Podoski we wspomnianym już liście z 11 lipca 1940 roku
napisał, że Kanadyjski Narodowy Komitet do Spraw Uciekinierów został
wcześniej powiadomiony o przybyciu tych dzieci do Kanady i że miał
obietnicę Rady Żydowskiej z Ottawy oraz Federacji Polskich Żydów z
Mont-realu i Toronto zapewnienia im opieki na czas wojny.
Trzeci polski statek
z uciekinierami polskimi z Londynu, „Lechistan”, przypłynął do portu
w Halifaksie na przełomie lata i jesieni 1940 roku, wioząc grupę
Polek z dziećmi - razem około 25 osób - przeważnie rodzin wyższych
wojskowych.
Nie jest jasne, ile transportów
polskich uciekinierów przybyło w sumie do Kanady, ponieważ
cała szeroko zakrojona akcja wysyłania tu „bouches inutiles”,
czyli obcokrajowców, którzy nie pracowali na potrzeby związane z
wojną, a korzystali z an-gielskich racji żywnościowych, została
nagle przerwana. Nastą-piło to w momencie, gdy jeden ze statków
wiozących angielskie kobiety i dzieci został storpedowany przez
niemiecką łódź podwodną i prawie nikt się nie uratował.
Od tego momentu statkami płynącymi przez Atlantyk podróżowali przede
wszy-stkim wojskowi lub cywile obarczeni wojskowymi lub politycznymi
misjami. Jednak zdarzało się, że niektóre Polki- uciekinierki z
prywatnych powodów wsiadały na statki płynące do Anglii; społeczność
polska w Montrealu nie odnotowała wśród tych statków żadnego
zatonięcia.
Po zakończeniu wojny,
kiedy wiadomo już było, że Polacy są bezpaństwowcami, wszyscy
zostali objęci specjalnym rozporzą-dzeniem (P.C. 6687) rządu
federalnego, nadającym im prawo ubiegania się o stały pobyt w
Kanadzie oraz o zezwolenie na sprowadzenie rodzin.
Według Anny
Reczyńskiej,
Wiktor Podoski w liście z 24 czerwca 1940 roku pisanym do
Sekretarza Stanu do Spraw Zagranicznych w Ottawie, zwrócił się z
prośbą o przyjęcie do Kanady około 2 000 uciekinierów polskich z
Anglii. Powołał się na instrukcję rządu polskiego otrzymaną z
Londynu i „Użył przy tym między
innymi argumentu, że społeczność
polonijna może udzielić pomocy nowo
przybyłym”.
Nie wiadomo jednak, czy wymieniając tak wysoką liczbę uciekinierów
wliczał w nią dzieci z Gdańska, a nawet może „wypożyczonych”
Kanadzie inżynie-rów i techników polskich
i czy pisząc o pomocy polonijnej wliczył w nią pomoc Federacji Żydów
Polskich dla dzieci z Gdańska. Wiadomo natomiast, że konsul polski w
Montrealu, Tadeusz Brzeziński, skorygował opinię Wiktora Podoskiego
twierdząc, że Polonia kanadyjska była zbyt biedna, aby mogła
udzielić pomocy uchodźcom z Anglii. Anna Reczyńska pisze, że strona
polska zmniejszyła następnie liczbę osób, dla których prosiła o
przyznanie wiz, ograniczając ją do 500.
Znów jednak nie wiadomo, kto był wliczony do tego szacunku.
Porozumienie między rządami musiało jednak zaistnieć, ponieważ
wszyscy uchodźcy, którzy przybyli do Kanady na trzech polskich
statkach w lecie i jesienią 1940 roku, mieli zezwolenie na pobyt w
Kanadzie i bez żadnych trudności znaleźli się w Montrealu.
Równocześnie z wystąpieniami Polaków o wizy do Kanady, występowały o
to również inne państwa okupowane przez wojska niemieckie. Na
przykład wtedy właśnie przybyła z Anglii do Kanady królowa
holenderska Wilhelmina ze swoją rodziną i dworem. Jej córka,
księżniczka Juliana, spodziewała się dziecka i kiedy zbliżało się
rozwiązanie, rząd holenderski otrzymał od parlamentu Kanady zgodę na
chwilowe wydzielenie z terytorium kanadyjskiego części szpitala i
uznanie jej za chwilowe tery-torium holenderskie. Dzięki temu nowo
narodzona księżniczka Margiet Francisca urodziła się na terytorium
holenderskim i w kolejności następstwa utrzymała prawo dziedziczenia
tronu holenderskiego.
Po zakończeniu wojny, z wdzięczności za po-byt w bezpiecznej
Kanadzie i za zapewnienie małej księżniczce prawa do tronu,
Królestwo Niederlandów ofiarowało Kanadzie tysiące cebulek tulipanów
i prezent ten ponawiało przez wiele lat. Tulipany są do dziś
wiosenną ozdobą Ottawy. Takie gesty były oczywistym dowodem, że rząd
federalny Kanady miał wiele wyrozumienia dla uciekinierów przed
Hitlerem i swoją pomoc humanitarną traktował bardzo
poważnie.
Rodziny wysokich
urzędników przedwojennego rządu pol-skiego i jego
generalicji wsiadały na statki w czasie natężenia Bitwy o Anglię,
a więc w wielkim pośpiechu. Płynęły do niezna-nej sobie Kanady
przeważnie bez żadnego przygotowania, często nie mając finansowego
zaplecza, a nawet odzieży zimowej. W porcie Halifaksu oczekiwali na
nie przedstawiciele polskiego poselstwa z Ottawy z posłem Wiktorem
Podoskim na czele, którzy od razu lokowali je w żeńskich klasztorach
w Montrealu, gdzie były dla nich wynajęte pokoje. Można także
przypuszczać, że polski konsul w Montrealu, Tadeusz Brzeziński,
powszechnie znany ze swej życzliwości dla polskich imigrantów i
ucieki-nierów w Kanadzie, wkrótce odwiedził Polki i zapewne udzielił
im także wiele dobrych rad. Jednak wśród nawału spraw i poleceń z
Londynu oraz kontaktów ze stroną kandyjską, problem kilkudziesięciu
uciekinierek z dziećmi prędko stał się sprawą drobną i nie bardzo
ważną. Tak się więc stało, że polskie poselstwo w Ottawie, licząc na
ich własną pomysłowość, pozo-stawiło je własnemu losowi.
Jeszcze w czasie
pobytu w klasztorze uciekinierki dowiedziały się, że w Kanadzie nie
ma opieki społecznej tak zorganizowanej jak w Anglii i że ich
pierwszym zadaniem będzie znalezienie sobie mieszkania, bo pokoje w
klasztorze opłacone były tylko na krótki pobyt. Większość z nich
słabo władała językami angiel-skim lub francuskim, albo wcale ich
nie znała. Na podstawie biografii Wandy Stachiewiczowej
wiadomo na przykład, że na „Batorym”, którym płynęła, tylko
ona i jeszcze jedna Polka znały oba języki i mogły służyć jako
tłumaczki. Uciekinierki nie miały też pojęcia o kanadyjskiej
zasadzie samodzielności i oczywiście nie wiedziały, jak się poruszać
w zupełnie obcym mieście bez pieniędzy i bez czyjejkolwiek pomocy.
Zapewne przyjmujące je siostry zakonne, widząc że są bezradne,
zawiadomiły o ich przybyciu Kanadyjski Komitet Pomocy Uchodźcom,
który działał już w Montrealu od dwóch lat, kiedy to do Kanady
przybywali Żydzi uciekający przed okrucieństwami Hitlera. Ów Komitet
składał się z żon bogatych montrealczyków i miał rozliczne
znajomości w świecie montrealskim, dzięki czemu jego działalność
filantropijna miała szerokie poparcie wśród dobrze sytuowanych
mieszkańców miasta. Zapewne także spotkanie polskich uciekinierek z
bogatymi montrealkami odbyło się w atmosferze skarg i narzekań
Polek, które jeszcze niedawno należały do elity społeczeństwa
uchodźczego w Anglii i nagle znalazły się w sytuacji ubogich
uciekinierek bez dachu nad głową.
Panie z Komitetu
bardzo prędko zorientowały się, że ucie-kinierki należały do elity
społeczeństwa polskiego, i zostały tym zafascynowane; bardzo się też
przejęły ich dolą wychodźczą. Wkrótce znalazły dla nich duży stary
dom, który stał nieza-mieszkany. Jego właściciel mieszkał poza
Montrealem, a w Montrealu musiał płacić podatki miejskie za swoją
posiadłość. Warunkiem zgody na bezpłatne zamieszkanie w nim
uciekinierek z „Batorego” było uzyskanie od zarządu miasta Westmount
(część Wielkiego Montrealu) zwolnienia od płacenia podatków
miejskich.
Grupa Polek wybrała
wówczas Wandę Stachiewiczową jako swoją reprezentantkę wobec zarządu
miasta Westmount. Ku zdziwieniu jej i pozostałych uciekinierek,
ojcowie miasta prośbę o zwolnienie z podatku potraktowali bardzo
życzliwie i w efekcie uciekinierki zamieszkały w najelegantszej
dzielnicy miasta, w pięknym domu otoczonym dużym ogrodem. Trzeba
dodać, że dom przy ulicy 9 Breaside
prędko się zapełnił, tak że dla Polek, które przypłynęły później,
nie było już w nim miejsca i musiały same sobie radzić, licząc tylko
na siebie.
Dom przy 9 Breaside stał się wkrótce
dodatkową przyczyną nieporozumień między Polonią przedwojenną a
uciekinierkami z Anglii. Po ich przybyciu do Kanady, redakcja
„Związkowca”, największego polskojęzycznego tygodnika
w Kanadzie, opubli-kowała bowiem kilka niepochlebnych artykułów na
ich temat. Używając ironicznego określenia „ladies”, podkreślała
różnice klasowe pomiędzy starą, przedwojenną emigracją i
ucieki-nierkami z Anglii, które - jak pisali autorzy tych artykułów
- oczekiwały w Kanadzie wygodnego życia. I właśnie piękny dom w
eleganckiej dzielnicy Montrealu stał się mimowolnym i koronnym
dowodem różnicy w traktowaniu polskich imigrantów. Zamieszczane w
„Związkowcu” niewybredne dowcipy na temat „ladies”, połączone
z uszczypliwymi komentarzami
dotyczącymi klęski wrześniowej, miały podteksty polityczne i
ideologiczne, co sugerowało, że redakcja „Związkowca” pozostawała
pod wpły-wami legalnie istniejącej KPK - Kanadyjskiej Partii
Komu-nistycznej. Apogeum całej sprawy nastąpiło około
roku 1944, po ogłoszeniu w „Związkowcu” informacji, że Polki
przybyłe z Anglii odmówiły przyjęcia pomocy ze strony ubogich
przed-wojennych osadników polskich, ponieważ wiązało się to z
mieszkaniem i pracą na farmach. Nie wiadomo, jak i gdzie zrodził się
podobny pomysł, nie wiadomo nawet, czy w ogóle zaistniał. Pytane
przeze mnie osoby, które przypłynęły „Bato-rym”, „Lewantem” lub „Lechistanem”,
zapewniały mnie, że nigdy nie słyszały o takiej propozycji. Wiadomo
było, że polsko-kanadyjskie negocjacje poprzedzające przyjazd Polek
z dziećmi, zapewniły wszystkim przybywającym z Anglii prawo do
zejścia na ląd kanadyjski i zobowiązały rząd polski w Londynie do
opieki nad nimi podczas ich pobytu w Kanadzie. Być może, jakieś
informacje dotyczące wcześniejszego rozpoznania terenu prowadzone
przez posła Podoskiego i konsula Brzezińskiego wydostały się z
poselstwa polskiego w Ottawie i po pewnym czasie stały się podstawą
fikcji o litościwych polskich farmerach i niewdzięcznych „ladies”.
Być może także, cała historia była inspirowana przez Komunistyczną
Partię Kanady w ramach oczerniania Polaków przed Kanadyjczykami i
przedwojennymi polskimi osadnikami. Dowody takiej działalności KPK
zamieścił Edward Sołtys.
Sprawa artykułów obgadujących „ladies” ucichła dopiero wówczas,
kiedy kilku inżynierów polskich pracujących w zakładach lotniczych
zainteresowało się kalum-niami rzucanymi na Polaków na łamach
„Związkowca” i spowo-dowało zmiany w składzie redakcji.
W latach
czterdziestych, mimo wielkich przemian, które nastąpiły już w
kanadyjskim społeczeństwie, kobiety emigrantki miały małe szanse
znalezienia innej pracy niż fizyczna. Montrealczycy uważali, że
polskie uciekinierki mogą pracować w charakterze pomocy domowych,
kucharek i nianiek. Zawsze były też wolne miejsca w fabrykach
odzieżowych
lub prze-mysłu zbrojeniowego oraz możliwości dorywczego zatrudnienia
na pograniczu prac tak zwanych białych kołnierzyków, a więc dozór
dzieci na obozach letnich, nisko płatne prace biblioteczne i
ewentualnie dawanie prywatnych lekcji gry na fortepianie itp. Nic
więc dziwnego, że niektóre żony generałów, jeszcze nie-dawno stojące
na świecznikach społeczeństwa polskiego w Anglii, miały trudności z
dostosowaniem się do tej nowej roli skromnych uciekinierek. Jednak
nawet w tak trudnych wa-runkach kilka z nich, bardziej
przedsiębiorczych i znających język angielski lub francuski,
znalazło sobie prace biurowe. Maria Róża Frankowska dzięki dobrej
znajomości angielskiego dostała się do biura amerykańskiej kompanii
RCA.
Wanda Stachiewiczowa, zbyt wątła aby pracować fizycznie, musiała się
zadowolić dorywczymi pracami w bibliotekach lub przy dzie-ciach,
polecanymi jej przez znajomych Kanadyjczyków. Wre-szcie w roku 1942
została zatrudniona na stałe jako tłumaczka przez Międzynarodową
Organizację Pracy z siedzibą w Genewie, która w obawie przed możliwą
inwazją hitlerowską została cza-sowo przeniesiona do Montrealu. Te
niewielkie sukcesy pojedyn-czych uciekinierek wśród pozostałych
Polek pracujących w fabrykach lub, rzadziej, sprzątających w
prywatnych domach, wywoływały fale niechęci lub zazdrości. Dopiero
po wojnie, kiedy ograniczenia wojenne zostały zapomniane i życie
gospo-darcze zaczęło się szybko rozwijać, niedawne robotnice
fa-bryczne znajdywały prace w handlu i usługach w wielkich
magazynach lub jako urzędniczki w biurach. Tymczasem w 1940 roku,
mając do wyboru pracę w charakterze pomocy domowej u montrealczyków
lub pracę w fabrykach, większość Polek wybie-rała pracę w fabrykach,
najczęściej odzieżowych.
Tylko nieliczne uciekinierki zdołały
zabrać z Europy jakieś oszczędności i w Montrealu próbowały zużyć je
na stworzenie swojej rodzinie zaplecza finansowego. Należała do nich
Maria Zofia Pinińska, żona attaché lotnictwa przy ambasadzie
polskiej w Paryżu, która przypłynęła „Lewantem” razem z dwiema
cór-kami i po rozejrzeniu się w sytuacji w Montrealu postanowiła
założyć pensjonat dla studentów McGill University. W tym celu
wynajęła dom przy University Street blisko Uniwersytetu McGill i -
jak pisze jej córka Maria Księżopolska - „Kazała odmalować
i odnowić wszystkie pokoje. Jej
partnerem był p. Zieliński, jego
żona pracowała w polskim konsulacie.
Matka miała wizję, że będą tam
zamieszkiwać studenci McGill i że
będziemy mogły się z tego utrzymywać,
ale zjawili się tam tylko inni
uciekinierzy, którym było trudno
płacić, więc po jakimś czasie
pensjonat się zamknął. W czasie
weekendów podawałam do stolu i
byłam znana jako vacuum cleaner, bo
jak tylko ktoś odłożył widelec,
zmiatałam jego talerz z błyskawiczną
szybkością. Miało to na celu
przyspieszenie posiłku, ażeby mi ułatwić
pójście do kina
z Marychną Gieysztor, której rodzice
i siostry mieszkały w pensjonacie.
Matka moja była bardzo dzielna,
bo podjęła się gotować nie
mając żadnego pojęcia o gotowaniu.
P. Zieliński miał sprzątać, ale
zajmował się głównie uprawianiem yogi. W
międzyczasie mój ojciec, ciągle
czekając na obiecany przydział (wojskowy -
MAJ), w Anglii został wciągnięty do
Komitetu Pomocy Rodzinom Wojskowym,
organizowanym przez żonę gen.
Sikorskiego i potem z rozkazu
Sztabu został wysłany do Kanady,
żeby przygotować raport o założeniu
Pomocy Rodzinom Wojskowym w
Kanadzie.
Dostał przydział na statek i
rozkaz stawienia się w Konsulacie
w Montrealu, gdzie miały go
oczekiwać dalsze instrukcje.”
Podpułkownik Franciszek Piniński
raport napisał i wysłał go do Londynu, ale to nie polepszyło życia
polskich uciekinierek. W swojej biografii Wanda Stachiewiczowa
wspomina, że dopiero wówczas, kiedy rząd kanadyjski upomniał rząd
polski w Londynie o jego obowiązkach wobec polskich rodzin
uchodź-czych w Kanadzie, niektóre rodziny uciekinierek zaczęły
otrzy-mywać miesięczny zasiłek rodzinny, który na cztery osoby
wynosił 80 dolarów. Nie była to suma pozwalająca na zbytki, ale
rodzinom pozostającym w bardzo trudnych warunkach umożli-wiała
pokrycie minimum środków potrzebnych do życia. Ta krótka wzmianka w
opublikowanej biografii Wandy Stachie-wiczowej pozwala się domyślać,
że uciekinierki polskie były pod dyskretną obserwacją kanadyjską i
wszystko, co się działo w środowisku nowo przybyłych, było znane
władzom kanadyjskim.
Po przyjeździe do
Montrealu, podpułkownik Piniński, nie mogąc się doczekać następnych
poleceń z Londynu, znalazł pracę mechanika w fabryce samolotów na
Dorvalu, przedmieściu Montrealu, i w ten sposób zarabiał na
utrzymanie rodziny. Póź-niej dostał się do Royal Ferry Command jako
inspektor samolotów wysyłanych do Anglii.