Urodziłem się w roku 1915-tym
podczas I-szej wojny światowej. Miejscowość naszą
otaczały wąwozy i tymi wąwozami spływały wojska w dolinę, a artyleria prała po
nich.
Zaczęły się pożary. W tym czasie ja się urodziłem. Jak wynika z opowieści matki,
trwała ostra wymiana strzałów między artylerią rosyjską i austriacką. Matka
przerażona biadała: "Synu, tyś się urodził w nieszczęsną godzinę". Pozostała
przy niej tylko babcia, bo reszta rodziny uciekła do lasu w obawie przed
rekwizycjami. Babcia i mama przeniosły mnie do piwnicy wujka, bo była ona
murowana i dawała lepsze zabezpieczenie przed obstrzałem. Umieścili mnie tam w
beczce z otrębami, wyobrażając sobie, że stwarza to dodatkowe zabezpieczenie.
Chodziłem do szkoły w Budziwoju.
Oślepłem w 5-tym roku
życia. Lekarze orzekli, że była to, w języku gwarowym, uszczka. Nie
widziałem przez 6 miesięcy. W miejscowym szpitalu dokonano
szczęśliwie operacji, po której przejrzałem. Pamiętam to dobrze, jak
dziś. Przez mgłę zobaczyłem gołębie i z wrażenia omdlałem.
Po 4-ech klasach szkoły
powszechnej zdawałem do gimnazjum.
W rodzinie było nas 6-cioro dzieci i rodzice usiłowali wszystkich
wykształcić. Uczęszczałem do gimnazjum typu klasycznego.
Chodziłem do 3-ech różnych gimnazjów. Przenosiłem się razem z
siostrami. Chodziłem najpierw do gimnazjum w Samborze. Niestety
zlikwidowano pociągi łączące nas z tym miastem i musiałem przerzucić
się do Drohobycza. Trudne było to dojeżdżanie. Do pociągu szło się
piechotą, 4,5 km na przełaj, przez las.
Po maturze stawałem w roku 1936-tym do poboru. Przydzielono mnie do artylerii. W
wyniku różnych komplikacji
przekazali mnie jednak do szkoły podchorążych piechoty w Kielcach.
W szkole panowała ostra dyscyplina, dobrze dostawało się w kość.
Przydzielono mnie do 4-go pułku legionów w Kielcach, do plutonu
łączności. Bardzo mi ta specjalność odpowiadała i zainteresowałem się
nią bliżej. Przydzielono mnie do centrali. Tam ukończyłem kurs.
Pamiętam, że osiągałem przy telegrafie do 70 znaków na minutę. Na
zakończenie kursu odbyły się manewry. Po służbie wojskowej ściągnęli
mnie koledzy do Lwowa i zapisałem się na wydział prawa.
Pamiętam, z tych czasów panią Różycką urzędująca w dziekanacie, w
kwesturze. W rozmowie z nią trzeba było mieć bardzo pokorną minę.
Ona decydowała o przyznaniu pożyczki i zawsze mi się udawało ją
uzyskać. Egzamin wstępny zdawałem w odrębnej sesji dla spóźnionych
z wojska. Egzamin ustny zdawałem u prof. Grabskiego. Był to już rok
1939-ty. Zamieszkałem u kolegów. Spotykałem kolegów z Drohobycza.
Złożyłem aplikacje do dyrekcji krakowskiej w Borysławiu. Przyjęli
mnie do pracy, ale nie chciałem stracić roku. Zapisałem się na drugi
rok. Nie było łatwo łączyć pracę ze studiami, pracodawcy jednak szli
mi na rękę, jak tylko mogli. Zwalniali mnie wcześniej z pracy.
Zmobilizowano mnie 28 sierpnia
1939-go roku w Drohobyczu.
Dostałem przydział do 6-go Pułku Podhalanskiego. Dostałem polecenie
odbioru remontów do wojska. Braliśmy udział w akcji. Cofaliśmy się
spod Sambora. Niemieckie samoloty bombardowały często nasze
kolumny. 12-go września brałem udział w akcji odbicia Sambora.
Niemcy byli jednak przygotowani na ten atak. W efekcie musieliśmy
się wycofać. Udało mi się jednak wpaść do mojego domu i umyć się.
Wróciłem do koszar, ale nikogo już nie zastałem. Oddział
wymaszerował i straciłem z nim łączność. Samochodem fiatem udało
mi się dojechać na dachu z kilkoma oficerami do oddziału. Pod
Stryjem doszło do jeszcze jednego starcia z Niemcami. Przeszliśmy na
Moszyn i dalej na Stanisławów. Okazało się jednak, że tam są już
Rosjanie, a w Stryju Niemcy. Nie pozostawało nic innego jak pójść w
góry, choć rozkazu żadnego nie było. Doszliśmy do Wyszkowa. Nasz
oddział zbierany z różnych jednostek czekał nad granicą węgierską,
podczas gdy pułkownik Dębicki pertraktował z Węgrami warunki
przejścia. Węgrzy zgodzili się pod warunkiem, że złożymy broń.
Trudne było to pożegnanie z bronią. Niejednemu łza zakręciła się w oczach. Zamki rzucaliśmy oddzielnie.
Węgrzy przyjęli nas z
politowaniem, może ze współczuciem. Maszerowaliśmy pieszo do
Munkacza, potem załadowano nas na pociągi i wieziono w różnych
kierunkach. My jechaliśmy przez Budapeszt. W transporcie naszym
było również wiele kobiet i dzieci. Dojechaliśmy pod granicę
austriacką nad Dunaj. Organizacja przerzutów była bardzo dobra.
Wyszukano ludzi, którzy znali języki węgierski i jugosłowiański. W
pierwszej kolejności przerzucano tych, którzy mieli specjalności.
Gestapo pilnowało na ulicach. Sami nie aresztowali, ale wzywali
żandarmerie węgierską. W Splicie miał na nas czekać grecki statek,
ale w końcu przyjechała "Warszawa". Dostaliśmy się drogą morską do
Francji. Tu rozpoczął się żmudny proces weryfikacji i rejestracji.
Wstąpiłem na kurs aspirantów, ale nie wiele to dawało. W
międzyczasie
przyjechał Gen. Maczek. Dostałem się do jego dywizji. Szkolenie było
bardzo intensywne, jak to się mówi, dostaliśmy w kość. Gdy Niemcy
zaatakowali Francję, Francuzi nie bardzo chcieli się bić. Znaleźliśmy
się w kotle po ostatniej walce w której Gen. Maczek osłaniał oddziały
francuskie w odwrocie. Pod Mombard czołgi nasze zostały bez
benzyny. Prugar-Ketling ze swoją dywizją przeszedł do Szwajcarii.
Tym się najlepiej udało, bo skończyli studia i mieli pierwszorzędną
opiekę. Niszczyliśmy czołgi, dla których nie wystarczało już benzyny,
a z resztą wycofaliśmy się przez góry. Doszliśmy do Dijon na
przedgórzu alpejskim. Niemcy okrążali nas coraz bardziej. Przyszedł
rozkaz zniszczenia broni. Gen. Maczek wyjaśnił sytuację i wydał
rozkaz aby kto może, zaopatrzył się w ubrania cywilne i przedzierał się
do domów. I niech się nie przyznają, że byli w polskim wojsku. A
reszta niech stara się dostać do Clermont - Ferrand do wolnej Francji.
Maczek wypłacił żołd w dużych banknotach na ósemkę jeden banknot.
Na patrolach chłopcy zapijali się winem. Potem objedli się
winogronami i czereśniami i były kłopoty z żołądkami.
W okolicy byli już Niemcy i
wkrótce natknęliśmy się na nich.
Było nas dwóch z dobrą znajomością języka niemieckiego.
Przedstawiliśmy się jako studenci. Niemcy nas internowali. Zabrali nas
na punkt zborny, zgrupowania wojsk technicznych niemieckich Udało
się nam uciec z obozu. Schowaliśmy się w stóg siana. Poszliśmy do
linii kolejowej i do pociągu. Ciągle jeszcze byliśmy w mundurach
wojskowych, choć koszule mieliśmy jak w wojsku francuskim sportowe. Wróciliśmy
znów do Mombard, do miejsca gdzie były
największe walki. Zatrzymaliśmy się w domu przy drodze i
poprosiliśmy o wodę. Gospodyni, która okazała się Polką poznała nas, że jesteśmy również Polakami. Ostrzegła nas, abyśmy się nie
pokazywali na ulicy, bo ludność miejscowa jest rozgoryczona na
Polaków, że się bronili. Gdyby się nie bronili, to by miasto nie zostało
zniszczone. Wydostaliśmy się stamtąd dopiero wieczorem. Zdaliśmy
sobie sprawę, że w dużej grupie nie przejdziemy. Podzieliliśmy się
więc na dwójki. Ja poszedłem z marynarzem Józkiem. Trafiliśmy na
farmę i gospodarz zaangażował nas do pracy. Zatrudniał również
jeńców marokańskich. Po kilku dniach poszliśmy dalej na Paryż.
Natknęliśmy się na posterunek. Powiedzieliśmy mu, że poszukujemy
pracy i przepuścił nas. Pojechaliśmy do Melun i tam podwinęła się nam
noga i przymknęli nas. Uciekliśmy raz jeszcze. W końcu natrafiliśmy
na dobrych ludzi, którzy pomogli nam przygotowywać się do ucieczki
do wolnej Francji, ale przyszło ostrzeżenie, aby nie uciekać.
Pozostaliśmy więc w ukryciu aż do 1944-go roku. Po inwazji Francji dołączyłem znów do dywizji generała Maczka. Mieliśmy początkowo
jechać na uzupełnienie brygady spadochronowej. W końcu posłali nas
jednak na przeszkolenie na nowym sprzęcie pancernym do południowej
Francji. Tam spotkałem starszego wachmistrza Maślankę. Okazało się, że był to obóz tranzytowy, z którego poszliśmy na wzmocnienie II-go
Korpusu. Wybrali mnie do huzarów. W 10-tym Pułku Huzarów każdy
musiał mieć wąsa. Nie pozostawało nic innego jak podporządkować się
zarządzeniu. Przeszkolenie odbywało się najpierw w południowych
Włoszech, a później w Egipcie. Przerzucili nas do Włoch przed
walkami o Bolonię. Wkrótce potem działania wojenne zakończyły się.
Wyznaczyli nas do oczyszczania min z wybrzeża wschodniego.
Nadszedł czas, że trzeba było
pomyśleć, co dalej z sobą zrobić.
Przyjechała komisja kanadyjska. Podpisałem kontrakt do pracy przy
burakach w Kanadzie. Później przekazano mnie do farmera, który
specjalizował się w hodowli bydła wypasowego. Ucinałem rogi,
wypalałem numery na skórze. Pracowałem w wielu miejscach, m. inn.
pod Edmontonem na rancho. Zatrudniono mnie przy budowie baraków
- koszar w Shilo. Zarabialiśmy dobrze. W roku 1952/3 płacili nam 1.10
dolara na godzinę plus mieszkanie i wyżywienie. Później przeniosłem
się do pracy na kolei do Canadian National (CN). Jeździłem często w teren i to
stwarzało mi okazje do poznania Kanady. Przez jakiś czas
pracowałem w Kamloops w Brytyjskiej Kolumbii. Powróciłem do
Winnipegu. Zdrowie nie dopisywało mi, ale w końcu doszedłem do
stanu równowagi. W SPK w Kole Nr 13 byłem skarbnikiem kasy
koleżeńskiej. Tak się złożyło, że pozostałem w stanie kawalerskim.
Szukałem anioła a nie ma takich. Mam wielu serdecznych przyjaciół i
chętnie trzymałem ich dzieci do chrztu. Mam w Winnipegu troje
chrześniaków. Ostatnio przeniosłem się do Rezydencji Złotej Pogodnej
Jesieni jak poetycko nazywamy Dom dla Starszych i czuje się tu
dobrze.
|