Urodziłem się 24-go grudnia 1912. Rodzice moi, ze starej rodziny
ziemiańskiej mieli majątek, Pomaski, w okolicach Pułtuska. Matka moja
pochodziła z majątku Kliszewo. Przeżycia związane z I-szą wojną światową
odbiły się mocno na moim dzieciństwie. W 1920-ym roku miałem 8 lat. Byłem
najstarszym w rodzinie. Ojciec służył w wojsku polskim. Jako ochotnik
wstąpił do 203-go pułku ułanów. Matka stale mi przypominała, gdy weszli do
nas bolszewicy, aby nie mówić gdzie jest ojciec. Chciałem się jednak
pochwalić tym, że ojciec jest w wojsku. Matka miała z tego powodu duże
przykrości. Doczekałem się powrotu ojca dopiero dwa miesiące po przepędzeniu
bolszewików.Głęboko wbiły się w pamięć przeżycia z
okresu szkolnego.
Uczęszczałem do gimnazjum w Pułtusku. Silnym przeżyciem był dla
mnie powrót starszych kolegów z 8-ej klasy, którzy brali udział w
wojnie z bolszewikami. Pamiętam nawet nazwisko jednego z nich,
wachmistrza kawalerii, Sokołowskiego. My, pierwszoklasiści
spoglądaliśmy na nich jako na prawdziwych bohaterów. Dla tych,
którzy wrócili z wojska zorganizowano specjalne klasy.
Zorganizowano dla nich również palarnie przy ustępach. Pamiętam,
gdy Sokołowski wsadził mnie, małego wówczas pętaka na ogromny
piec w klasie. Dał mi instrukcje, że gdy przyjdzie do klasy
nauczycielka, a on podniesie palec, ja mam powiedzieć: "a ku ku".
Odegrałem swoją rolę, jak mi przykazano. Nauczycielka dostrzegła
mnie i rozkazała zejść. Musiała jednak wezwać tercjana - Wincentego
z drabiną i ściągnęli mnie z pieca.
Po ukończeniu gimnazjum chciałem pójść do wojska. W rodzinie Mossakowskich
istniała tradycja wojskowa. Jeden z
Mossakowskich był w ekipie olimpijskiej i wykładał w szkole
kawalerii. Stryj rozpaczał, że wszyscy chcą do wojska a nie będzie
komu majątku prowadzić. Tradycją rodzinną było również
przynależność do Stronnictwa Narodowego. Ideologia Dmowskiego
była obowiązującą. Innego zdania się nie dopuszczało. Tradycją
Mossakowskich było też palenie papierosów. Również i ja musiałem
zacząć palić i tego nawyku nie pozbyłem się przez następnych 50 lat.
Paliło się w różnym czasie różne papierosy, włącznie z takimi,
zawijanymi w rubla. Rodzina zadecydowała, że muszę zostać
hreczkosiejem. I tak poszedłem do SGGW, Szkoły Głównej
Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie.
Dostałem powołanie do wojska do Szkoły Podchorążych w
Grudziądzu. Niestety wyrzucono mnie z niej i przydzielono do 5-tego
pułku ułanów. Służyłem w nim od 1933-go do 1935-go roku. Ze Szkoły
Podchorążych pamiętam szczególnie starszego wachmistrza Króla. Ten
dał nam szkoł“! Powtarzał często: "Mądrych w wojsku nie potrzeba". I
próbował ich konsekwentnie złamać. Po powrocie z wojska powróciłem
znów do SGGW. Przeniosłem się następnie do Wyższej Szkoły
Gospodarstwa Wiejskiego w Cieszynie. Ukończyłem ją w 1939-ym
roku. Wybuch wojny przeszkodził w zrobieniu pracy dyplomowej. Gdy
doszła do nas wiadomość o wybuchu wojny, zdawało mi się, że wojna
to jeszcze jedne większe manewry. W 1938 roku brałem udział w akcji
na Zaolziu w Legii Akademickiej.
Powołano mnie do wojska, do 5-go pułku ułanów w Ostrołęce.
Przeżyłem pierwszy nalot samolotów niemieckich nad Makowem.
Przydzielono nas do samodzielnej grupy operacyjnej "Narew".
Dowódcą grupy był generał Młot-Fijałkowski. Byliśmy ostatnim
oddziałem, który przeszedł most pod Wyszkowem. Zaraz po naszym
przejściu wysadzono most. Nad Narwią udało się nam utrzymać tylko
przez jeden dzień. Uderzyła na nas brygada spieszonej kawalerii
niemieckiej przy wsparciu broni pancernej. Musieliśmy się wycofać
wobec zdecydowanej przewagi Niemców. Ruszyliśmy w kierunku na
Siedlce. Blisko Węgrowa nadleciało 5 samolotów niemieckich,
ostrzeliwały i zapaliły wioskę. Ostrzeliwanie przetrwałem wraz z
koniem w kartoflach. Opanowało mnie poczucie bezradności.
Poczułem się jak królik do którego się strzela a ja nic zrobić nie mogę.
Okrążyliśmy Siedlce i pociągnęliśmy na Brześć. Ze szwadronu zostało
nas nie więcej jak 30 koni. Dotarliśmy do Białej Podlaskiej i dalej na
Włodawę. Nie na wiele zdały się wysiłki obrony Włodawy. Wycofano
nas na Chełm Lubelski i przegrupowano. Utworzono 12-ty Szwadron
Pionierów. Ruszyliśmy dalej na Zamość. Bitwa pod Zamościem była
na ukończeniu i dostaliśmy rozkaz przedzierania się pojedynczo.
Dołączyliśmy do szwadronu. Byliśmy dobrze uzbrojeni i mieliśmy
dobre konie. W skład naszego uzbrojenia wchodził również karabin
maszynowy. W sile około 100 ludzi ruszyliśmy na południe.
Znaleďliśmy się znów w okolicach Zamościa. Nigdy nie wiedziałem, co
to Ukraińcy. Nie miałem dotąd z nimi do czynienia. Wyobrażałem
sobie, że to grupa etniczna w rodzaju Rusinów lub Kaszubów. Dopiero
później, w okolicach Rawy Ruskiej spotkaliśmy się z Ukraińcami.
Wysłano nas z kolegą jako szperaczy. Napotkaliśmy na leśnej drodze
oddział w czerwonych czapkach a na nich gwiazdy czerwone.
Zobaczyli nas, zawrócili i uciekli. Okazuje się, że to już weszli
bolszewicy. Było to po 17-tym września. Nasze dowództwo
zadecydowało, aby skręcić z tej drogi i posuwać się dalej przez pola.
Rozlokowaliśmy się na leśniczówce. Ale koń, gdy poczuje drugiego
konia, zaczyna rżeć. Jest oczywiście na to kawaleryjski sposób.
Przywiązuje się kamienie do ogonów. Koń, zanim zarży, musi
zamachać ogonem. Jeśli mu się to uniemożliwi, nie rży. Większość
oddziału zdecydowała rozejść się do domów. Zostało nas 12-stu.
Szliśmy tylko nocami na południe. Posuwaliśmy się lasami i
używaliśmy przewodnika. Sadzaliśmy go na konia, kazaliśmy się
prowadzić do jakiejś wioski a my za nim z rewolwerami, grożąc mu, że
jeśli zaprowadzi nas do bolszewików, zdążymy go zastrzelić.
Przeważnie byli to Ukraińcy. 28-go września dojechaliśmy do wioski.
Witała nas brama triumfalna z czerwonym sierpem. Odbywało się tam
zebranie. Byliśmy ciągle w mundurach. Wyskoczyło dwóch łapiąc za
wodze konia kolegi. Marian dał szablą po łapach. Posuwając się dalej
dostaliśmy się na dróżkę z bagnami po obu stronach. Wjechaliśmy do
wioski, gdzie obskoczyli nas bolszewicy. Ściągneli z konia.
Następnego dnia rano przynieśli nam kawy. Przeprowadzili śledztwo.
W trakcie tego powiedzieli nam, że między nami był minister, który
wiózł masę pieniedzy. Załadowali nas na samochód i zawieźli do
Lwowa. Całe miasto udekorowane na czerwono, agitatorami byli głównie żydzi.
Dalej zawieźli nas do Winnik, do fabryki tytoniu.
Zaczęło się śledztwo. Pytali się mnie, jak się tu znalazłem. Pytali o
rodzine, o ojca, ile mieliśmy koni i krów.
Zawieźli nas do Stanisławowa. Tam ostatni raz jadłem
kiełbasę
polską. Powieźli nas dalej do Wołoczysk. Skoncentrowali tu masę
polskiego wojska i wyszukiwali oficerów. Szukali także gajowych,
policji, czasem kaprali. Zabrali ich do Kozielska. W ich pojęciu kapral był tym, który w kapitalistycznej armii
bił żołnierzy po mordzie.
Podobno funkcję, w ich mniemaniu, mieli spełniać gajowi.
Rekrutowali do budowy lotniska koło Korca. Mnie zawieźli do
kopalni manganu w Dniepropietrowsku w Zagłębiu Donieckim.
Podzielili nas na obozy. Obstawili nas wartownikami. Pracowałem w
kopalni numer 16. Początkowo nie nazywali nas jeńcami (wojennoplenni).
Mówli, że nas oswobodzili spod kapitalistycznego jarzma.
Dopiero potem przyszły instrukcje i staliśmy się jeńcami. Karmili nas
w zależności od wyrobienia normy. Trafiłem do" zaboju".
Zabojszczyk to ten co rwał skałę. Miał dwóch nakładaczy i jednego
woźnicę. Mnie dano funkcję woźnicy. Trafiłem do Czajkowskiego,
który się okazał Polakiem z pochodzenia. Klął jak szewc. Pokazał mi
co mam robić. Wózek spadł mi z torów. Zapytał się mnie: "to ty
szlachcic polski ?" Odpowiadam mu, że tak. Na to on: "ja też jestem
szlachcic polski". I pomógł mi wyciągnąć wózek. Okazało się dobrze z
nim zarobiłem. Ostrzegł mnie przed jednym ze stachanowców, że
donosiciel. Po jakims czasie, Polacy odmówili wychodzenia do roboty.
Zamknęli nas w obozie karnym. Ogłosili, że wszystkich z terenów
zachodnich Polski będą wywozili. W maju NKWD istotnie zaczęło
przeprowadzać dokładne rewizję. Zabrano nas na stację kolejową,
załadowano do wagonów towarowych, zawieziono do Moskwy i w
końcu do Kotlasu. Tam nas trzymano przez kilka dni i załadowano na
statek. Byliśmy głodni, rzucali nam po kawałku chleba i po słonej
rybie, bez wody. W końcu zawieźli nas barką do Komi ASSR.
Dowiedzieliśmy się, że jesteśmy niebezpiecznymi jeńcami wojennymi.
Niebezpiecznymi, bo byliśmy na Zachodzie. Przeznaczono nas do
budowania drogi i torów. Pamiętam miejscowość Kniaź Pochost, gdzie
część drogi była już zrobiona. My mieliśmy ją budować dalej. W
czerwcu dzień był tam bardzo długi. Trzeba było zrywać mech i wozić
taczkami. Formuła, którą nam zgóry zapowiedziano i przypominano to:"krok w
prawo, krok w lewo będzie traktowany jako próba ucieczki za
co strzela się bez uprzedzenia". Strażnikami byli, częściowo NKWD a
po części, dyscyplinarni z wojska albo z NKWD. Byli też tacy, którzy
mieli wyrok, lub tacy, którzy wyrok odsiedzieli, ale nie wolno im było
opuszczać tego terenu. Spali w specjalnych domkach poza obozem.
Karmili nas, w zależności od wyrabiania normy. Na t.zw. "12-ty
kocioł" składało się 120 gramów chleba, rano zupa; za wykonanie 75%
normy dostawało się 300 gramów chleba i lepszej kaszy. Za 100%
normy dostawało się 600 gramów chleba. Chleb był ciężki, z zakalcem,
więc nawet te 600 gramów nie było wiele. Dla tych wyrabiających
100% normy był dodatek jaglanej kaszy oraz ryba - treska. Jest tu w
Winnipegu osoba, której mam dużo do zawdzięczenia, która mnie tam
dokarmiała. Jest to kolega Jankowski, który tam pełnił funkcję
kucharza.
Trafiłem do brygady białoruskiej. Było mi tam bardzo
dobrze.
Pracowałem przy wyrębie lasu. Kazali mi czyścić gałęzie i palić. Przy
nich nauczyłem się jak należy oszukiwać, żeby zrobić normę. Byłem
tam do 15-go maja 1941-go roku. Na kilka dni przed tem brali nas na
t.zw. biesiady. Politruk mówił o wojnie, że cały świat będzie teraz
niemiecki i rosyjski. Po wybuchu wojny ten sam politruk tłumaczył
teraz o sojuszu z Anglią przeciw Hitlerowi. 15-go lipca ściągnęli nas
szybko z pracy, załadowali na pociąg i zawieźli do Kotlasu. Wyrzucili nas z
pociągu, dali po sucharze i nocą prowadzili pod konwojem.
Połowa z nas miała, z braku witamin, t.zw. kurzą ślepotę. Badzo
uciążliwe było prowadzenie takich w nocy do latryny.
Przenieśli nas do obozu Tatiana. Rozeszły się słuchy, że
wkrótce będzie podpisana umowa z Sikorskim. Wkrótce wywiesili na placu flagę sowiecką, polską i czeską. Przyjechał pułkownik
Wiśniowski z polskiego wojska i rozpoczął rejestracje i ewidencje.
Wartowników odwołali. Kazdy, po amnestii, dostał po 500 rubli.
Trafiłem do pierwszego transportu, który odszedł do
Tatiszczewa do 6-tej dywizji. Pomylili się i przywieźli nas 8-go
września do Tockoje. Pierwszy dzień po przyjeździe przyjechał generał
Anders. Odbyła się przed nim defilada - bosych, wygłodzonych.
Skierowano mnie do 6-tej Dywizji Piechoty, do 12-tego szwadronu
rozpoznawczego. W końcu trafiłem do 6 -go szwadronu, którego
dowódcą był por. Barcicki. Budowalismy ziemianki. Piecyki lepiło siez gliny.
Kradło sie drzewo. Paliło sie cały dzień. Wyzywienie
mieliśmy szczupłe, bo trzeba było sie dzielić z ludności cywilną.
Organizowało sie "dessant". Polegał on na tym, że kilku śmiałych
chłopaków pozbierało "ciuchy" od uchodźców i ruszało z nimi do
pobliskich kołchozów. Zamieniało sie te rzeczy na potrzebną zywność.
Wybrałem sie z jednym chłopakiem z poznańskiego na
"desant". Trzeba było wyjść w nocy. Po drodze trzeba było minąć
wojskowy poligon, pilnowany przez milicję. Wstąpiliśmy do kołchozu
Lenina. Zaczął padać śnieg i zagubiliśmy drogę. Mróz wzrastał.
Napotkaliśmy ludzi kradnących drzewo. Pomogliśmy im a wzamian za
to zaprowadzili nas do wioski, do której planowaliśmy dojść. Chata
była niesamowicie zawszona. Przyszła zamieć. Musieliśmy
przesiedzieć w tej zawszonej chacie 4 dni. Powróciliśmy szczęśliwie
do oddziału z zapasem żywności.
W styczniu wyjechaliśmy do Otaru, blisko Ałma-Aty. Tam
przydzielono mnie do I-go Pułku Ułanów Krechowieckich do 2-go
szwadronu. 25-go maja, w Zwiastowanie Marii Panny przyszedł rozkaz
wyjazdu do Krasnowodzka. Załadowano nas na statek. Musieliśmy
zdać wszystkie pieniądze. Żałowałem, bo potem, okazało się, że w
Persji można bło wymieniać ruble.
1-go kwietnia byliśmy już w Pahlavi. Rozlokowano nas na
plaży za miastem. Po raz pierwszy od dłuższego czasu widzieliśmy
biały chleb. Przydzielono nam sardynki i dżem figowy. Staliśmy tam
dłużej jak tydzień. Rozwijał sie żywo handel wymienny z Persami.
Wydano ostrzeżenie, aby nie jesć zbyt dużo, bo niebezpiecznie na żołądek. Nadjechał pierwszy transport cywilnej ludności. Wydano
rozkaz, aby odebrać wszystko co było w ich posiadaniu i spalić. Byłem
dowódcą patrolu, który musiał wykonać ten rozkaz. Oj, nasłuchałem
się ja tam od ludzi, którym odbierało się ostatnie rzeczy!
Załadowano nas na samochody i kierowcy perscy odwieźli nas
do Palestyny. Samochody były w bardzo opłakanym stanie a jazda
górskimi drogami niebezpieczna. Przywieźli nas nad jezioro,
rozłożyliśmy sie i poszliśmy się kąpać. W międzyczasie przyszedł
hamsun i rozniósł cały obóz !
Dalsze losy zawiodły nas do Jordanii i do Gedery. Tam
odbywało się dokarmianie wygłodzonych i wymizerowanych
uchodźców z Sowietów. Stanęliśmy w Baszyd przy samej Gederze.Ludzie
stopniowo przywykali do "normalnego" jedzenia. Dżemu nie
chcieli już jeść, owsianki też nie. Były sklepiki, w których można się
było zaopatrzyć.
Przydzielili nam konie. Na święto pułkowe - mielismy defiladę
na tych koniach. Było dużo wolnego czasu i jeździło się na wycieczki
do Jerozolimy, Betlejem i doTel-Aviv.
(Na tym kończą się wspomnienia Adama Mossakowskiego).