|
Alojzy Bach
WSPOMNIENIA Spisane w lipcu 1986
|
|
Urodziłem się na Pomorzu w roku
1925. Pochodzę z licznej rodziny.
Miałem jedenastu braci i pięć sióstr.
Ojciec mój owdowiał w I-ej wojnie Światowej i ożenił się z wdową, która
straciła męża na wojnie. Nasza liczna rodzina była więc połączoną rodziną z
dwóch małżeństw. Mój najstarszy brat urodził się w
1901 roku. W roku 1939 trzech moich braci służyło w polskim wojsku. Miałem wtedy
14 lat.
Już w grudniu 1939-go roku zostałem zabrany do Niemiec na przymusowe roboty.
Wywieźli mnie w okolice Szczecina do miejscowości Kolesino. Pracowałem w
gospodarstwie rolnym. Pomorze i Śląsk zostały bezpośrednio włączone do Rzeszy i
dlatego okupacyjne władze hitlerowskie wywierały dużą presję na miejscową
ludność, aby wpisywała się na listy niemieckie. Presja ta była szczególnie duża
na rodziny o niemiecko brzmiących nazwiskach. W 1942-im roku matka przysłała mi
list z zapytaniem czy zgadzam się na podpisanie takiej listy. Wiadomo było, że
gdy matka podpisze, wtedy wszystkie dzieci poniżej 18 lat będą musiały zrobić to
samo. Matka zdawała sobie sprawę, że mnie pierwszego zabiorą do wojska i dlatego
zwróciła się do mnie z tym zapytaniem. Odpowiedziałem matce: "zrób jak uważasz,
jeśli myślisz, że w ten sposób łatwiej wam będzie przeżyć i może się w ten
sposób uchroni siostry przed wywiezieniem do Niemiec na roboty, to ja się
zgadzam".
W 1943-cim roku na wiosnę wezwano mnie na komisję
wojskową. Przydzielono mnie do piechoty. Przechodziłem przeszkolenie nad granicą
szwajcarska w Konstanz. W moim oddziale znalazło się wielu Polaków z Pomorza i
ze śląska. Wielu z nich nie znało języka niemieckiego i tym było bardzo ciężko.
W maju 1944-go roku przeniesiono mnie do Holandii. Tam miałem wypadek podczas
ćwiczeń, uszkodziłem kolano i przez miesiąc leczyli mnie w szpitalu.
Prawdopodobnie z tego powodu nie zostałem wysłany na rosyjski front, a po
powrocie do oddziału przydzielono mnie na front do Francji. Było to już po
inwazji sprzymierzonych.
8-go grudnia 1944-go dostałem się do niewoli na odcinku
obsadzonym przez Amerykanów. Oddział mój wykonywał nocne natarcie na wioskę.
Wysłano mnie na patrol. Dostaliśmy się pod bardzo silny obstrzał artyleryjski.
Leżeliśmy na kamienistym polu. Położyłem przed sobą kamień, aby chronić głowę
przed odłamkami. Dostaliśmy się po dwu godzinach ognia do stajni. Stały w niej
cztery konie i około 20 krów. Był ze mną sierżant niemiecki, który zaproponował
abyśmy wymienili adresy i w razie wypadku zawiadomili rodziny. Nad ranem
sierżant zdecydował nie poddawać się do niewoli i ukrył się w stajni. Ja
wyszedłem ze stajni i podniosłem ręce do góry. Odprowadzili mnie do biura i
spisali ewidencje. Trzymali mnie tam na punkcie zbornym około dwóch tygodni.
Niemieccy żołnierze zdawali sobie sprawę, że
dostanie się do niewoli amerykańskiej było najbezpieczniejszym sposobem na
przeżycie wojny. Mimo niemiecko brzmiącego nazwiska, nie miałem wahania i
zgłosiłem się jako Polak razem z innymi kolegami Polakami. Amerykanie wiedzieli
dobrze, że jesteśmy Polakami zaciągniętymi przymusowo do niemieckiej armii.
Oddzielili nas od Niemców. Również osobno wydzielili jeńców z oddziałów gen.
Własowa. Przez jakiś czas przeprowadzano indywidualne przesłuchania. Wszystkich
Polaków zabrano do Marsylii, stamtąd na statek i do Włoch do Taranto. Tam
przeprowadzono przydziały do poszczególnych oddziałów polskiego korpusu. Naszą
grupę 25-ciu byłych żołnierzy Wehrmachtu przydzielono do Pułku Ułanów
Karpackich. Spisano nam ewidencje i przydzielono mnie na kurs łączności.
Miałem okazję porównać dyscyplinę w polskim i
niemieckim wojsku. Na ogół dyscyplina niemiecka była bardziej surowa.
Przeszkolenie w łączności trwało 6 tygodni zanim przeznaczono nas do akcji na
tzw.. linię Gotów. Dostałem przydział do ciężkich samochodów pancernych,
stakandów, jako radio-operator w I-szym szwadronie. Naszym dowódcą był rotmistrz
Mentel i por. Mieczkowski a w moim plutonie ppor. Tomaszewski. Pamiętam epizod w
czasie służby na stakandach. Wzięliśmy raz 20 jeńców niemieckich. Mój kolega
Morawiec prosił porucznika, aby pozwolił mu wyjść ze stakanda i zabrać jeńcom
broń. Mieli bardzo dobre schmeisery. Porucznik zezwolił niechętnie. Zaledwie
Morawiec wychylił głowę z wieżyczki stakanda, padł strzał ze strony grupy jeńców
i trafił go w głowę. Oburzeni koledzy chcieli zastrzelić Niemca, który oddał
strzał. Porucznik Tomaszewski jednak stanowczo zaprotestował i odesłał jeńców na
tyły. I tak zaledwie w miesiąc przed zakończeniem wojny zginął tragicznie mój
dobry kolega.
Zakończyła się wojna. Stacjonowaliśmy przez jakiś czas
we Włoszech. Duży nacisk kładziono na zajęcia sportowe. Brałem udział w
dywizyjnych zawodach sportowych. Zająłem w biegu na 3- Maja 3-cie miejsce. Moje
nazwisko odczytano z głośników na stadionie. Tak się zdarzyło, że usłyszał je
mój wujek, który wkrótce potem wrócił do Polski i przekazał rodzinie wiadomość,
że żyję. W 1945-ym roku nawiązałem kontakt z rodziną przez Czerwony Krzyż.
Również tą drogą odszukałem brata, ale dopiero w roku 1946, już po wyjeździe do
Anglii. Był w Edynburgu i wkrótce odwiedził mnie w Grimsby. W Anglii byłem przez
jakiś czas w obozie Hensley w Liverpool.
Urzędowały tu komisje przydzielające na wyjazd do
różnych krajów Wspólnoty Brytyjskiej. Zgłosiłem się na wyjazd do Kanady. Komisje
badały naszą znajomość rolnictwa, czy rozpoznajemy pszenicę od owsa, czy się
fizycznie nadajemy do pracy na roli. Dzisiaj się z tego śmiejemy, ale wówczas to
nie było Śmieszne. Przyjechaliśmy do Halifax w grupie 550 żołnierzy.
Wiedzieliśmy, że przydzielono nas do Manitoby. Nie bardzo wiedzieliśmy, gdzie to
jest. Wysadzono nas w Winnipegu. Czekały tramwaje i zawiozły nas do koszar.
Wszyscy byliśmy w mundurach. 1-go czerwca jako zwarty oddział braliśmy udział w
defiladzie w kanadyjskim "Decoration Day". Podzielono nas na dwie kompanie.
Prowadził nas ppor. Baranowski i kolega Michał Panek. Sokół Nr. 1 dał nam
sztandar i z nim defilowaliśmy przed trybuną.
Pamiętam przywitanie. Nie wszyscy z
miejscowych byli naszym przyjazdem zachwyceni. Padały m. inn. pytania: " A po co
ci tu przyjechali ?". Większość jednak przyjęła nas serdecznie. Wiele rodzin
zajęło się nami, wprowadziło nas do parafii św.. Ducha i zabierało do domów na
obiad czy kolację. Pamiętam, że przyjęli mnie bardzo serdecznie państwo Rakowscy
w Transconie. Długo utrzymywałem z nimi bliskie stosunki aż do ich śmierci.
Po dwóch tygodniach pobytu w koszarach podzielono
nas na trzy grupy: do Emerson, do Lettelier i do Roland. Mnie przydzielono do
Lettelier. Zaczęła się praca przy burakach. Płacono od przecięcia rzędu buraków
długości jednej mili. Nie wiele się na burakach zarobiło. Po skończeniu tej
pracy dostaliśmy przydziały do indywidualnych gospodarzy. Mój gospodarz w
Lasalle, pochodzenia francuskiego, był dla mnie bardzo dobry. Po żniwach
wróciliśmy znów na buraki na kontrakt i pracowaliśmy do mrozów. W listopadzie
przywieziono nas do Winnipegu na stację kolejową i kazano szukać sobie roboty
przez Urząd Zatrudnienia. Podlegaliśmy ciągle jeszcze umowie na dwa lata pracy
na farmach. Niektórzy koledzy szukali sobie farmerów, którzy by podpisali im
formalnie zaświadczenie, że u nich pracują, a w rzeczywistości szli pracować
przy wyrębie lasu, gdzie można było lepiej zarobić. Ja z natury jestem legalistą
i lubię się trzymać przepisów. Przydzielili mnie na farmę do Brandon.
Przyjechałem wieczorem, dali kolację a o 5-tej rano następnego dnia zbudzili do
pracy. O szóstej było śniadanie a potem wyjazd na wyrąb lasu farmera. Praca była
ciężka i zwróciłem się do Urzędu Zatrudnienia w Brandon o zmianę przydziału. Po
tygodniu dostałem nowy przydział do farmera w Woodnorth. Ponieważ była zima,
budzono nas dopiero o 8-ej rano. Pracowałem tam ponad rok w dobrych warunkach.
Dobrze wspominam ten okres. Byłem traktowany na tej farmie jako jeden z członków
rodziny.
Powróciłem do Winnipegu. Próbowałem
szczęścia przy wyrębie drzewa w Ontario. Nadciągnęła jednak zima i musieliśmy
szukać pracy gdzie indziej. Usiłowaliśmy dostać się do kopalni w Sudburry, ale
nie było wolnych miejsc i wróciliśmy do Winnipegu. Zamieszkaliśmy w tanich
kwaterach. Za pokój płaciliśmy dolara na dzień, za śniadanie -35 centów. Na
farmie zarabiałem przez zimę 60 dolarów a od 1 kwietnia 110 dolarów plus
utrzymanie.
Po naradzie z kolegami, z którymi
spotykaliśmy się regularnie po pracy, zdecydowaliśmy się pojechać do kopalni
złota w północnej Manitobie w Snow Lake. Pracowałem tam od roku 1949-go do
1950¬go. Zarabiałem 1100 dolarów miesięcznie. Były to na owe czasy ogromne
pieniądze, ale trzeba było na nie ciężko pracować.
Potrzebowałem pieniędzy, bo chciałem sprowadzić brata z Polski. Wróciłem do
Winnipegu i dalej szukałem pracy. Złożyłem wniosek na kolej do "Canadian
Pacific". W międzyczasie pracowałem w Birth Construction, u "Swift"a zanim
zostałem przyjęty do Canadian Pacific Railway (CPR). Bardzo ceniliśmy sobie
pracę w CPR. Praca była stała, choć nawet gorzej płatna - początkowo 85 centów
na godzinę. Gdy odchodziłem na emeryturę, po wielu latach pracy w CPR,
otrzymywałem na godzinę 13.50 dolarów. Pracowałem bez przerwy od 1950-go do
1985-go roku. Przez pięć lat uczęszczałem do wieczorowej szkoły, aby podwyższyć
swoje kwalifikacje. Dzięki temu przez ostatnich 17 lat byłem inspektorem w CPR.
Do moich obowiązków należało sprawdzenie wagonów i wytypowanie części
wymagających naprawy. W CPR pracowało wielu Polaków. Jeden wciągał drugiego.
Lenowski, "assistent works manager", chętnie zatrudniał weteranów, bo miał o
nich dobrą opinię.
W 1953-im roku ożeniłem się. Moja
żona jest sierotą. W wieku 9-ciu lat Niemcy aresztowali ją na ulicy w Krakowie.
Rodzice zostali zamordowani w Oświęcimiu. żona bardzo ciężko przeżyła śmierć
rodziców i do dziś, jakiekolwiek wspomnienie z tym związane, jak oglądanie
filmów o Oświęcimiu, oddziaływują na nią bardzo depresyjnie. Nie mieliśmy swoich
dzieci i adaptowaliśmy chłopca Michała. Mamy już wnuczkę.
Do SPK zapisałem się już w Anglii w 1946-ym
roku. Po przyjeździe do Winnipegu zorganizowaliśmy tzw.. Pomoc Koleżeńską.
Polegało to na tym, że pracujący członkowie płacili po 5 dolarów miesięcznie i z
tego funduszu udzielało się pożyczki dla potrzebujących. Ta Pomoc Koleżeńska
została później zlikwidowana, a na jej miejsce powstała Kasa Kredytowa SPK. Od
roku 1962 objąłem kierownictwo sali bankietowej w SPK i prowadzę ją do dziś, już
prawie 25 lat. Przez dwa lata prowadziłem również piwiarnię. Co sobotę odbywają
się zabawy. Kiedyś pilnowaliśmy, aby te zabawy były na odpowiednim poziomie i na
salę nie wpuszczało się gości niewłaściwie ubranych. Obowiązywał krawat.
Załatwiało się to w ten sposób, że mieliśmy kilkanaście krawatów w zapasie,
które wypożyczało się mniej formalnie ubranym. Dziś czasy się zmieniły i
jesteśmy bardziej nieformalni. Z nową falą emigracyjną nie mamy w zasadzie, pod
tym względem, trudności. SPK ma dość dobrą opinię wśród miejscowej policji, a
także Komisji Alkoholowej. Dzięki tej działalności finansowej Koło Nr 13 może
m.in.. prowadzić akcje pomocy inwalidom jak również pomocy finansowej dla Kraju.
Odwiedzałem Polskę w 1968-ym roku. Cała moja
rodzina mieszka na Wybrzeżu. Przyjazd po tylu latach był wzruszający. Wyjazd był
smutny. żegnały mnie 63 osoby na lotnisku we Wrzeszczu. Wiele było rozmów w
gronie rodzinnym. Miedzy innymi zadano mi pytanie, czy spotykają mnie przykrości
w Kanadzie związane z podpisaniem przez matkę listę niemieckiej. Musiałem
niestety powiedzieć, że tak. Do dziś przy kieliszku, niektórzy koledzy
wypominają mi to, zwłaszcza ci, którzy nie rozumieją sytuacji, w jakiej to
podpisanie nastąpiło. Uważam jednak, że w konkretnych, ówczesnych warunkach
postąpiłem właściwie i nie mam sobie nic do zarzucenia.
|