|
Bolesław Czubak
WSPOMNIENIA
spisane w październiku 1986
|
|
Urodziłem się w Wadowicach w województwie krakowskim. Mój dziadek ze strony
matki był bardzo bogaty. Pochodził
z Fidelusów, rodziny, która prawdopodobnie przyjechała z Hiszpanii. Dziadek
kupił majątek na wschodzie od jednego z książąt Jabłonowskich w województwie
stanisławowskim. Skończyłem gimnazjum w Krakowie. W domu bywałem bardzo rzadko.
Większość czasu spędzam w internatach. Po maturze poszedłem do Szkoły
Podchorążych przy 19-tym pułku we Lwowie a potem wysłano mnie na praktykę do
48-go pułku do Stanisławowa. Po jej zakończeniu w 1938
roku dostałem nominację na podporucznika, co było raczej nieczęste.Chciano mnie
w ten sposób zachęcić do wybrania kariery zawodowego wojskowego. Ostatni rok
przed wojną uczyłem w Korpusie Kadetów we Lwowie.
Wybuchła
wojna. Zostam zmobilizowany w drugim rzucie do 48 pułku do Stanisławowa.
Wymaszerowaliśmy 3 września. Od Dębicy wycofywaliśmy się aż do Lwowa. Musieliśmy
się przebijać przez nacierających Niemców. Byłem dowódcą kompanii. W Piaskach
pod Lwowem zorganizowano linię obrony. Niestety przeważające siły niemieckie
przerwały ją wkrótce. Jak grom z nieba spadła wiadomość, że Rosjanie zaatakowali
i zajęli Lwów. O godzinie 2-ej w nocy
zwołaliśmy naradę kilku oficerów, aby zadecydować, co robić dalej.
Zdecydowaliśmy się przedostać do Lwowa. Miałem tam znajomych. Po dwóch dniach
pobytu u przyjaciół doniesiono mi, że rozwieszono odezwę władz sowieckich, że
wszyscy oficerowie mają się zebrać na rynku koło hotelu George'a. Kilka tysięcy
emerytowanych oficerów rezerwy i ja między nimi, zebrało się w punkcie
wyznaczonym.
Wojsko sowieckie otoczyło nas i załadowali nas na stacji kolejowej na wagony.
Transport przetaczał się między Stanisławowem i Podhajcami tam i spowrotem.
Wyglądało na to, że nie wiedzieli, co mają z nami zrobić. Zatrzymali pociąg przy
jakiejś wiosce i pozwolili niektórym oficerom pójść do wioski i zaopatrzyć się w
jedzenie. Niewielu
oficerów zdecydowało się pójść do wioski, bo obawiali się band ukraińskich,
które grasowały w tym rejonie. Jeden z moich kolegów oficerów, podporucznik
Nitka, miał ojca, maszynistę i ten pomógł mu się wydostać z transportu.
Podjechał lokomotywą na sąsiedni tor, puścił parę i w jej kłębach udało się
Nitce przeskoczyć do maszyny.Jeden z sowieckich żołnierzy zwrócił się do mnie w
przystępie szczerości i powiedział: "Ty pożałujesz, że jesteś oficerem.
Pójdziesz
pod ściankę." Wziąłem jego ostrzeżenie serio i poprosiłem go, aby mi pozwolił
przynieść ze stacji gorącą wodę dla chorych. Skorzystam z tej okazji, zdobyłem
od kolejarzy cywilne ubranie i ukryłem się w piekarni niedaleko stacji. To mnie
uratowało od niechybnej śmierci. Wszyscy moi koledzy z transportu zginęli w
Katyniu.
W cywilnym ubraniu przedzierałem się do Nadwórnej
nad granicą rumuńską. Rosjanie obstawili szczelnie granice. Postanowiłem
zorganizować ucieczkę do Rumunii. Dla zamaskowania zgłosiłem się jako nauczyciel
do miejscowej szkoły i pracowałem tu przez dwa miesiące. Tu muszę opowiedzieć
dziwne zdarzenie. Jedna ze znajomych dziewcząt na "andrzejki" przepowiadała mi z
lanego wosku moją przyszłość. Powiedziała, że pójdę na krótko do Rosji na Ural,
potem na południe a potem na inny kontynent. Nie wierzyłem, ale przepowiednia
okazała się trafna.
Organizowałem przeprawy
przez granicę. Znalazłem przewodnika, Bojka, który szczęśliwie przeprowadził do
Rumunii kilka grup. Płaciliśmy mu ubraniami, bo pieniądze nie miały wartości.
Zorganizowałem podziemny punkt, nawiązałem kontakt ze Lwowem i stamtąd
przysyłano mi ludzi z poleceniem, aby ich przeprowadzić przez granicę. W końcu
ja sam chciałem się przedostać za granicę, bo zauważyłem, że dom, w którym
mieszkałem jest obserwowany przez podejrzane typy. Zwiększyłem środki
ostrożności i chodziłem tylko do szkoły. W tym samym domu mieszkał ukraiński
ksiądz o prohitlerowskim nastawieniu. Któregoś wieczoru wróciłem do domu i
zastałem w moim mieszkaniu NKWD. Z miejsca zaaresztowali mnie. Pozwolili zabra
futro (by»a zima - luty). Nie przesłuchiwali mnie w Nadwórnej a oficer NKWD,
który mnie aresztował, przyjechał ze Lwowa. Przewieźli mnie do Lwowa i zamknęli
w więzieniu na Zamarstynowie. Zaczęły się przesłuchania. Pytali, kogo znam w
Nadwórnej. Podałem, że znam wszystkich nauczycieli i nikogo więcej. Nie
wiedziałem o co chodzi. Zarzucali mi, że miałem kontakty z ośrodkami
kontrrewolucyjnymi we Lwowie. Oczywiście zaprzeczałem wszystkiemu. Okazało się,
że z ostatniej przeprawy schwytali dwóch
ludzi, którzy na śledztwie wyznali, że to ja organizowałem przerzuty przez
granicę. Jeden z nich, którego przebrałem za drwala, mimo ostrzeżeń, zabrał ze
sobą portfel ze zdjęciami żony i dziecka i z tego go rozszyfrowali. Przez
kilkanaście miesięcy siedzieliśmy w jednej celi razem z całą, ostatnio
schwytaną, partią przekradających się za granicę. Był z nami również Hucuł,
przewodnik, który bardzo ļle znosił więzienie, nie wytrzymał nerwowo i powiesił
się.
Zawieźli mnie do obozu w Targopolu. Była to
centrala zawiadująca wieloma obozami koncentracyjnymi. Pracowałem tam przy
wyładowywaniu wagonów. Charakterystyczne było, że współwięźniowie Rosjanie, mimo
wspólnego losu, starali się dokuczyć nam Polakom, utrudniając nam np.
przenoszenie worków. Praca przy wyładunku dawała nam okazję do podkradania
jedzenia, cukru. Kiedyś zabrałem kilka ciastek z przesyłki dla kierownictwa
obozu. Jeden z żołnierzy pilnujących nas, okazał mi trochę sympatii i udał, że
nie zauważył niczego.
Wybuchła wojna z Niemcami. Siedziałem w
więzieniu, w jednej celi, wraz z 50-cioma innymi więźniami. Prawdopodobnie
dostałem się do tej grupy tylko dlatego, że byłem oficerem. Było w niej wielu
ciekawych ludzi. Spotkałem tam wielu Polaków z Rosji i z Litwy. Widzieliśmy
przez okno, jak rozstrzeliwali innych więźniów. Dowiedzieliśmy się w więzieniu o
zawarciu umowy między Sikorskim a Stalinem. Czekaliśmy na zwolnienie, jednakże
daremnie. Postanowiliśmy z kolegą pójść do komendanta i domagać się zwolnienia
na podstawie zawartej umowy. Zagrozili nam rozstrzelaniem. Ostatecznie jednak
skończyło się przeniesieniem mnie do innego więzienia. Tam spotkałem więźnia o
nazwisku Brandys, który okazał się późniejszym premierem Izraela. Był on
sprytny, nigdy nie pracował w obozie. My ścinaliśmy drzewa a on zawsze
pozostawał w obozie. Może dlatego, że w NKWD było sporo żydów i ci
protegowali żydów- więźniów. Umówiłem się z Brandysem, że będziemy
się domagali od komendanta zwolnienia z obozu i zagroziliśmy głodówką całej
grupy więźniów. Skończyło się karcerem. Posadzili nas na trzy dni, bez jedzenia.
Oficer NKWD zaproponował, że skoro jesteśmy teraz aliantami, przerzucą nas za
linie niemieckie, abyśmy dołączyli do działającej tam sowieckiej partyzantki.
Nie godziłem się na to, bo chciałem iść do polskiego wojska. Zażądałem wysłania
telegramu do polskiego ambasadora Kota. Będziemy głodowali tu tak długo, aż nie
nadejdzie od niego odpowiedź. Po trzech dniach nadeszła odpowiedź i nazajutrz
zwolnili nas.
Pojechaliśmy do Archangielska i stamtąd już na
południe Rosji. Potem już Brandysa nie widziałem. Dojechaliśmy do ługowoje,
gdzie formowało się polskie wojsko, wkrótce stamtąd przez Krasnowodzk do Persji.
Dostałem się do 26-go pułku. W Palestynie w obozie zachorowałem. Lekarze
podejrzewali, że mam tyfus, bo miałem czerwona wysypkę na brzuchu. Okazało się,
że alarm był fałszywy. Major Borkowski, mój były dowódca ze Stanisławowa
rozpoznał mnie i przekazał mnie jako wykładowcę do Szkoły Podoficerskiej.
Przerzucano nas z miejsca na miejsce. Byliśmy w Syrii, potem w Iraku. Zostałem
dowódcą podoficerskiej szkoły weryfikacyjnej. Zatwierdzała ona stopnie tych,
którzy nie mieli żadnych dokumentów, a takich było wielu. Dowódca Brygady
generał Peszek rozpoznał mnie również i proponował mi aby pójść do Wyższej
Szkoły Oficerskiej. Niestety spóźniłem się o dwa dni i grupa wytypowanych
oficerów wyjechała już do Anglii. Dowódca batalionu Paluch odkomenderował mnie z
kolei do Szkoły Podchorążych w Kirkucie. Uczyłem tam terenoznawstwa i taktyki.
Zdarzyło się raz nieszczęście. Odbywał się wykład o obchodzeniu się z granatami.
50-ciu chłopaków zgromadziło się w jednym pomieszczeniu wokół stołu.
Odbezpieczony granat upadł instruktorowi z ręki! 15 chłopców odniosło rany! Syn
pułkownika Gigiela z 49-go pułku, chcąc uratował ludzi, przykrył granat rękami.
Stracił ręce i oko. Dali mu później sztuczne ręce. Spotkałem go później w
Londynie, uczył w wojennej szkole angielskiej, potem pracował w angielskim
wywiadzie. Wspaniale się trzymał! Jego brawura uratowała wielu.
I znów przenoszono nas do Palestyny, Egiptu i w
końcu jako dowódca 3-ej kompanii pojechałem do Włoch, na front. Wysłano nas na
patrol. Mieliśmy dotrzeć do rzeki. Nie miałem dużego doświadczenia w włoskich
górach i zagubiliśmy się. Schwytaliśmy niemieckiego obserwatora i zabraliśmy go
do niewoli. Zaznajamialiśmy się z terenem pod Monte Cassino.
Pamiętam dwóch chłopców Leszka Kunca i Tytusa, którzy skończyli szkołę
podchorążych. Dostali rozkaz, aby dołączyć do kompanii, jako uzupełnienia, po
bitwie pod Monte Cassino. Nie posłuchali i uciekli ze szkoły, by dołączyć do
kompanii. Tak bardzo chcieli wziąć udział w zapowiadanej bitwie. Po pierwszym
ataku Tytus zginął. Został również ranny mój dowódca kompanii Tarnowiecki. W tej
sytuacji, jako zastępca, objąłem dowództwo nie czekając na rozkaz dowódcy
batalionu. Chcę tu sprostować powtarzaną wielokrotnie w źródłach informacje. To
nie 12-ty pułk był pierwszy pod Monte Cassino, ale major Paluch i ja. Paluch,
bardzo odważny major, przyszedł do mnie o 8-ej godzinie rano i zaproponował
pójście do klasztoru. Zabraliśmy ze sobą dwóch szperaczy. Major uważał, że po
tylu pociskach nie powinno zostać żadnej aktywnej miny ludzkiej. I rzeczywiście
było pusto i spokojnie doszliśmy do klasztoru. Niemców już nie było. Nie
mogliśmy nawet znaleźć żadnego przedmiotu, który chcieliśmy zabrać jako
pamiątkę.
Straty w mojej kompanii w rannych i zabitych
dochodziły do 50%. Jako uzupełnienie dostałem wielu żołnierzy z niemieckiej
armii, Polaków ze śląska, z Pomorza. Byli to wspaniali żołnierze.
Naogół młodsi i dobrze wyszkoleni. Zmienili wszyscy nazwiska na wypadek dostania
się do niemieckiej niewoli. Z nimi przeszedłem kampanię we wschodnich Włoszech.
Jako pierwsi zajęliśmy Ankonę.
Jeden z moich podchorążych był inżynierem.
Namawiał mnie aby zabrać platynę z elektrowni. "Będzie pan milionerem po wojnie"
- mówił. Zdecydowanie zabroniłem mu. Stałem na kwaterze w pałacu gubernatora.
Pałac był świetnie wyposażony w porcelanę i sztućce.
Miałem ambicję, aby pokazać jak mnie moja matka uczyła eleganckiego przyjmowania
gości. Zaprosiłem wszystkich dowódców łącznie z dowódcą dywizji. Jeden z moich
żołnierzy, Jasio Małolepszy pochodził z Legii Cudzoziemskiej. Postarał sięo
alkohol i nauczy; mnie pi. Przez pomyłkę wypiliśmy toast nie koniakiem, lecz
czystym spirytusem. Wszyscy się zakrztusili a tylko dowódca dywizji poprosił o
więcej.
Po tej dygresji wracam do Monte Cassino. Pod
Ankoną staraliśmy się zdobyć jeńców. Obserwowaliśmy przez szereg dni kiedy
przynoszą obiad na linię. Zdecydowałem, że zaatakujemy w samo południe. Wziąłem
na patrol samych ochotników. Zabraliśmy czujki bez wystrzału a po nich, również
bez wystrzału, 32 Niemców. Nikt się nie spodziewał. Wdarliśmy się pierwsi do
Ankony i za to dostałem Krzyż Virtuti Militari.
Wojna się skończyła. Kanada była pierwszym
krajem, który podjął inicjatywę przyjęcia polskich weteranów. Prawie połowa
mojej kompanii zdecydowała się jechać ze mną do Kanady. Zorientowałem się, że
był to bardzo przedsiębiorczy element. W Falconara zostało założone pierwsze
Koło Stowarzyszenia Polskich Kombatantów. Zostałem wybrany prezesem. Poprosiłem,
aby cały zarząd stowarzyszenia został zlokalizowany w centrum Kanady, w
Manitobie. Niestety tylko mnie przysłali do Winnipegu, całą resztę rozrzucili po
różnych prowincjach.
Zaczęto nas zwalniać z wojska. Dostałem odprawę w
wysokości 150 funtów angielskich. W Winnipegu miejscowa Polonia przyjęła nas
bardzo serdecznie. Powitał nas brygadier Morton i zabrał nas do koszar. Byliśmy
zainteresowani zakupieniem dla kombatantów grupowych ubezpieczeń. Przedstawiciel
Metropolitan Company,
Ukrainiec zaoferował swą pomoc. Zarejestrował 150-ciu kombatantów w swoim
towarzystwie ubezpieczeniowym. Każdy musiał na wstępie zapłacić składkę
ubezpieczeniową. Początkowo wydawało mi się, że warunki ubezpieczenia są dobre.
Po rozmowie z pułkownikiem Sznukiem w Ottawie okazało się, że agent nieprawnie
pobrał od nas pieniądze. Po interwencjach u redaktora Synowieckiego z
miejscowego "Czasu", Gruszki z miejscowej "Free Press", po bezpośrednich
telefonach do Centrali Metropolitan w Stanach Zjednoczonych, udało się nam
unieważnić umowę i odzyskać wpłacone pieniądze.
Pierwsze moje próby pracy na farmie, przy dojeniu krów, zakończyły się
niefortunnie. Zostam pokopany przez krowę. Usiłowania Synowieckiego zwolnienia
mnie z farmy spełzły na niczym. Wkrótce jednak udało mi się uzyskać formalne
przeniesienie na farmę Polaka Dukowskiego, który nie wymagał ode mnie pracy.
Mieszkałem w Winnipegu i mogłem więcej czasu poświęcić na sprawy związane z
rozrzuconymi po farmach żołnierzami.
Okazało się, że u wielu kombatantów stwierdzono
gruźlicę i chciano ich odesłaę do miejsc, skąd przyjechali, t.zn. do Włoch. Po
naszych protestach udało się ich wszystkich umieścić w sanatorium w Brandon.
Mieli tam dobre warunki i wszyscy zostali po pewnym czasie wyleczeni.
Zorganizowano dobrowolną składkę wśród kombatantów i opiekowaliśmy się nimi jak
się dało. Było również wiele innych przypadków na farmach wymagających
interwencji. Były wypadki pobicia naszych chłopców, przez farmerów, były prośby
o przeniesienia na inne farmy. Tragiczne były wypadki samotności żołnierzy
rzuconych na odległe farmy, bez możliwości porozumienia się w języku angielskim.
Sprawy te musiałem negocjować z kanadyjskim przedstawicielem min. rolnictwa,
Christiansonem. Mielimy problemy z wstrzymywaniem z Anglii wypłat, należnych dla
byłych żołnierzy z tytułu odprawy. Obawiali się, że po ich wypłaceniu, żołnierze
rzucą farmy i przyjadą do miasta. Dominion Bank przetrzymywał te pieniądze i
odmawiał doliczania procentów. Wiele spraw udało mi się załatwić, dzięki dobrej
współpracy z redaktorem Synowieckim, i mecenasem Dubieńskim, który miał dobre
kontakty z Christiansonem.
Miałem trudności finansowe. Jedynym łupem z
wojny, który mi został był album Mussoliniego. Nie pozwalałem chłopcom niszczyć
i zabierać rzeczy. Ale po walce, w której zdobyliśmy zamek Mussoliniego della
Caminata, zabraliśmy kilka drobiazgów na pamiątkę. Pozostał mi miecz
Mussoliniego i 2 albumy z fotografiami. Niemądry byłem wówczas i powyrzucałem
zdjęcia z albumu. Sam album sprzedałem w Kanadzie za 300 dolarów. Wystarczyło mi
to na przeżycie kilku miesięcy i na wyjazd do Ottawy.
Mieliśmy pretensje do farmerów i władz, że
traktują nas jak jeńców wojennych. W pewnym momencie rozważałem nawet możliwość
zorganizowania strajku, aby wymusić na nich właściwe traktowanie. Synowiecki
odwiódł mnie od tego zamiaru i miał chyba rację. W Ottawie spotkałem członków
Kongresu Polonii Kanadyjskiej i prosiłem ich o interwencję w naszej sprawie.
Spotkałem po raz pierwszy Ostrowskiego a także Rozmarka z Kongresu Polonii
Amerykańskiej. Było to moje pierwsze spotkanie z centralnymi
władzami Polonii. Byłem wówczas młody, nie miałem doświadczenia i nie miałem
zamiaru włączać się w wewnętrzne spory w Kongresie. Udało mi się załatwić sprawę
emerytury, renty dla rannych, którzy przyjechali z nami. Kolega Sokołowski
zwrócił uwagę, że nie nadaję się do lawirowania, że jestem zbyt prostolinijny.
Zaproponował, żeby
w moim imieniu mówił kol. Ostrowski. Zgodziłem się na to. Zgłosiłem chęć przystąpienia Kół Stowarzyszenia Kombatantów do Kongresu. Zamierzaliśmy
przystąpić do
zbudowania bazy materialnej Kół. Na początek proponowaliśmy oszczędnościowe kasy
samopomocowe w Kołach. Kongres obiecał dać 200 000 dolarów na początek, ale to
pozostało w sferze obietnic. Zwołałem zebranie wszystkich łączników do Toronto i
zdałem im sprawę z moich rozmów w Kongresie. Zrezygnowałem ze stanowiska prezesa
Kombatantów i na kolejnym walnym zebraniu wybrano prezesem Ostrowskiego.
Dalsze moje losy prowadziły przez Vancouver.
Pracowałem w tartaku z Antonim Barzyckim. Chodziłem do szkoły, aby podciągnąć
swoje kwalifikacje. Skończyłem kurs dla księgowych, kurs medyczny
pierwszej pomocy. Przez jakiś czas pracowałem na statku jako stuart. Złożem
wniosek o paszport amerykański i o dziwo dostałem go łatwo, pewnie dzięki
protekcji znajomego senatora z Seattle. Znalazłem się w San Francisco. Moje
medyczne kursy pomogły mi w uzyskaniu pracy w pogotowiu. Dzięki temu dobrze
poznałem miasto. Z kolei dostałem
bardzo dobrze płatną pracę jako księgowy, w końcu awansowałem do stanowiska
kierownika działu planowania z 12-toma pracownikami. Jestem obecnie na
emeryturze, zdrowie mi służy i spoglądam z optymizmem w przyszłość.
|