Pochodzę z Pomorza. Urodziłem się w 1924- tym roku w Przysiersku. Miałem
liczne rodzeństwo. Matka była nauczycielką a ojciec prowadził gospodarstwo
rolne. Przed wojną ukończyłem jedną klasę gimnazjum w Chełmie nad Wisłą. Wybuchła wojna w 1939 roku i przerwała moją edukację. Początkowo pracowałem
w gospodarstwie na roli. W styczniu 1942-go roku Niemcy wyrzucili nas z
gospodarstwa i sprowadzili kolonistów niemieckich z Besarabii. Zaczęły się wywózki wysiedlonych Polaków. Wywieziono naszą rodzinę do Jasińca, małej
wioski pod Koronowem. Miałem wtedy 17-cie lat i zgodnie z niemieckimi
przepisami podlegałem urzędowi zatrudnienia (Arbeitsamt) a ten przekazał mnie do drużyn roboczych, przerzucanych z miejsca na miejsce do naprawy
dróg. W ten sposób znalazłem się we Włoszech. Budowaliśmy tam i
naprawialiśmy drogi, tory kolejowe, budowaliśmy lotniska.
Wojna wchodziła w ostatnią fazę. Niemcy zaczęli się
wycofywać z Włoch. W oddziale było nas trzech Polaków. Resztę
stanowili chłopcy z wielu krajów podbitych przez Niemców.
ZdecydowaliŃmy się odłączyć od wycofującego sie oddziału i
ukryliśmy się w lasku oliwnym, by czekać na nadchodzące oddziały
wojsk alianckich. Bez większych trudności zgłosiliśmy się do punktu,
który rejestrował podobnych jak my. Przekazano nas do obozu
przejściowego, sporządzono nam ewidencje. Zgłosiliśmy się ochotniczo
do polskiego wojska. Była wiosna 1944-go roku. Zaczęło się regularne
szkolenie wojskowe. Przydzielono mnie do piechoty. Wprawdzie
marzyłem o lotnictwie, ale nie udało mi się to, bo zbyt wielu byłokandydatów
na ten, atrakcyjny dla młodych chłopców, rodzaj broni.
Dostałem przydział do 15-go batalionu strzelców, 5-tej brygady, V-tej
Dywizji, wchodzącej w skład II-go Korpusu. Pułkownik Gnatowski,
podczas wstępnego przeglądu nowych nabytków zwrócił się do mnie z
pytaniem: "umiesz czytać i pisać?". Na moją potwierdzająca odpowiedź
przekazał mnie do informacji wojskowej. Zdziwiłem się, że tylko tyle
wymaga się od ludzi w tej t.zw. "Dwójce", ale okazało się, że było to
wystarczające, aby spełniać pomocnicze funkcje jako goniec w
dowództwie. W ten sposób nie dostałem się do oddziałów
szturmujących Monte Cassino. Wkrótce jednak przerzucono mnie do
regularnego oddziału i brałem udział w ostatniej fazie kampanii
włoskiej. Walczyliśmy pod Ankoną, pod Monte Rippe i pod Rimini.
Muszę przyznać, że miałem dużo szczęścia i mimo wielu akcji na
pierwszej linii frontu nie zostałem nigdy ranny. W jednej z takich akcji,
gdy atakowaliśmy kolejne wzgórze, dostaliśmy się w ostry obstrzał
niemieckich moździeży. Jeden z pocisków padł dosłownie pod moje
nogi. Z odczuciem ogromnej ulgi okazało się, że był to niewypał.
Odetchnąłem i pomyślałem, że widocznie Opatrzność ma dla mnie inne
plany na przyszłość. Potwierdziło się to również w innym przypadku,
który bardzo mną wstrząsnął. Pod Monte Rippe dostałem rozkaz, aby
przed wschodem słońca poprowadzić drużynę na zwiad, krótko przed
planowanym atakiem. W ostatniej chwili dostałem rozkaz, który
odwołał mnie z tej funkcji i wyznaczył na nią mego najbliższego
kolegę, z którym służyłem w Informacji, Ślązaka, Stefana Polaka. W
dwie minuty po wyjściu rozpoczął się silny obstrzał artylerii i jeden z
pierwszych pocisków trafił go w głowę. Wstrząśnięty spojrzałem na
jego oderwaną głowę i pomyślałem, że... to mogła być moja. I znów
myśl o planach Opatrzności błysnęła mi w głowie. Doszliśmy za Forli i
front ustabilizował się na całą zimę. Akcje ograniczały się do
regularnych patroli i drobnych potyczek. Wiosną 1945, w ostatniej
fazie nasze oddziały bez większych walk posuwały się naprzód za wycofującymi się Niemcami.
Wojna zakończyła się oficjalnie w maju. Sam moment, w
którym wiadomość o tym dotarła do nas był przeżywany z mieszanymi
uczuciami. Jedni przyjęli to z ulgą, z entuzjazmem i wiwatami. W
naszym oddziale panowały raczej minorowe nastroje. Zdawaliśmy sobie
sprawę, że dla nas Polaków to zakończenie wojny oznacza tylko zamianę
jednego okupanta na drugiego, że wielu z nas nie ma do czego
wracać. Polska znalazła się w tragicznej sytuacji. To uczucie smutku, żalu i rezygnacji usiłowaliśmy przytłumić alkoholem. Wypijaliśmy
morze wermutu. Wiadomości dochodzące z Kraju nie zachęcały do
powrotu. O układach w Jałcie i o zdradzie aliantów wiedzieliśmy już
wprawdzie wcześniej, ale dopóki toczyły się walki, utrzymywała się
nadzieja, że przecież jednak wrócimy do Kraju. Nigdy nie przeszła mi
wtedy przez głowę myśl o emigracji.
Dowództwo Polskich Sił Zbrojnych wykazało w tym okresie
niezwykłą mądrość i dalekowzroczność. Ogromny wysiłek włożono w
wykształcenie rzesz młodzieży, która swoje lata szkolne spędziła w
wojsku i po zakończeniu wojny stanęła wobec trudnego zadania
przystosowania się do życia w pokoju. Natychmiast po zakończeniu
wojny, jeszcze we Włoszech, zaczęto organizować szkoły gimnazjalne i
licealne. Każda Dywizja organizowała swoje szkoły. Moja V-ta
Dywizja zorganizowała takie gimnazjum i liceum w Modenie. Byli
nauczyciele gimnazjalni, zaciągnięci do wojska jako oficerowie
rezerwy, stanowili teraz kadrę profesorską. Zasilali ich nauczyciele
wywiezieni przez Niemców na roboty do Rzeszy. Dostęp do tych szkół
był stosunkowo łatwy. Przyjmowano wszystkich chętnych, którzy
wykazali się choćby rozpoczętym gimnazjum lub przeszli pewnego
rodzaju egzamin. Rozpocząłem naukę w tym gimnazjum, które niestety
w 1946-ym roku zostało rozwiązane. Wysłano nas wtedy do Anglii, aby
przygotowywać kwatery dla nadciągającej masy żołnierskiej z Włoch.
Szkołę w Modenie przerzucono do południowej Anglii. Po
reorganizacji szkół miałem możność kontynuowania nauki w pobliżu
Norwich, we wschodniej Anglii, gdzie ukończyłem 4 klasy gimnazjum.
Anglicy wkładali wiele wysiłku w zachęcanie żołnierzy do
pracy w kopalniach lub na roli. W międzyczasie prowadzona była
szeroka akcja zachęcania żołnierzy do powrotu do Polski. Zdania na ten
temat były podzielone. Stwarzało to wiele zamieszania i dezorientacji
wśród mas żołnierskich. Wiele było dyskusji na ten tak istotny wówczas
temat. Pamiętam, gdy jeden z kapitanów bardzo ostro zachęcał do
pozostania na Zachodzie i roztaczał perspektywy późniejszego powrotu
w aureoli bohaterów, do wolnej już od Rosjan Polski. (Wkrótce zmienił
zdanie i sam powrócił do kraju). Na to wystąpił młody porucznik Ślązak i mówi: "pamiętajcie chłopcy, emigracja polityczna nigdy nie
zadecydować teraz". Przyszłość potwierdziła jego przewidywania. Nie
miałem żadnych wątpliwości, i wiedziałem, że do Kraju nie powrócę.
Byliśmy dobrze zorientowani w tym, co się w Polsce wówczas działo.
Utrzymywałem kontakt z rodziną oraz słuchałem polskiego programu
radiowego. Nie miałem trudności z decyzją. Zdemobilizowałem się,
pojechałem do Londynu i na własną rękę poszukiwałem pracy.
Zaczynałem od zmywania naczyń w restauracjach. Wkrótce
awansowałem do funkcji palacza w piecach. Do obowiązków palacza
należało także zabijanie szczurów w piwnicach. Następnym stopniem w
hierarchii dostępnych zawodów była funkcja "hotel engineer", który
naprawiał zamki, odtykał zapchane zlewy, itp. Właściciel roztaczał
perspektywy dalszych awansów i zapewniał mnie, że kiedykolwiek
wrócę, będę miał u niego zapewnioną pracę. Starał się odwieść mnie od
zamiaru studiów na uniwersytecie nie mogąc zrozumieć, dlaczego
zamierzam tracić czas na tak nieproduktywne zajęcie.
Nie dałem się zwieść tym perspektywom i zostałem przyjęty do
Liceum imienia Józefa Conrada Korzeniowskiego w Hayden Park. Była
to szkoła o bardzo wysokich wymaganiach. Nauka była prowadzona w
języku angielskim. Uczęszczało do niej około 200-stu uczniów, którzy
zdołali przejść przez bardzo rygorystyczną selekcję. Zdecydowałem się na
bardzo intensywny program, który w ciągu jednego roku przerabiał
materiał z dwóch klas licealnych. Maturę zdawało się przy londyńskim
uniwersytecie. Zdałem ją w wieku 25 lat. Ukończenie Liceum Conrada
zapewniało stypendium fundowane przez angielskie ministerstwo w
ramach umowy z emigracyjnym rządem polskim. Złożyłem podania o
przyjęcie do szeregu uniwersytetów, ale ze względu na opóźnienie
otrzymałem odpowiedzi negatywne z zaproszeniem na następny rok.
Jedyna pozytywna odpowiedź nadeszła z uniwersytetu w Dublinie i to
zadecydowało o moich przyszłych studiach.
Zdecydowałem się studiować fizykę pod wpływem profesora
polskiego Łojewskiego, który wykładał ten przedmiot w niezwykle interesujący sposób w Liceum.
Niezależnie od normalnego programu
wykładał nam fizykę jądrową rozbudzając skutecznie naszą fantazję.
Studiując fizykę w Dublinie byłem częstym gościem na tamtejszym
Wydziale Medycznym. Nie bez powodów, bowiem spotkałem tam
bardzo atrakcyjną studentkę-Polkę, Alicję Gromnicką, która, jak łatwo się domyślić, została wkrótce i jest do dziś, moją
żoną. Alicja została,
wraz z rodzicami, wysiedlona z terenów polskich przez Sowietów.
Matce, która posiadała włoskie obywatelstwo, pozwolono wyjechać z
dziećmi do Włoch. Ojciec musiał pozostać w Rosji i dopiero później
udało mu się połączyć z rodziną. Alicja rozpoczęła studia medyczne w
Bolonii, a ukończyła je po przeniesieniu się do Dublina. Ślub odbył się
w Manchesterze w 1952-gim roku.
W Dublinie Polonia, choć nieliczna, była bardzo dobrze
zorganizowana. Pewien wpływ na to miał fakt, że istniał tam przez
dłuższy czas polski konsulat podlegający polskiemu rządowi
emigracyjnemu. Należałem tam do organizacji polskich studentów w Dublinie
liczącej około 100 osób. Irlandczycy odnosili się do Polaków
z dużą życzliwością.
Po skończeniu studiów na wydziale fizyki znalazłem pracę w
wielkiej firmie Metropolitan Vickers. Firma ta, produkująca sprzęt
elektryczny zatrudniała do 30 tysięcy ludzi. Przyjęto mnie na wydział
badawczy w dziedzinie wysokich napięć. Wynikło to stąd, że temat
mojej pracy magisterskiej wiązał się z jonizacją powietrza. Dzięki
przychylności profesora P. Nolana z U.C.D., mego promotora pracy
magisterskiej, zostałem przyjęty na eksternistyczne studia doktoranckie,
co umożliwiło mi kontynuowanie pracy i utrzymanie rodziny.
Uzyskałem doktorat (Ph.D.) w 1959-tym roku.
Pracując w Metropolitan Vickers zetknąłem się z polskimi inżynierami, którzy przyjeżdżali na przeszkolenie do Anglii w ramach
licencji zakupowanych w Anglii przez polskie wytwórnie. Do moich
obowiązków służbowych należało opiekowanie się nimi i
przygotowanie tłumaczeń instrukcji angielskich na język polski.
Kontynuowałem moje prace naukowe w dziedzinie wysokich
napięć, w ramach pracy w Metropolitan Vickers. Wygłaszałem od czasu
do czasu referaty naukowe w Uniwersytecie Manchester. Wiosną 1960-
go roku otrzymałem stanowisko wykładowcy na tym Uniwersytecie.
Poza pracą naukową i dydaktyczną zorganizowałem i przygotowywałem młodzież polską do egzaminu maturalnego z
języka
polskiego przy uniwersytecie londyńskim. W 1967-ym roku uzyskałem
przy Uniwersytecie Manchester stopień naukowy doktora nauk (doctor
of science), a w następnym roku oferowano mi katedrę.
W 1968-ym roku zdecydowałem się na przyjęcie zaproszenia z Uniwersytetu
Manitoby na katedrę inżynierii elektrycznej. Żona Alicja zaczęła pracować w szpitalu weterańskim w Deer Lodge. Pierwsze dwie
zimy naszego pobytu w Winnipegu były wyjątkowo ostre. Zaczęliśmy
myśleć o zmianie klimatu. Przyjęto moją ofertę do Uniwersytetu
Brytyjskiej Kolumbii w Vancouver. Tak się złożyło, że podczas mego
pobytu w tym mieście, przez cały czas padał ulewny deszcz. To nas
odstraszyło, bo nie po to wyjechaliśmy z Manchesteru, by zamienić go
na inny deszczowy klimat. W tym samym czasie otrzymałem
zaproszenie z Uniwersytetu w Windsor, by objąć kierownictwo nowo
utworzonego wydziału inżynierii elektrycznej (Department of Electrical
Engineering). Przyjąłem zaproszenie i w rezultacie pracowałem na tym
stanowisku przez kolejnych osiem lat. Pamiętam, że jeszcze na
przyjęciu pożegnalnym w Winnipegu prorektor Uniwersytetu, profesor
Johnson zwrócił się do Alicji mówiąc: "If you ever lived on the Prairies
you always come back" (Jeśli kiedykolwiek mieszkałeś na preriach
zawsze do nich powrócisz). Później okazało się, że miał rację. W 1977
roku zaproszono mnie do Uniwersytetu Manitoby, aby objąć
kierownictwo, znacznie większego niż w Windsor, wydziału inżynierii
elektrycznej. W roku 1979-tym powierzono mi stanowisko dziekana
fakultetu inżynierii (Dean of Engineering) odpowiedzialnego za zespół
wydziałów inżynieryjnych takich jak elektryczny, mechaniczny, lądowo-wodny, geologiczny,
przemysłowy, komputerowy i rolniczy. Piastowałem tę funkcję przez dwie kadencje, do 1989-go roku. W
czasie tego okresu nastąpiło znaczne zwiększenie działalności
dydaktycznej i naukowej fakultetu. Udało mi się przekonać władze
prowincjonalne o konieczności wzmocnienia działów inżynieryjnych.
Szczególną pomoc i wiele zrozumienia w tym okazała była minister
rozwoju gospodarczego, pani Muriel Smith. W jednym tylko roku uzyskaliśmy 30-to procentowy wzrost funduszy na naukę.
Dzięki temu powstały nowe działy jak inżynieria przemysłowa i komputerowa.
Dzięki dobrej sytuacji finansowej fakultetu miałem w tym
czasie okazję zapraszać z Polski młodych inżynierów, i finansować ich
studia postdoktoranckie. Część z nich pozostała w Kanadzie, lecz
większość wróciła do Polski i zajmuje teraz poważne stanowiska na
uniwersytetach i w przemyśle. Doświadczenie, które nabyli w czasie
pobytu w Kanadzie okazały się przydatne i kilku z nich uzyskało
habilitacje na podstawie prac wykonanych w Winipegu. Uważam, że był to
najskuteczniejszy sposób pomocy Krajowi, niezależny od aktualnie panującego systemu politycznego. W swoich kontaktach z
Krajem ograniczałem się zawsze i wyłącznie do wymiany naukowej.
Komunizm przeszedł, a wiedza nabyta przez polskich inżynierów pozostała i służy Krajowi.
Z pomocą rządu Manitoby rozpocząłem, pierwszy w Kanadzie,
program kształcenia miejscowych Indian (First Nation) na inżynierów.
Napisałem około 200 prac naukowych w tym kilka podręczników w dziedzinie techniki wysokich napięć oraz zjawisk z
nimi związanych. Podręczniki docierają do licznych czytelników na
wielu uniwersytetach. Ułatwia to kontakty i gdziekolwiek jadę
napotykam na ich czytelników, zwłaszcza, że były tłumaczone na różne
języki. Bardzo pomocne okazują się również kontakty z moimi byłymi
studentami i doktorantami, którzy w wielu krajach i uniwersytetach
doszli do poważnych stanowisk. Poprzez nich zostaję zapraszany na gościnne
wykłady i konsultacje.
W związku z moją działalnością naukową podróżowałem po
wielu krajach. Starałem się rozwijać międzynarodową współpracę w
dziedzinie inżynierii wysokich napięć oraz w opracowaniu programów
kształcenia inżynierów w przyszłości. Uczestniczyłem w tematach
badawczych finansowanych przez CIDA (Kanadyjska Międzynarodowa
Agencja Rozwoju), IDRC (Międzynarodowa Centrala Rozwoju i
Nauki). W ramach tych instytucji organizowałem prace i programy w
Tajlandii, Malazji i w Chinach. Już w pierwszych latach po rewolucji
kulturalnej i po złagodzeniu izolacji Chin, przyjechało do mnie dwóch
pierwszych profesorów z Uniwersytet Xian a po nich szereg innych. Z
uniwersytetem tym do dziś współpracuję i nadano mi tam tytuł
profesora. Przy ich współpracy oraz finansowej pomocy IDRC, powstał
czteroletni plan badawczy w Chinach, głównie w zakresie wyładowań
w gazach. W ramach tego programu wygłosiłem szereg wykładów na
chińskich uniwersytetach. Po zakończeniu tego programu Chińczycy
wysoko ocenili jego przydatność. Zwrócili się do mnie o osobiste
pokierowanie kolejnym programem wdrożeniowym, w którym uczestniczyły dwa uniwersytety i dwa wielkie
zakłady przemysłowe.
W czasie naukowych urlopów (sabbatical) nawiązałem również współpracę z uniwersytetami w Japonii, Australii, Nowej Zelandii i
Szwajcarii.
W roku 1984-tym Instytut Inżynierii
Elektrycznej i
Elektronicznej (IEEE) nadał mi Medal Stulecia (Centenial Medal) z
dedykacją: "za wybitny wkład w dziedzinie inżynierii izolacji prądów
wysokich napięć". W roku 1989-tym zostałem wybrany członkiem EEE za: "wybitny
wkład w kształcenie inżynierów oraz w pracach nad
izolacją prądów wysokich napięć i zjawisk jonizacji". W roku 1988-ym
zostałem wybrany członkiem Kanadyjskiej Akademii Inżynierii
(FCAE) za: "wybitny wkład w kształcenie inżynierów oraz w
gospodarczy rozwój Kanady". Akademia ta może liczyć maksymalnie
250-ciu członków i jest instytucją doradczą Rządu Federalnego.
Czas szybko mija i ze zdziwieniem przyjmuję do wiadomości
fakt, że jeden z moich pierwszych doktorantów przeszedł już na
emeryturę. Mimo iż przeszedłem już sam na emeryturę, rozwijam
dalsze plany współpracy z Chinami.
Do Stowarzyszenia Polskich Kombatantów wstąpiłem jeszcze
w Anglii. Po przyjeździe do Winnipegu dołączyłem do SPK Koła Nr
13. Choć nadmiar moich obowiązków zawodowych nie pozwalał mi na
zbyt czynny udział w pracach Koła, to jednak staram się, w miarę
możności, utrzymywać kontakt ze starymi towarzyszami broni, m.inn. z
kolegą Kazimierzem Smolińskim, z którym nie tylko dzieliłem szkolną ławę w dywizyjnym gimnazjum w Modenie, ale
również i służbę w 15-
tym batalionie piechoty.
Podsumowując mogę powiedzieć, że jestem zadowolony ze swoich osiągnięć. Los potraktował
mnie łaskawie, dał mi szansę i starałem się ją w pełni wykorzystać. Jeśli
można sformułować receptę
na powodzenie w życiu to z moich doświadczeń składają się na nie:
trochę zdolności, trochę szczęścia, dużo ciężkiej pracy i uporu, dużo
wiary w siebie, że mogę to zrobić nie gorzej a może lepiej niż przeciętni.
Muszę do tego dodać, że bardzo istotnym czynnikiem w moich zawodowych osiągnięciach okazało się pełne poparcie i zrozumienie
wykazane przez rodzinę: pracującą, jako lekarz żonę Alicję oraz czworo
dzieci. Córka Anna, urodziła się jeszcze w Dublinie, jest również
lekarzem. Trzech synów, Jan, Ryszard i Piotr, urodzonych w Anglii,
poszło moimi śladami i skończyło studia w inżynierii. Im wszystkim, w dużej mierze,
zawdzięczam powodzenie.