|
Helena Bator
WSPOMNIENIA Spisane w sierpniu 1986
|
|
Urodziłam
się w Ostrowie, w województwie lwowskim. Tam też zastała mnie w 1939-tym
roku wojna. Dzieciństwo spędziłam beztrosko w domu rodzinnym.
Było nas pięcioro dzieci: brat i cztery siostry. Ojciec pracował przed
wojną w Kanadzie. Wrócił do Polski w 1936-tym roku. Przeprowadziliśmy
się wtedy bliżej Lwowa, koło
żółkwi. Ojciec zakupił ziemię z parcelacji
i wybudowaliśmy nowe budynki gospodarcze. Była to akcja zmierzająca do
spolszczenia tych ziem, gdzie przeważali liczebnie Ukraińcy. Z tego
powodu Ukraińcom nie sprzedawano ziemi z parcelacji.
W międzyczasie brat
Józef wstąpił do zakonu, do Niepokalanowa. Matka z ciężkim sercem
pożegnała jedynego syna, który zdecydował zostać księdzem. Nie doszło
jednak do tego, gdyż wkrótce wybuchła wojna w 1939-ym roku. Ojciec
Maksymilian Kolbe pobłogosławił braciom i powiedział: "Idźcie z Bogiem,
może spotkamy się po burzy." Brat wrócił do domu i rodzina znów znalazła
się w komplecie. W ostatnie żniwa w 1939 roku, pamiętam, jak niemieckie
samoloty latały nisko nad polami i ostrzeliwały nawet maszyny żniwne.
17-go września wkroczyli bolszewicy.
10-go lutego 1940-go roku o godzinie 6-tej rano przyszli do naszego domu
Sowieci. Załadowali nas, razem 11 osób, na sanie. Ojca i brata nie było w tym
czasie w domu. Ukraińcy odgrażali się nam, że nas wymordują. Na stacji kolejowej
czekaliśmy dwa tygodnie dopóki nie załadowali całego transportu. Ojciec i brat
zdążyli dołączyć do nas.
Najmłodsza siostra, Zosia, miała wtedy 6 miesięcy. Ruszyliśmy na wschód. Warunki
podróży były ciężkie, bardzo trudne do opisania.
W wagonach panował mróz, nie było co jeść. Na środku stał żelazny piecyk, w
którym spalaliśmy odrobinę przydzielanego nam węgla. Mieliśmy trochę żywności,
którą dali nam znajomi ludzie z wioski. Pociąg często stawał i podróż trwała
cały miesiąc. Nie wypuszczano nas z pociągu.
Dojechaliśmy do świerdłowska na Uralu. Wyładowali nas na sanie i powieźli do
lasu do jakiejś osady, przeznaczonej dla wysiedleńców. W osiedlu mieszkało około
400 ludzi. Byli między nimi Niemcy i Ukraińcy, osiedleni tu już poprzednio.
Wykazywali oni pełne zrozumienie dla naszej sytuacji. Mówili, że nam to dobrze,
bo przyjechaliśmy na gotowe już domy. Gdy ich przywieźli, wyrzucili ich, po
porostu, w lesie i musieli zaczynać od kopania ziemianek.
Z zaopatrzeniem w
żywność było bardzo krucho. Kiedyś stałam w kolejce po chleb od godziny 4-tej po
południu do 7-ej rano. Odmroziłam nogi i w końcu okazało się, że chleba nie
dowieźli. Jedna z miejscowych kobiet ulitowała się nad maleńką Zosią i dzieliła
mleko od swojej jedynej kozy na dwie porcje, dla swego dziecka i dla Zosi.
Czasem podzieliła się również z jajkiem.
Wysłali mnie do rosyjskiej szkoły, do 4-tej klasy. Usiłowano nam wpoić, że
Stalin jest Bogiem. Rzuciliśmy szkołę. Poszłam pomagać ojcu i bratu przy pracy w
lesie. Zbierałam gałęzie ze ściętych drzew i paliłam je. Zarobki były mizerne,
zresztą i tak niewiele było do kupienia w osiedlu. Chleb przydzielano tylko dla
pracujących, po 600 gramów na osobę, potem nawet zredukowano do 400 gramów.
Męczyły nas pluskwy. Nie mieliśmy światła, więc trzeba było świecić łuczywem,
aby choć trochę się przed nimi uchronić.
święta Bożego Narodzenia były bardzo
smutne. Nie wolno się nam było modlić. Wysyłano dzieci miejscowych, aby
podsłuchiwały, czy się modlimy. Niedziela była przeznaczona na "socjalistyczne
uświadamianie" nas. Politruk czytał artykuły z gazet. Mówiono nam, że w Kanadzie
i Ameryce jest taki głód, że ludzie się wzajemnie zjadają. Mówiono nam, że tak
jak włos nie wyrośnie na dłoni, tak i my naszej Polski już więcej nie zobaczymy.
Ojciec, który był w Kanadzie wyjaśniał nam jak jest tam naprawdę.
Przyszła wreszcie amnestia. Wyjechaliśmy na południe do Kizerabatu, do
Uzbekistanu. Pracowałam w kołchozie przy wożeniu ziemi taczkami oraz przy
zbiorze bawełny. Pracującym wydawano dziennie po jednym placku kukurydzianym.
Ojciec dostał się już do wojska polskiego. U nas był głód. Zdarzało się, że
jedliśmy zdechłe koty i zdechłego osła. łapałam żółwie. Ludzie puchli z głodu.
Zosia miała już trzy latka, zaczęła chodzić. Pamiętam, gdy ukradłam raz na
bazarze jeden placek ze straganu, zauważyła mnie Uzbeczka i zaproponowała, żeby
się tym plackiem podzielić po połowie. Trzeba było kraść, żeby przeżyć. W naszej
izbie zmarły cztery kobiety. Zawinęliśmy je w prześcieradła, zanieśliśmy na
noszach na cmentarz. Trzeba było kopać grób w zmarzniętej ziemi. Zmarła w tym
czasie siostra matki, i jedna z moich sióstr. Ludzie umierali jak muchy. Pogrzeb
szedł za pogrzebem. Przenieśliśmy się do drugiego kołchozu, gdzie hodowano
pomidory. Tam było nam trochę lżej.
Przyniesiono nam wiadomość, że brat jest ciężko chory w szpitalu wojskowym i
przed śmiercią chce się z nami zobaczyć. Okazało się, że był to podstęp, aby nas
w ten sposób wyciągnąć z kołchozu. Tak więc udało się nam spotkać w Buzułuku z
ojcem i zupełnie zdrowym bratem, którzy byli zaciągnięci do polskiego wojska.
Miałam wtedy 15 lat. Wstąpiłam do Junaczek. Dostaliśmy nowe mundury, ale mimo to
dokuczały nam wszy i co tydzień trzeba było przeprowadzać dezynfekcję. Pamiętam,
jak kiedyś wizytował obóz generał Sikorski. Staliśmy w szeregu przed nim, ale on
widząc , że się słaniamy z osłabienia, kazał nam siąść na ziemi i zaczął się nas
wypytywać o rodziny.
Wreszcie nadszedł oczekiwany przez wszystkich moment wyjazdu z Rosji do Persji,
do Pahlavi. Z okresu tego najbardziej utkwiły mi w pamięci masowe choroby i
pogrzeby. Nastąpił kolejny transport samochodami ciężarowymi przez góry do
Teheranu i dalej do Egiptu. Po pewnym czasie udało się nam znów spotkać z bratem
i ojcem. Radosny moment spotkania pamiętam jak dziś. W Palestynie organizowano
szkoły. Chodziłam wtedy przez krótki okres czasu do szkoły handlowej. Siostra
Genia zachorowała na malarię. Wstąpiłam do starszych ochotniczek.
W Anglii
przydzielono mnie do lotnictwa. Przeszkolono nas na kursie mechanicznym.
Pracowałam przy obsłudze naziemnej samolotów. Byłam mechanikiem płatowym.
Sprawdzałyśmy liny i sprzęgła kontrolujące skrzydła samolotów. Każda z nas miała
ściśle wyznaczony, wąski zakres funkcji do wypełnienia. Zdawałyśmy sobie sprawę
z dużej odpowiedzialności naszej pracy i traktowałyśmy to bardzo poważnie.
Przeżywałyśmy bardzo każde zestrzelenie samolotu, i śmierć każdego członka
załogi, który nie powrócił z akcji. Dowiedziałam się, że mój brat zginął pod
Loreto w 1944 roku. Byłam w wojsku w Anglii przez 4 lata.
Wojna się skończyła. Wiadomość o tym nie była dla nas tak radosna jak dla
Anglików, bo nie mieliśmy domu, nie było gdzie wracać. Powoli rodzina zaczęła
się zjeżdżać. Ja z ojcem byliśmy już w Anglii, w końcu dołączyła do nas matka z
dwoma siostrami z obozu w Afryce.
Na decyzję przyjazdu do Kanady wpłynęło zaproszenie siostry ojca i brata matki,
którzy mieszkali w tym kraju od wielu lat. Bardzo nam to ułatwiło pierwsze,
zwykle trudne kroki w nowym kraju. Trudno było ze znalezieniem pracy. Nie znałam
dostatecznie języka. Zaczęłam pracować w szwalni. Wyszłam za mąż za Polaka
wywiezionego do Niemiec na roboty. Mamy córkę, która wyszła za mąż i mogę się
pochwalić wnuczką.
Oboje należymy do Stowarzyszenia Polskich Kombatantów. Przez 7 lat byłam
prezeską Koła Pań im. Emilii Plater. Należę również do Federacji Polek Ogniwo Nr
7. Bardzo lubię nasze organizacje. Są one dla mnie naszą małą Polską, gdzie
możemy się spotkać, porozmawiać w swoim języku i czuć się Polakami, mimo iż
żyjemy poza Polską.
|