Urodziłem się 17- go lutego 1922 w Białozórce pow. Krzemieniec na Wołyniu.
Skończyłem tam również szkołę powszechną, a w 1938-ym roku zacząłem
uczęszczać do szkoły rolniczej w Białokrynicy. Należałem do Związku
Strzeleckiego. W sierpniu 1939-
go roku związek ten współpracował z t.zw. Strażą Obywatelską.
Polegało to na tym, że chodziliśmy na patrole razem z policją i
osadnikami wojskowymi. Wracaliśmy z jednego z takich patroli w dniu
17-go września po północy na przedmieściach Białozórki. Był ze mną
osadnik wojskowy Marian Pawlicki. O godzinie 5:30 nad ranem
zatrzymał nas konny patrol sowiecki. Pawlicki schwycił odruchowo za
karabin, a w odpowiedzi na to dowódca sowieckiego patrolu zastrzelił
go na miejscu strzałem z rewolweru. Mnie zabrali i doprowadzili do
wsi Moskalówki, odległej około 10 kilometrów od Białozórki i tam
dołączyli mnie do grupy internowanych policjantów i żołnierzy
Korpusu Ochrony Pogranicza (KOP). Pędzili nas stamtąd pieszo do
Wiśniowca. Po drodze popi ukraińscy witali entuzjastycznie
bolszewików chlebem i solą. Powtarzało się to w każdej wsi. Nie
dawali nam jeść ani pić. W Wiśniowcu siedzieliśmy pod murami
zamku otoczeni strażą z karabinami maszynowymi. Wieczorem
załadowali nas na ciężarówki i pod strażą zawieźli do wsi położonej już
na terytorium sowieckim. Zamknęli nas tam w stajni, w dalszym ciągu
nie dając jeść ani pić. Rankiem 18-go września dali nam po kawałku
chleba, trochę wody i popędzili do Jampola, odległego o 50 km na
północ od Szybenny. Noc spędziliśmy na dworze, a rano zaprowadzili
nas na stację kolejową, dołączyli do wcześniej internowanego 4-tego
batalionu KOPu i zawieźli do Szepetówki. I znów noc spędzona na
dworze w parku, po kromce chleba rano, po puszce konserwowej ryby
na dwóch lub odrobinę zupy. Nie było w co tej zupy nalać. Dopiero po
kilku dniach udało się nam dostać od żołnierzy po łyżce i menażkę.
Przyprowadzili grupkę cywilów do tego samego parku, tylko oddzielili
ich od nas siatką drucianą. Zauważyłem wśród nich Mariana
Polańskiego i Gustawa Czernieckiego, osadnika z Białozórki z osady
Niza.Pod koniec września przekazał mi Marian
Polański zasłyszaną
wiadomość, że mają wywozić wojskowych do Rosji, a ludność cywilna
ma zostać przerzucona do Ostroga na tereny polskie. Obaj namówili
mnie, abym przedostał się do obozu cywilnego. W nocy przeskoczyłem
płot. Czekali tam na mnie znajomi z cywilnym ubraniem. Moje
wojskowe ubranie użyłem jako pościeli do spania.
W drugiej połowie października kazali nam zabrać rzeczy i
poprowadzili nas 80 kilometrów od Szepietówki do Ostroga. Tam
wpakowali nas do koszar 19-go pułku ułanów. Na drugi dzień
zapowiedzieli, że pochodzący z tych terenów mogą iść do domu.
Marian Polański i Gustaw Czerniecki poszli na północ do Zdołbunowa,
ja przedzierałem się lasami na południe do Białozórki. Po lasach i
drogach grasowały wówczas bandy ukraińskie, które łapały policjantów
i żołnierzy KOPu. Przydała mi się wtedy znajomość języka
ukraińskiego, bo dzięki niej udało mi się przedostać bez szwanku do
Białozórki, udając powracającego z wojny parobka.
W Białozórce natknąłem się na komendanta milicji Mitkę
Krysa. Służył on poprzednio w polskim wojsku i poszedł do rezerwy w
stopniu plutonowego. Pytał mnie, co zrobiłem z moją bronią i
musiałem znowu tłumaczyć, że przecież zabrali mi ją Sowieci. Krysa
przechwalał się, że "wasze panowanie się skończyło i teraz my
będziemy rządzić". Pozwolił mi iść do domu, bo i tak wiedział, gdzie
mnie znaleźć.
Posiadłość ojca leóała 3 kilometry na wschód od Białozórki wmiejscowości znanej pod nazwą Futor Bukowskiego, który należał odkilku pokoleń do rodziny matki. Większość posiadłości rodziny ojca
pozostała za granicą polsko-sowiecką, a do granicy było zaledwie jeden
kilometr.
Powróciłem do domu 29-go października. Dobrze tą datę
pamiętam, gdyż był to dzień urodzin mojego ojca. Sporo było radości, tym
bardziej, iż doszły słuchy, że zostałem zabity razem z Marianem
Pawlickim. W domu dowiedziałem się, że zabrali ojcu ziemię,
pozostawiając 6 hektarów, jeden wóz, jedną krowę i jednego świniaka.
Resztę porozbierali miejscowi. Nałożyli dodatkowy podatek w
wysokości 6 tysięcy rubli, tak jak od kułaka. Aby zdobyć na to
pieniądze pojechaliśmy razem z kuzynem z ładunkiem mąki, pęcaku i
jagieł, artykułów, za które Sowieci dobrze płacili. Przekroczyliśmy
granice i przez 3 dni sprzedawaliśmy towar miejscowej ludności, choć
sowieckie patrole kręciły się gęsto po okolicy. W drodze powrotnej
zatrzymali nas. Bałem się, że nam skonfiskują pieniądze, które
schowaliśmy na wozie pod deskami. Na szczęście, rewizja nie była zbyt
dokładna. Pieniądze przydały się na zapłacenie podatku. Ojciec płacił w
ratach, bo bał się, aby go nie pytali skąd wziął taką sumę pieniędzy.
Rankiem, 10-go grudnia 1939 roku przyjechała miejscowa
milicja ukraińska i przetrząsnęła cały nasz dom w poszukiwaniu broni.
Ojciec miał dwa karabiny, strzelbę dwururke i flower. Po wkroczeniu
bolszewików naoliwił je, owiązał szmatami i zakopał w sadzie.
Milicjantom powiedział, że oddał broń sowieckim żołnierzom po ich
wkroczeniu do Polski. Po rewizji, w której niczego nie znaleźli,
powiedzieli mojej matce, by przygotowała dla mnie zmianę bielizny,
ręcznik, mydło i koc. Zabrali mnie do Białozórki i zamknęli w areszcie
gminnym. Wieczorem dostałem paczkę z jedzeniem, bo rodzina była
zobowiązana karmić uwięzionego. W paczce znalazł się również karton
200 papierosów "Czerwony Prapor". Z tego wywnioskowałem, że mój
ojciec był świadomy tego, że palę. Zacząłem palić w Szepietówce. Nie
mogłem odmówić, gdy mnie żołnierze KOPu częstowali. Siedziałem w
areszcie dwa dni, potem zawieźli mnie do Lanowiec a stamtąd do
Krzemieńca. Na wszystkich przesłuchaniach wypytywali mnie o broń.
Po dziesięciu dniach przewieźli mnie z powrotem do Białozórki. Na
posterunku spotkałem mojego ojca. Był przesłuchiwany przez
komendanta, który powiedział mu: "Wam to wierzę, ale waszemu
synowi, jak wściekłemu psu, nie wierzę ! Puszczę go na waszą
odpowiedzialność". Chcę tu dodać, że obie nasze rodziny, tak ze strony
ojca jak i matki mieszkały w tej okolicy przez 200 lat. Ojciec żył dobrze
z miejscową ludnością ukraińską, która stanowiła w tej okolicy
większość, do 80 %. Pomagał im na wiosnę, dając zboże na chleb i
kartofle oraz pożyczając konie do pracy na roli. Obie nasze rodziny
były bardzo szanowane i dlatego zapewne nie wywieziono ich na Syberię.
No i wypuścili mnie z aresztu. Życie było trudne i pod
strachem. Spotykałem się często z kuzynem Antosiem Juchkiewiczem i
kolegą szkolnym Stachem Sieńczakiem, późniejszym lotnikiem w
Anglii. Spotykaliśmy się też z naszym byłym nauczycielem
matematyki, Stanisławem Walkuszem. Skonstruował on prosty aparat
radiowy, dzięki któremu mieliśmy wiadomości ze świata, bo tym z
ukraińskich gazet, pełnych propagandy, nie wierzyliśmy. Kłopot był z
baterią do radia, którą trzeba było po kryjomu nosić do elektrowni w
Lanowcach, by ją naładować.
Nasz proboszcz, ksiądz Jałocho, musiał uciekać przed
bolszewikami. Bał się miejscowej ludności ukraińskiej, którą chciał
nawracać z prawosławia na katolicyzm z pomocą kapitana
Przybylskiego, dowódcy 4-tej kompanii KOPu w Białozórce. Chcieli z
nich zrobić, jak mówili, Polaków. Na miejsce księdza Jałocho
przyjechał ksiądz Terlikowski tak, że duszpasterza nam nie brakowało.
Nasza parafia była rozległa. Należały do niej Białozórka, Mołotków,
Szuszkowce, Jankowce, Moskałówka, Płyska a do tego 5 osad
wojskowych.
Święta Bożego Narodzenia przeszły spokojnie. Nikt się nie
spodziewał, że 10-go lutego zaczną się masowe wywózki osadników
wojskowych z rodzinami, policjantów, niektórych kategorii
miejscowych Polaków, żydów a także bogatych Ukraińców. Nikogo z
rodziny matki ani ojca nie ruszyli, mimo iż matka przygotowywała się
na wywózkę, piekąc chleb i robiąc suchary. Walizy i tobołki były stale
spakowane.
Druga wywózka na Syberię nastąpiła w początkach kwietnia,
ale i tym razem ominęła naszą rodzinę, z wyjątkiem dalekiego kuzyna
matki, Cypriana Rutkowskiego. Był on w 4-tym pułku pancernym
"Skorpiony", a jego rodzina wydostała się później z Rosji do Indii i do
Anglii.
W poniedziałek, 12-go kwietnia, pracowałem na polu
przygotowując rolę pod zasiew. Zauważyłem wóz z parą siwych koni
zajeżdżających do naszego gospodarstwa. Zbliżył się do mnie
mężczyzna i zapytał po rosyjsku, jak daleko stąd do granicy.
Odpowiedziałem mu, że około jednego kilometra. Zapytał czy mam
zapałki. Gdy sięgałem po nie do kieszeni, wyciągnął nagle rewolwer i
krzyknął: "ruki w wierch!". Zaskoczony podniosłem ręce do góry. "Zostaw
konie i idź do domu" rozkazał. Wytłumaczyłem mu, że konie
są zaprzęgięte do bron, spłoszą się i pokaleczą. Odprzągnąłem więc
konie, zaprowadziłem do domu i tam je przywiązałem do słupa.
Postępował za mną z rewolwerem w ręku. W domu - bałagan. Ojciec i
matka pod ścianą, NKWD i żołnierze przeszukują cały dom, rozrywając
podłogi w każdym pokoju, opukując ściany szukają schowka i
wypytują, gdzie schowaliśmy broń. Tłumaczyłem im, że gdy Armia
Czerwona weszła do Polski, oddział kawalerii wstąpił, by napoić konie
i wypytywali o broń. Ojciec oddał im wtedy 2 karabiny, dubeltówkę i
flower. Zapytywali, co się stało z moim rewolwerem. I znów
tłumaczyłem cierpliwie, że mój rewolwer, który dostałem, gdy mnie
powołano do służby, zabrali Sowieci, gdy mnie wzięli do niewoli.
Zwrócili się do mnie: "Sobiraj sia z wieszczami", kazali matce
przygotować mi tobołek z bielizną, ręcznikiem i mydłem. Ojciec
poradził mi, abym, zamiast kurtki wziął kożuszek, bo na Syberii zimno.
Rodzice płaczą. Młodszej siostry i brata nie widziałem, bo byli w tym
czasie w szkole.
Przywieźli mnie do Białozórki na posterunek. Spotkałem tu
Antosia Juchkiewicza, Stacha Sieńczaka, księdza Terlikowskiego,
Ignacego Walkusza, brata Stanisława -nauczyciela z radiem, policjanta
Ryżakowskiego, Julka Morawskiego- plutonowego KOPu i Kazika
Niwińskiego. Załadowali nas na dwie furmanki i zawieźli do więzienia,
do Lanowiec. Zaczęły się przesłuchania. "Gdzie broń, gdzie radio ?"
"Kto jest waszym komendantem?". Muszę tu wyjaśnić, że nasza
czwórka: Stach Sieńczak, Antoś Juchkiewicz, Kazik Nowiński i ja
należeliśmy do Związku Strzeleckiego a Julek Morawski był naszym
instruktorem.
W Lanowcach, na przesłuchaniach, spotkałem się z dwoma
donosicielami - byli to dwaj żydzi, Gdański i Sotnik. Ci szpicle
donieśli do NKWD, że mamy broń, radio i organizację. Chodziłem z
nimi do szkoły. Graliśmy w siatkówkę, koszykówkę i piłkę nożną.
Myśleliśmy, że to są nasi dobrzy koledzy. Okazało się inaczej.
Z Lanowiec, po trzech dniach, zawieźli nas pociągiem do
Tarnopola. Prowadzili nas na stację piechotą z ochroną NKWD i
kilkoma psami. Po drodze z więzienia po raz ostatni widziałem swoich
rodziców, brata i siostrę. 5-go sierpnia 1943 roku nad ranem rodzice
moi i moja siostra zostali zamordowani przez Ukraińców. Mój 14-to
letni brat wyrwał się im z rąk, ukrył się i się uratował.
W więzieniu tarnopolskim zabrali mi mój kożuszek "na
przechowanie". Załadowano około 85 osób do jednej celi. Spało się "na
waleta" na podłodze. Ostatni więzień, z braku miejsca, spał koło t.zw.
"paraszy". Była to około 100 litrowa beczka metalowa, służąca do
załatwiania potrzeb naturalnych. Można sobie wyobrazić smród ! Do
ustępu wypuszczali tylko raz dziennie. Człowiek się modlił, by zabrali
nam paru więźniów, by mógł "awansować" i odsunąć się od tej
śmierdzącej paraszy. W mojej celi, na 85 osób było nas siedmiu
Polaków: profesor Górski, ze szkoły rolniczej w Białokrynicy, były
komisarz policji z Tarnopola Furdyna, policjant Dola z Trembowli i
trzech innych, których nazwiska zapomniałem. Reszta więźniów, to
ukraińscy nacjonaliści.
Na przesłuchania zabierali zawsze po północy. Trwało to
przynajmniej pół godziny. Dla "rozwiązania języka" używali
gumowego węża, czy gumową pałkę. Na początku śledczy częstował
papierosem, później następowało pytanie: "co robiliście z bronią,
radiem, komu przekazywaliście wiadomości ?". Kazał siadać na brzegu
krzesła, a gdy nie otrzymywał odpowiedzi, kopał w krzesło, ja
spadałem na podłogę, a on bił wężem czy pałką i kopał gdzie popadło.
Kpił sobie, mówiąc:" Ty kulturalny człowiek, nie umiesz nawet siedzieć
na krześle". Na pytania, kogo znałem spoza naszej grupy
aresztowanych, podawałem nazwiska tych, którzy byli wywiezieni na
Syberię i którzy wyjechali z Białozórki po wkroczeniu Sowietów. W
czasie przesłuchania słyszało się krzyki bitych więźniów. Wracało się
na celę ze spuchniętą twarzą.
Na sali Ukraińcy wprowadzili musztrę wojskową, maszerując,
wykonując zwroty na komendę. Ich prowodyrem był Sediaga. Na
każdej sali był przynajmniej jeden szpicel, który donosił władzom
więziennym, kto, co i jak mówi, czy więźniowie mają igły, których
posiadanie było surowo zabronione, nie wiem dlaczego.
Przydzielano nam dwukilogramowy bochenek chleba na osiem
osób. Problem na tym polegał, jak go sprawiedliwie podzielić na 8 osób
bez noża. Chleb cięło się nitką, t.zw. dratwą. Codziennie ktoś inny był
uprawniony do wybrania pierwszej kromki i do zjedzenia okruchów.
Do chleba dawano coś w rodzaju herbaty, a na kolację zupę pęcakową
lub hreczaną. Na sali były dyżuru do mycia podłogi oraz do
wynoszenia "paraszy". Nie wolno było położyć się podczas dnia.
Strażnik obserwował przez "Judasza" co się działo na sali.
Nie wiem, dlaczego trzymano nas tak długo w Tarnopolu, bo
aż
do wybuchu wojny sowiecko-niemieckiej 22-go czerwca 1941 roku.
Tydzień przed jej wybuchem przyszedł strażnik, wywołał wszystkich
Polaków, żydów i Białorusinów spędzając nas do jednej celi. I dopiero,
teraz, po 14-tu miesiącach spotkałem się ze swoimi z Białozórki.
Powodem oddzielenia tych grup od Ukraińców było to, że donosiciele
rosyjscy wykryli, że Ukraińcy planowali po wkroczeniu Niemców
wymordować wszystkich Polaków, żydów i Białorusinów
Siedzieliśmy w więzieniu do 1-go lipca, słysząc
bombardowanie lotniska w Tarnopolu. Rozumieliśmy, że to wojna i
czekaliśmy na wyzwolenie, choćby przez Niemców. Tego dnia armia
niemiecka przekroczyła rzekę Horyń koło Ostroga, a nas przepędzono z
więzienia. Dali nam po jednym śledziu na śniadanie i ruszyliśmy w
drogę do Podwołoczysk, miasteczka na granicy polsko-sowieckiej,
rozdzielonego rzeką Zbrucz. Po zjedzeniu słonego śledzia dokuczało
nam pragnienie. Piliśmy wodę z przydrożnych bajorek, a strażnicy bili
nas kolbami, nie pozwalając na zatrzymanie się. Na moich oczach
zabili księdza grecko-katolickiego, Ukraińca, staruszka po
siedemdziesiątce. Nazywał się Dziadów. Nie mógł iść, a przecież i
nam, młodym było ciężko.
Równolegle z nami uciekała armia sowiecka, wszystkie rodzaje
broni. Dotarliśmy do Podwołoczysk około północy. Zapędzili nas do
dołów powstałych po wykopaniu gliny na cegłę Doczekaliśmy rana
otoczeni strażnikami z bronią maszynową. Przepędzili nas przez most
do Wołoczysk, miasteczka po wschodniej stronie Zbrucza. Załadowali
nas na wagony towarowe i pociąg ruszył na wschód. Nie mogliśmy
zrozumieć, dlaczego nas transportowali właśnie wtedy, gdy sami
potrzebowali wszystkich środków transportowych dla wojska. A może
dobrze się stało, że nas wtedy zabrali. Jak się dowiedziałem już
później, w Polsce w 1960-tym roku, moja matka i matka Stacha
Święciaka płoszy 45 kilometrów na piechotę do Tarnopola, szukać nas
w stosach zabitych więźniów, których Sowieci nie zdążyli czy też nie
chcieli zabrać. W drodze nasz pociąg mijał stacje i stacyjki, w polu
zatrzymywał się a strażnicy czerpali wodę z bajorek. Nie było jednak
czym pić. Nalewaliśmy wodę do czapek lub do butów, które nie
stanowią najbardziej apetycznych i wygodnych naczyń do picia.
Czekaliśmy długo na stacjach, bo transporty wojskowe miały zawsze
pierwszeństwo przejazdu. Po siedmiu dniach dali nam wreszcie coś do
zjedzenia. Była to tiulka, mała rybka, coś w rodzaju sardynki i do tego
wodę do picia z kałuży. Po tej biesiadzie - biegunka! Można sobie
wyobrazić czterdziestu ludzi w wagonie i tylko jeden otwór w podłodze
służący za ubikację. Toczyły się boje o dostęp. Mimo, że żołądek pusty,
zdawało sie, że człowiek musi się wypróżnić. Widząc wygłodzonych,
ludność na stacjach chciała nam podać jakąś żywność, ale strażnicy nie
dopuszczali jej do wagonów, mówiąc, że to Niemcy. Ludzie wierzyli,
pluli na nas i rzucali kamieniami.
Pod koniec sierpnia dojechaliśmy do Magnitogorska. Umieścili
nas w barakach z łóżkami i siennikami. Dali nam chleb, herbatę i zupę.
To pozwoliło nam wyleczyć się z biegunki.
Jeden z więźniów zobaczył w latrynie część artykułu na
kawałku gazety, informującej o umowie rządu sowieckiego z generałem
Sikorskim. Nie wiedzieliśmy, co to ma znaczyć. Do innych
wiadomości nie mieliśmy dostępu, ale domyślaliśmy sie różnych
rzeczy. Pod koniec września pognali nas z więzienia do
Wierchneuralska, jakieś 120 kilometrów na południe od Magnitogorska.
Nad rzeką Ural była kuchnia polowa. Dali nam pęcak, ale znów z braku
naczyń musieliśmy używać czapki jako miski. Nie ważne było z czego
się jadło, oby tylko było co. Spaliśmy na gołej ziemi. Zaczęły się
przymrozki. Podzieliłem się połową mego koca z Stachem
Święciakiem, który zgubił swoje rzeczy i przeżyliśmy jakoś noc we
trójkę z Juchkiewiczem. Następnego ranka popędzili nas w dalszą
drogę. Dotarliśmy późną nocą do następnego więzienia. I znów
przydział małych porcji wilgotnego chleba, rzekomo po 400 gramów.
Sporządzono po raz któryś ewidencje więźniów i przydziały do cel.
Spaliśmy na cementowej podłodze. Sala była mniejsza niż w
Tarnopolu, a wtoczyli w nią około 60 osób. Najgorszy był panujący
powszechnie brud. Siedziałem w tym więzieniu trzy i pół miesiąca, ale
w łaźni byłem tylko raz. Do ubikacji można było iść raz dziennie,
umyć twarz i ręce, ale bez mydła. Męczyły nas wszy. Narzekałem, że
mimo moich dwudziestu lat nie miałem brody ani wąsów. Nazywali
mnie smarkaczem, albo gołowąsem. Bolało mnie to trochę, ale
poczułem się lepiej, gdy widziałem cierpienia tych, którym robactwo
zagnieździło się brodach i wąsach.
Dostaliśmy w więzieniu wreszcie drewniane łyżki i metalowe
miski. Kilku z więźniów odłamało kawałki miski, wyostrzyli je na
cemencie i po omacku (lustra przecież nie było) jeden drugiemu pomagał się
golić. Kiedy straż zobaczyła wygolonych więźniów,
wypędzili nas w kalesonach na dwór i przeprowadzili w celach rewizje.
Zabrali wszystkie nożyki, metalowe miski a w zamian dali miski
gliniane.
Przesłuchiwania prowadzili w dalszym ciągu, według utartego
schematu. Wprowadzili nowy rodzaj kary - karcer. Jest to ciemna,
zimna klatka, z cementową podłogą a często z wodą na podłodze.
Przed Bożym Narodzeniem przesłuchania ustały. Myśleliśmy,
że zbliża się sąd i wysyłka do łagru. 12-go stycznia 1942 po południu
strażnik wywołał mnie i kazał zabrać swoje graty. Zaprowadził mnie do
kancelarii naczelnika więzienia. Tam spotkałem Ignacego Walkusza.
Naczelnik poinformował nas, że w wyniku układu z generałem
Sikorskim zostajemy zwolnieni z więzienia i pójdziemy teraz walczyć
za ojczyznę. Byliśmy zupełnie wytrąceni z równowagi. Baliśmy się
cokolwiek powiedzieć, gdyż poprzednio w czasie przesłuchań śledczy
pytał, czy znaliśmy generała Sikorskiego i jakie mamy z nim kontakty.
Naczelnik dał nam zaświadczenia zwolnienia z więzienia, po 20 rubli
na bilet kolejowy i 15 rubli na wyżywienie. Nie mówił jednak nic, jak
się dostać do najbliższej stacji kolejowej odległej 120 kilometrów od
naszego więzienia. Wyprowadzili nas przed bramę na 25-stopniowy
mróz. Byliśmy lekko ubrani, w spodnie, marynarki i okryci połową
koca. Doszliśmy do najbliższego posiołka. Przed domem stała kobieta
wołając do nas :" Chodźcie tutaj. Ja mam męża i synów w Czerwonej
Armii i potrzebuję kogoś, kto mi narąbie drzewa. Weszliśmy do jej
domu, a ona do nas:"gołubczyk, wiem, że wy nie macie siły do roboty,
ale musiałam tak powiedzieć, bo ściany mają uszy". Dała nam koziego
mleka i po kromce chleba. Trzeba pamiętać, że chleb był na kartki.
Patrząc na nas mówiła: "Wy chłopaczki pozamarzacie". Przyniosła nam
dwie kufajki, watowane kurtki. "To kurtki moich synów, a kto wie, czy
oni powrócą". Rosyjski naród jest szczodry, zwłaszcza na Syberii - zna
biedę. Podziękowaliśmy jej serdecznie. Musieliśmy zameldować się
na milicji. Odesłali nas do domu kołchoźnika, gdzie mogliśmy
zamieszkać. W domu tym była jedna izba 5x20 metrów, jeden piec,
jeden stół, żadnych krzeseł ani łóżek. Zagrzaliśmy się i poszliśmy na
poszukiwanie jakiejś jadłodajni. Dostaliśmy w jednej zupę-kapuśniak,
za jedne 30 kopiejek. Przy sąsiednim stole siedzieli sowieccy żołnierze.
Poczęstowali nas machorką, zawijaną w gazetę. Zaprosili nas na ciasto
lane na gorącą wodę, które miało być gotowe za godzinę. W międzyczasie
wróciliśmy do naszego domu kołchoźnika i chwyciły nas
straszne bóle żołądka. Wtedy przypomnieliśmy sobie przestrogi lekarza
Ukraińca w więzieniu, który ostrzegał nas, abyśmy nie jedli zbyt dużo,
gdy wydostaniemy się na wolność, gdyż żołądek nie wytrzyma. Ignacy
Walkusz, z którym byłem razem zwolniony z więzienia, spuchł i zmarł
po trzech dniach w okropnych cierpieniach. Kopaliśmy grób w
zamarzniętej ziemi. Kilof odskakiwał jak od żelaza.
Codziennie wypuszczali z więzienia wszystkich, którzy
mieli w
ewidencjach zapisane, że są obywatelami polskimi. Ukraińscy
nacjonaliści, którzy się podawali za obywateli Zachodniej Ukrainy,
zostali zatrzymani w więzieniu. Nie było miejsca w domu kołchoźnika
dla wszystkich wypuszczonych więźniów. Nabraliśmy pewności siebie i
udaliśmy się do komendy wojskowej z żądaniem, by nas odesłali do
polskiego wojska. Grzecznie odpowiedzieli, że gdy się nas zgromadzi
więcej, zorganizują transport do Magnitogorska. W międzyczasie
przydzielili nam prywatne kwatery. Dostałem się do małżeństwa w
wieku około 40-tu lat. Dla 20-to latka byli to starzy ludzie. On miał
sztywną prawą nogę. Okazało się, że to polska kula rozbiła mu kolano
w wojnie polsko-rosyjskiej w 1920-tym roku. Pomyślałem sobie, że
teraz odwdzięczy mi się - mnie Polakowi - za tę polską kulę. Byłem w
błędzie. Traktowali mnie jak swego syna. Mieli trzech synów i córkę w
Czerwonej Armii. Gdy odjeżdżałem, dali mi trochę pieniędzy i płakali,
jakby żegnali własnego syna.
Wyjechaliśmy z Wierchneuralska 30-go stycznia, tym razem
saniami. Było nas około 300 osób. Zatrzymaliśmy się w jakimś
posiołku, bo było za zimno na taką podróż. Myślałem wtedy o swoim
kożuszku, który mi zabrali w więzieniu w Tarnopolu. W drodze
odmroziłem stopy. Rosjanin, u którego spałem, obwinął moje buty
słomą i szmatą, wziął je na dwór i oblał wodą. Woda zamarzła.
Okazało się to skuteczne i moje stopy zachowały ciepło do
Magnitogorska. Tam władowali nas do pociągu osobowego, w którym
był również wagon restauracyjny. Dojechaliśmy do Czelabińska.
Zameldowaliśmy się w polskiej placówce konsularnej. Nie mam zbyt
dobrych wspomnień z tego spotkania. Jej przedstawiciel nie odniósł się
do nas zbyt uprzejmie. Mieliśmy wrażenie, że robi nam łaskę. Dzięki
naciskowi naszej dużej grupy uzyskaliśmy od niego kartę zaopatrzenia i
trzy wagony towarowe, skierowane do Ługowoje, gdzie się tworzyła
10-ta dywizja piechoty. Musieliśmy czekać na te wagony na stacji kolejowej
aż do 5-go lutego. Była to prawdziwa męka. Nie było się
gdzie położyć. Zaczęły mi z tego powodu puchnąć poważnie nogi. Gdy
wreszcie nadeszły wagony nie mieliśmy ani drzewa, ani węgla na ich
ogrzanie. Zdrowsi koledzy zaczęli szukać paliwa, a śmielsi z nas włazili
na przyczepę stojącego obok pociągu i zrzucali węgiel kolegom
czekającym na dole. Po jakimś czasie udało się wagon rozgrzać i
nabraliśmy otuchy, że wreszcie jesteśmy w drodze do polskiego wojska.
Nie wszystkim jednak się to udało. Jeden z kolegów z
Białozórki, Kazik Niwiński, aresztowany razem ze mną, pozostał na
posiołku w Wierchneuralsku. Dowiedziałem się później, że w 1943
roku wrócił do Białozórki po wycofaniu się Niemców i
prawdopodobnie został zamordowany przez Ukraińców.
W drodze do Ługowoje wielu z naszych współtowarzyszy
zachorowało na tyfus plamisty. W Arizie, w Tadóikistanie zarzadzono
kwarantannę i odstawiono wagony na bocznicę. Dostawaliśmy po 100
dekagramów makaronu na dzień i nic więcej.
Już drugi raz zamieniłem moje buty. Pierwszy raz było to w
Czelabińsku, gdy oficer sowiecki dał mi za nie 100 rubli, bochenek
chleba i jedną rybę wędzoną. Tym razem zamieniłem buty za bochenek
chleba, 50 rubli, szklankę machorki i stare walonki. Dzięki tej zamianie
nasza trójka : Antoś Juchkiewicz, Stach Sieńczak i ja mieliśmy na jakiś
czas coś do zjedzenia. Zapasy zaczęły szybko topnieć, to też
zdecydowaliśmy się uciekać. Staszek Sieńczak zmienił jednak zamiar.
Pojechałem więc z Antkiem i Witkiem Kaźków z Nowogródka.
Wsunęliśmy się wieczorem do osobowego pociągu, chowając się pod
ławkami. Kiedy pociąg ruszył, zjawiła się konduktorka sprawdzająca
bilety. Cała obsługa pociągu jak konduktorka, maszynistka i palacz
składała się wtedy z kobiet. Powiedzieliśmy konduktorce, że jedziemy
do polskiej armii, a bilety ma nasz komendant. Poszła szukać tego
komendanta, a my przenieśliśmy się w tym czasie do innego wagonu. I
tak, zmieniając wagony, dojechaliśmy do stacji Ługowoje.
Wyskoczyliśmy z wagonu i odszukaliśmy punkt werbunkowy.
Powiedziano nam, że aby się dostać do komisji poborowych trzeba
mieć zaświadczenie z łaźni i obcięte wszystkie włosy. Odnaleźliśmy
łaźnię- odwszalnię, a przed nią ogromna kolejka. Ludzie stali w niej po
dwa dni. Czuliśmy, że jesteśmy fizycznie wyczerpani i nie
wytrzymamy takiego czekania. Nie mieliśmy również pieniędzy na
żywność. Wróciliśmy więc do punktu zbornego i zorientowaliśmy się, że w
kancelarii czasem zapominają zabrać kwity z łaźni. Udało się nam
zdobyć jedno takie pokwitowanie, ale trzeba nam było jeszcze dwóch.
Ponadto trzeba było się ogolić i ostrzyc włosy. Policzyliśmy nasze
zasoby. Wystarczyło na fryzjera. Antosia i Kazika ostrzygł i ogolił, ja
szczęśliwie nie musiałem się jeszcze golić. Za ostatniego rubla
zdobyliśmy nocleg w stajence, razem z kozami. Wyjęliśmy szkło z
rozbitego okienka i przy jego pomocy udało nam się ogolić włosy pod
pachami i gdzie jeszcze trzeba.
5-go marca poszliśmy do punktu zbornego. Udało się nam
zdobyć jeszcze dwa brakujące kwity z łaźni, choć za jeden musieliśmy
zapłacić ostatnią 5-cio rublówką. A więc wreszcie mieliśmy wszystko,
co potrzeba by stanąć przed komisją. Stajemy przed lekarzem pełni
strachu, żeby nas nie odrzucił. Lekarz opukał i ostukał i nie znalazł nic
podejrzanego, mimo iż ważyłem zaledwie 49 kg przy wzroście 181 cm.
Bogu dzięki ! Przy następnym biurku dostałem przydział do 10-go
pułku artylerii. W podobnej jednostce służył mój ojciec, najpierw w
carskiej armii, potem w Legionach u Dowbora- Muśnickiego. Antoś
Juchkiewicz dostał przydział do saperów a Witek Kaźków do łączności.
Przydzielono nam nowe umundurowanie. Co za radość, że
nasza gehenna się wreszcie skończyła! Dostaliśmy mundury angielskie,
2 pary bielizny zimowej, 2 pary letniej, płaszcz, pelerynę gumową,
plecak, chlebak, menażki, łyżkę, nóż i widelec, 2 ręczniki, przybory do
golenia bez żyletek oraz buty. Rozebraliśmy się z ulgą, a magazynowy
wyrzucił widłami nasze stare rzeczy do ogniska. Wyobrażaliśmy sobie
z satysfakcją, jak to robactwo krzyczało ! Ubrałem się w nowy
mundur. Niestety buty okazały sie za ciasne. Ubrałem je, bo nie było
większych. Po przejściu pół kilometra buty zaczęły mnie uwierać.
Ściągnąłem je i założyłem na obtarte stopy dwie pary skarpet. Buty
związane sznurowadłami założyłem na szyje. Tak zameldowałem się w
kancelarii 2-ej baterii. Szef, plutonowy Chojnacki wybuchnął
śmiechem, gdy mnie zobaczył. "Co ty synu, butów żałujesz ?"
Wytłumaczyłem o co chodzi i znaleźli dla mnie parę starych,
znoszonych walonek. Dzięki moim pęcherzom zostałem zwolniony z
chodzenia na stację kolejową po zaopatrzenie. Okazało się bowiem, że
nie było środków transportu i całe zaopatrzenie trzeba było nosić na
plecach.
Z wyżywieniem było krucho, bo nasze porcje musieliśmy
dzielić z ludnością cywilną. Dla kobiet, dzieci i starszych mężczyzn Sowieci
nie dawali przydziału. Zjadłem wieczorem swoją porcję zupy
ale w dalszym ciągu czułem głód. Skusiło mnie, aby pójść po repetę.
Kucharz jednak rozpoznał mnie i skoczył do mnie z chochlą. Podoficer
prowiantowy zauważył to, obsztorcował» kucharza, a mnie poprosił do
namiotu i tak mówi: "Ja wiem, że jesteś głodny, ale jest nas takich
wielu. Gdy ty weźmiesz drugą porcję, to twój kolega nie dostanie
swojej." Mimo moich 20-tu lat rozpłakałem się wtedy jak dziecko, a on
ciągnie dalej: "Wiem, synu, że o tym nie myślałeś. Na pewno nie miałeś
zamiaru zjeść koledze kolację. Pamiętaj, gdy jesteś głodny, przyjdź do
mnie a dam ci, gdy coś zostanie".
26-go marca pułk załadowano do wagonów towarowych i
wyruszyliśmy do Krasnowodska, portu na południowo-wschodnim
wybrzeżu Morza Kaspijskiego. Po drodze zatrzymaliśmy się w
Taszkencie i wzięli nas do łaźni. Była to moja pierwsza kąpiel od 11-go
listopada 1941. Łaźnie obsługiwały same kobiety, koło których
musieliśmy przechodzić oddając wszystkie ubrania do dezynfekcji. Po
kąpieli poczuliśmy się jak nowo-narodzeni i z przyjemnością
wchodziliśmy w czyste ubrania. W Krasnowodsku rozładowaliśmy
wagon niewykorzystanej żywności i byliśmy wściekli, że oszczędzano
nam tę żywność, której teraz do Persji nie wolno nam było zabrać.
Zaokrętowano nas na tankowiec, płynący po ropę do Iranu, a już na
drugi dzień znaleźliśmy się w porcie Pahlavi. Po wylądowaniu
zobaczyłem znów przeklęte NKWD. Uspokojono nas, że nie mają oni
już prawa czepiać się nas i ze znajdujemy sie już pod angielskim
dowództwem.
Anglicy nie byli przygotowani na przyjęcie takiej masy wojska.
Nie przygotowano kwater, brakowało żywności. Wypłacono nam
jednak żołd i mogliśmy sie dożywić kupując chleb, jaja, kiełbasę, chyba
z osła, ale bardzo nam wtedy smakowała. Zajadaliśmy się też chałwą i
daktylami. Koczowaliśmy na plaży, bo nie było jeszcze namiotów. Z
peleryn montowaliśmy osłony przed rosą i deszczem. Ubrania nasze
zostały powtórnie zdezynfekowane.
W drugiej połowie kwietnia załadowano nas po 16-tu na
samochody ciężarowe i wyjechaliśmy przez Irak, Jordanię do
Palestyny. Dotarliśmy tam pod koniec kwietnia. 2-go maja
sformowano 3-ci Dywizję Strzelców Karpackich pod dowództwem
generała Stanisława Kopańskiego. W skład jej weszły 3-cia Brygada
Strzelców Karpackich oraz 10-ta dywizja z Ługowoje. Zostałem przydzielony do
1-go Pułku Artylerii Lekkiej pod dowództwem
pułkownika Domiczka. Dowódcą 1-ej baterii był porucznik Jakub
Lubowiecki. Z tej jednostki przyjechało do Winnipegu około 15 osób, a
zostało nas tylko dwóch, Kostek Jackiewicz i ja.
Po przeszkoleniu rekruckim i poligonie mieliśmy okazję
zwiedzenia Jerozolimy, Betlejem, Morza Martwego, Tel Aviv i innych
historycznych miejsc.
We wrześniu 3-ci Dywizję Karpacką przeniesiono do Iraku i
połączono ją z II-gim Korpusem pod dowództwem generała
Władysława Andersa. Po drodze mieliśmy znów okazję zwiedzenia
Egiptu, Kairu i piramid. Załadowano nas na okręty w porcie Suez i
płynęliśmy przez Morze Czerwone, Ocean Indyjski, Zatokę Perską do
Basry. Stamtąd samochodami dojechaliśmy do Quizil Ribat.
W listopadzie 1-szy PAL został zakwaterowany w Quajara, 50
kilometrów od Mosulu, niedaleko granicy tureckiej. Przeszliśmy tam
przeszkolenie wspólnie z oddziałami II-go Korpusu. W tym czasie
ukończyłem szko podoficerską artylerii.
Zima nie była tam zbyt ostra, śniegu nie było wcale, a tylko od
czasu do czasu zdarzały się przymrozki. Wiosną zazieleniło się
wszystko, ale już pod koniec kwietnia nastala posucha, zawieje, burze
piaskowe, t.zw. hamsuny. Dnie były bardzo gorące. Wstawaliśmy
wcześnie, aby skończyć ćwiczenia przed 10-tą rano. Wskakiwaliśmy
do samochodów i dojeódóaliśmy do rzeki, gdzie było chłodniej.
Arabowie spławiali w duóych siatkach kawony. Kupowaliśmy je za
grosze. W wojsku karmili nas jednostronnie, tłustą baraniną i ryżem.
Prosiliśmy naszego kucharza, aby gotował nam ryż z owocami.
Do Iraku przyjechał premier i naczelny wódz generał
Władysław Sikorski. Z entuzjazmem defilowaliśmy przed nim. 3-cia
dywizja została przeniesiona z Iraku do Libanu na wysokogórskie
manewry. Jest to piękny kraj, o łagodnym klimacie. Ludzie byli dla nas
uprzejmi. Szczególnie dobrze czuli się tutaj ci z nas, którzy znali język
francuski. Z Libanu przerzucono nas z powrotem do Palestyny. Jednej
nocy zniknęli wszyscy żołnierze pochodzenia żydowskiego. W mojej
baterii pozostał jeden, Rysiek Rubin, który odbył całą kampanię włoską
i przyjechał naszym transportem do Kanady. Jednym z żydowskich
dezerterów był Menachem Begin, późniejszy premier Izraela. W swojej
biografii podaje, że generał Anders go sam zwolnił.
W listopadzie 1943 roku 3-cia dywizja znów wróciła do Egiptu. Załadowano nas
na okręty w Port Said i odpłynęliśmy do Włoch, do
portu Taranto. Po drodze szalała burza i wielu żołnierzy dostało
morskiej choroby. Mnie szczęśliwie ominęła. Po wyładowaniu, dywizja
z pełnym wyposażeniem została przesunięta w rejon rzeki Sangro, aby
zluzować pułk artylerii angielskiej. Większych akcji na tym odcinku
frontu nie było poza normalnymi patrolami piechoty i wstrzeliwaniem
się do ważniejszych punktów.
W połowie kwietnia 1944 roku, 3-cia dywizja zajęła stanowiska
pod Monte Cassino zmieniając pułk artylerii angielskiej.
Magazynowaliśmy amunicję, wstrzeliwaliśmy się w ważniejsze punkty
oporu i dawaliśmy osłonę nacierającej piechocie. Pierwsze natarcie
poszło 10-go maja, lecz zakończyło się niepowodzeniem. Były duże
straty w ludziach. Dopiero drugie natarcie zakończyło się sukcesem i
patrol 12-go Pułku Ułanów Podolskich zawiesił polską flagę na ruinach
klasztoru.
Przesunięto nas następnie nad Adriatyk, gdzie II-Korpus zdobył
port Ankonę. Pod Osimo zginął mój kolega, porucznik Zbyszek
Okulicki, syn generała Leopolda Okulickiego, którego później
zdradziecko rozstrzelali Sowieci, jako jednego z przywódców polskiego
podziemia. Po zdobyciu Rimini a potem Bolonii, akcja zbrojna II-go
Korpusu została zakończona. Zostałem zwolniony z funkcji
działowego 2-go działonu, 1-ej baterii i odkomenderowany do centrum
wyszkolenia w Matera na kurs puszkarski. Tam poznałem Antka
Tomszaka, z którym potem razem przyjechaliśmy do Winnipegu. Po
zakończeniu kursu teoretycznego zostałem odkomenderowany do
Warsztatów Uzbrojenia Korpusu, na kurs praktyczny. Przed Boóym
Narodzeniem ukończyłem kurs z dyplomem samodzielnego puszkarza i
powróciłem do macierzystego pułku na pozycję puszkarza 1-ej baterii.
Pułk miał miejsce postoju w Ofido, 20 km na zachód od Morza
Adriatyckiego. Sporo wolnego czasu spędzaliśmy nad morzem,
jeździliśmy wiele po Włoszech, zwiedziliśmy Rzym, Neapol, Wenecję i
podziwialiśmy ten piękny kraj. W czerwcu 1945 roku, z ciężkim sercem
zdaliśmy nasze działa i jaszcze amunicyjne. Serce się kroiło, widząc
lufy nowych dział obcinane palnikami acetylenowymi.
W 1946 roku ogłoszono zapisy na wyjazd do Kanady, do pracy
na roli. Poszukiwano zdrowych kawalerów. Zdrowy byłem,
kawalerem też, a na rolnictwie na tyle się znałem, że odróżniałem
ziarno pszenicy od jęczmienia. Pomagałem ojcu w jego gospodarstwie iznałem
proste maszyny rolnicze.
Do Kanady przyjechałem z Włoch pierwszym okrętem "Sea
Robin". Dobiliśmy do Halifax 11-go listopada 1946 roku. Przyjechało
nas chyba ze dwa tysiące. Do Winnipegu dotarliśmy 15 -go listopada.
Już we W»oszech dano nam przydziały do poszczególnych prowincji. O
Winnipegu wiedziałem tyle, że jest gdzieś w środku Kanady. Gdybym
znał przedtem warunki w Kanadzie, to bym do Manitoby nie przyjechał
lecz osiedliłbym się w Toronto.
Przyjechaliśmy na stację CPR. Witała nas miejscowa Polonia. Odwieźli nas tramwajami do koszar bazy wojskowej. Wieczorem
zabrano nas do Stowarzyszenia Jana Kantego na spotkanie z Polonią.
Pierwszą osobą, którą spotkałem, była bratowa Piotra Polańskiego.
Gdy jej podałem swoje nazwisko, wykrzyknęła, że moi rodzice byli na
jej weselu. Tak więc potwierdza się powiedzenie, że świat jest mały.
Wszyscy miejscowi Polacy zapraszali nas do swych domów na kolacje.
W koszarach nastąpiły dalsze badania lekarskie i prześwietlenia. U
wielu kolegów stwierdzono gruźlicę. Wysłano ich do sanatorium do
Brandon, a nas zdrowych rozesłano do pracy na farmach. O ile wiem,
większość z chorych kolegów została wyleczona.
Dostałem się do farmy w Petersfield, około 50 mil na północ od
Winnipegu. Farmer, Włoch, miał sześciu jeńców niemieckich
pracujących na farmie. Myśmy ich zastąpili. Znajomość języka
włoskiego ułatwiła nam życie. Z drugiej strony, praca na farmie
angielskiej dałaby nam okazję do nauki języka angielskiego.
Pracowałem na tej farmie do lutego 1947 roku. Napisałem zażalenie do
wice-ministra rolnictwa na złe warunki bytowe na farmie. Przyjechał
inspektor, potwierdził opisane warunki i przyrzekł, że dostaniemy inny
przydział. Gdy się mój farmer dowiedział, kto napisał zażalenie, z
miejsca mnie zwolnił. Zarabialiśmy na farmie 45 dolarów miesięcznie.
Pojechałem do Winnipegu do Ministerstwa Rolnictwa. Moja przyszła
żona była tam tłumaczką. Dostałem nowy przydział w tym samym
rejonie do farmy mlecznej, posiadającej 1300 akrów ziemi i 85 krów
dojnych. Zarabiałem tu już 60 dolarów miesięcznie i utrzymanie. W
tym czasie można było dostać w Winnipegu pokój z utrzymanie za 45
dolarów miesięcznie. W sumie pracowałem na farmach 13 miesięcy.
W grudniu 1947 roku wróciłem do Winnipegu. W tym czasie
było trudno o pracę. Kolega, z którym pracowałem na farmie pojechał
do Ontario na wycinkę drzew do papierni. Namawiał mnie, abym dołączył do niego, sugerując wysokie zarobki, do 20 dolarów dziennie.
Byłem już prawie zdecydowany, żeby tam pojechać, ale spotkałem
kolegów, którzy odwiedli mnie od tego zamiaru. Zaproponowali pracę
w CPR ( Canadian Pacific Railway). Od stycznia zacząłem pracować w
lodowni przy ładowaniu dużych bloków lodu do chłodzenia wagonów.
Praca trwała 10 godzin dziennie, 6 dni w tygodniu. Otrzymywałem 63
centy za godzinę. Była to ciężka praca i nikt z Kanadyjczyków nie
chciał się jej podejmować. Pracowało się od 7-ej rano do ostatniego,
nocnego pocigu. Wytrwałem tam do maja. Koledzy dali mi adres
przedsiębiorstwa "Vulkan Iron and Engineering". Poradzili mi, że gdy
sie będą pytać, czy umiem nitować oraz, czy nie mam lęku wysokości,
mam odpowiedzieć twierdząco. I przyjęli mnie do pracy. Firma
budowała zbiorniki na wodę, transportery, podnośniki, a podczas
ostatniej wojny, produkowała pociski do 25 funtowych dział, dokładnie
takich samych, jakie obsługiwałem w artylerii. W tej firmie
przepracowałem 28 lat. Na początku poszedłem do szkoły wieczorowej
poduczyć się języka angielskiego. Brałem również kurs kreślarski,
choć go nie ukończyłem, bo w tym czasie zbyt dużo pracowałem w
terenie poza Manitobą. Po dwóch latach powierzono mi funkcję
nadzoru innych robotników, a w 1952 roku awansowa»em na pozycję
superintendenta. Byłem odpowiedzialny za 10 do 120 ludzi, których
musiałem zatrudnić i zorganizować im pracę. Praca była
odpowiedzialna, ale lubiłem ją. Nikt mi się nie wtracał. Disraeli
Bridge, Northquay Building i szereg innych miejsc w Winnipegu jak
również i poza nim, to moja robota. Przy budowie elektrowni w Selkirk
zaoszczędziłem firmie sporo pieniędzy, utrzymując się poniżej
preliminowanych kosztów. Pracowałem na stawkach godzinowych.
Bardziej mi to odpowiadało, niż praca na pensji. W 1957 roku
przedsiębiorstwo oddelegowało mnie na pół roku do Brytyjskiej
Kolumbii, gdzie pracowałem przy budowie rafinerii gazu ziemnego,
przy instalacji kotłów parowych. Przy tej budowie równieó
zaoszczędziłem dla firmy spore sumy. Nie chciałem jednak pracować
daleko od domu i wróciłem do Winnipegu. Przedsiębiorstwo zostało
zlikwidowane w 1975 roku. Potem pracowałem już jako wolny
kontraktor. Na emeryturę przeszedłem w 1987 roku, w wieku 65-ciu
lat. Sprawy rodzinne nie układały mi się najlepiej. Pierwsze
małżeństwo skończyło się rozwodem a drugie separacją. Z pierwszego
małżeństwa miałem dwoje dzieci, z drugiego - jedną córkę. Dwoje starszych
dzieci ukończyło uniwersytet (Arts, Chemistry). Syn
przeniósł się do Brytyjskiej Kolumbii i pracuje na uniwersytecie.
Większość kombatantów dokładała sporo wysiłków, aby dać swoim
dzieciom wykształcenie. Nam wojna uniemożliwiła naukę, tym
bardziej więc rozumieliśmy jej potrzebę dla naszych dzieci.
Do Stowarzyszenia Polskich Kombatantów wstąpiłem jeszcze
w Falconara we Włoszech. Byłem również członkiem chóru "Sokoła",
gdy dyrygentem był Peter Andre, a potem pan Radian. Zarzuciłem
pracę w polskich organizacjach, w okresie gdy firma często wysyłała
mnie poza Manitobę. W latach 1960-61 wybrano mnie członkiem
zarządu SPK. Po przejściu na emeryturę wszedłem do zarządu Kasy
Kredytowej (Credit Union) SPK i pracowałem tam do momentu
przejęcia tej kasy przez większa polską organizacje (Holy Ghost Credit
Union). Obecnie służę drugą kadencję, jako prezes SPK, Koła Nr 13.
Moim marzeniem było, aby nowy zarząd SPK składał się
przynajmniej w połowie z młodej generacji. Niestety zawiodłem się.
Sytuacja się zmieniła i mimo, iż jestem z natury optymistą, z troską
patrzę w przyszłość.