Urodziłem się w 1928-ym roku, na Podolu, w województwie
stanisławowskim. Mieszkaliśmy w miejscowości, którą nazwaliśmy Polska Wola.
Ojciec był weteranem z 1920 roku. Był w armii generała Hallera.W
1920 roku został ranny. Służył potem w 49 pułku piechoty w Stanisławowie.
Miałem 11 lat, gdy w 1939-tym roku wybuchła
wojna. Dobrze przypominam sobie atmosferę nerwowych dni poprzedzających
wybuch wojny. Pod koniec września wycofywały się polskie oddziały pancerne w
kierunku na Kołomyję, do Rumunii. Dzień i noc szły tabory w tym jednym
kierunku. W 1939-tym roku, gdy 17-go września wkroczyli do Polski Sowieci
zajęli już w pierwszych dniach część Polski, w której mieszkaliśmy. Ludność
wiejska przyjmowała ich w pierwszym okresie raczej entuzjastycznie. Sowieci
szerzyli propagandę, że przyszli nas
wyzwolić. Mieszkaliśmy w okolicach, gdzie większość wiosek wokół nas była
zamieszkana przez ludność ukraińską. Nasza wieś pochodziła z parcelacji -
Polska Wola. Spotykaliśmy się z różnymi szykanami. Ojciec przed wojną był
najpierw sekwestratorem podatkowym a później sekretarzem gminnym. Nie
należeliśmy więc do ludzi bogatych.
Zaczęły się wywózki. Na pierwszy ogień poszli wszyscy ci, o których wiadomo
było, że są polskimi patriotami. Aresztowania i wysyłki w głąb Rosji miały
miejsce od samego wkroczenia armii sowieckiej, ale masowe przesiedlenia
zaczęły się w lutym 1940-go roku. Pierwsza fala ruszyła 10-go lutego, druga
fala 19-go kwietnia 1940-go roku. Ostatnia większa wywózka miała miejsce w
czerwcu 1941-go roku, tuż przed wybuchem wojny niemiecko-rosyjskiej.
Pamiętam doskonale 10-go lutego. Był mroźny dzień, którego się nie da
zapomnieć. Było bardzo wcześnie rano. Ktoś zaczął mocno dobijać się
do drzwi. Ojciec wstał i otworzył drzwi. Wszedł sowiecki żołnierz i zanim
oficer i mówi, żeby się zbierać. Ojciec był przygotowany naaresztowanie i
zaczął się sam ubierać. Okazało się jednak, że przyszlipo całą rodzinę. Dali
nam pół godziny na spakowanie się. Nie pozwolilizabrać ze sobą niczego poza
tym co mozna było ubrać na siebie. Wsadzili nas na sanie i w trzaskający
mróz zawieźli do Tłumacza,najbliższej stacji kolejowej. Z wyjątkiem kilku
rodzin, wywieźli w tym transporcie wszystkich mieszkańców wsi. W Tłumaczu
wsadzili nas do
wagonów towarowych, przeznaczonych normalnie do przewożenia bydła.
Pozamykali drzwi, nie powiedzieli nam dokąd jedziemy. Powiedzieli tylko, że
będzie nam tam lepiej, niż było tutaj. Przyjechaliśmy na miejsce
przeznaczenia pod koniec marca. Podróż trwała ponad sześć tygodni.
Wylądowaliśmy w Komi ASSR, położonej na północ od Kotlasu, a na wschód od
Archangielska. Wyładowali nas z pociągu w Kotlasie na duże barki, ciągnione
traktorami. Tymi
barkami płynęliśmy kilkanaście dni do obozu, który był dla nas przeznaczony.
Były to obozy poprzednio zamieszkałe przez dawniej przesiedlonych Ukraińców.
Większa ich część wyginęła z głodu i z wyczerpania. Były trzy obozy i nam
przydzielono obóz numer trzeci. Najbliżej naszego obozu było małe miasteczko
Czasowo nad rzeką Wyczygdą, dopływem Dźwiny. Mieszkaliśmy w barakach,
zbitych z okrąglaków. W ogólnej sali zbudowane były prycze. Przydzielono
jedną pryczę na rodzinę. Mężczyźni i zdrowe kobiety musiały iść do pracy,
przeważnie przy wyrąbie drzewa. Trzeba było ściąć drzewa, oczyścić je i
układać je na brzegu rzeki, skąd były spławiane w dół rzeki do Kotlasu, do
tartaku. Korzystaliśmy ze wspólnej kuchni. Głównym daniem była rybna zupa,
zgotowana często na zepsutych rybach z dodatkiem kości. To śmierdziało
niesamowicie. Z początku nikt tego nie chciał ruszać. Opisy Sołżenicyna w "Jeden
dzień w życiu Iwana Denisowicza" były wiernym oddaniem tego co ja przeżyłem.
W Komi ASSR przebywaliśmy do października 1941-go roku. Wtedy
okrężną drogą doszła do nas wiadomość o ogłoszonej amnestii, że wszyscy
Polacy mogą opuszczać obozy. Nie wszyscy Polacy w obozie chcieli w to
uwierzyć. Komendant obozu potwierdził jednak, że to prawda. Powstał
natychmiast problem jak się stamtąd wydostać. Niektórzy ciągle się obawiali,
że jest to jeszcza jedna sowiecka prowokacja. Do najbardziej odważnych w
obozie należał mój ojciec. Wspólnie ze swoim przyjacielem, panem Leśniakiem,
postanowiliśmy zebrać manatki i na piechotę iść do Czasowa. Żadnych
dokumentów zwolnienia nie dostaliśmy. Wiem, że ojciec miał jakieś przepustki,
ale nie pamiętam szczegółów.
Chciałbym dodać jeszcze kilka szczegółów z
obozu. Wysłali mnie do średniej szkoły komsomolskiej w Czasowie. Była tam
przeważnie modzież rosyjska oraz miejscowych tubylców z Komi. Chodziłem
wówczas do 6-tej klasy szkoły powszechnej. Mieszkaliśmy w domach u tubylców
z Komi. Czułem się bardzo obco. Całe otoczenie było nam obce. W dodatku
próbowano z nas zrobić w szybkim czasie komunistów. Jednego razu, wspólnie z
jednym z kolegów
wydłubaliśmy oczy na portrecie Lenina i Marksa. Nastąpiła straszna awantura.
Szukali winnych. Poczułem się zagrożony. Postanowiliśmy z kolegą uciec ze
szkoły. Musieliśmy przedzierać się przez dzikie lasy do naszego obozu
oddalonego o 30 km. Datarliśmy wreszcie do obozu na samą wiadomość o
ogłoszeniu amnestii. To nas uratowało. Ojciec przygotował plecaki dla
wszystkich członków rodziny i spieszył się aby wyruszyć zanim zamarznie
rzeka. Lato trwało tam zaledwie dwa miesiące. Wraz z matką, dwiema młodszymi
siostrami i młodszym bratem, wybraliśmy się w nieznane. Najmłodszy mój brat
niestety zmarł w obozie. Urodził się w czasie transportu i nie wytrzymał
trudów obozowego życia. Dotarliśmy do miejscowości Czasowo. Tam
załadowaliśmy się na holowniki, które po wyładowaniu węgla wracały
pusto do Kotlasu. Po kilkunastu dniach podróży w głodzie i chłodzie, brudni
od węgla dotarliśmy wreszcie do Kotlasu. Szczególnym trafem na stacji w
Kotlasie spotkaliśmy moją ciocię, która wywieziona została do innego obozu.
Stamtąd udaliśmy się na południe w kierunku Buzułuka. Podróżowaliśmy od
października do końca grudnia. Góry Uralu przekraczaliśmy dwukrotnie.
Dotarliśmy do Świerdłowska, potem do Omska, znów do Świerdłowska i dalej w
kierunku Buchary. Poraz pierwszy ujrzałem polskiego żołnierza na stacji
kolejowej
w Świerdłowsku. Było to przeżycie, które trudno opisać. To poprostu
jest nie do opisania. Owładnęły mną uczucia z jednej strony dumy narodowej,
z drugiej strony nadzieji i wiary. Właśnie tam nas skierowano do Buchary, bo
jak nam powiedziano, tam formują się polskie oddziały, które się nami
zaopiekują. W Bucharze przewieźli nas dalej na południe, do Kasanowa.
Byliśmy wreszcie wolni! Głodni wprawdzie, brudni ale wolni! Pamiętam
wydarzenia, które mogły się
skończyć smutnie. Ojciec na którejś ze stacji poszedł szukać dla nas chleba.
Powiedzieli mu, że pociąg odjeżdża za dwie godziny, tymczasem okazało się,
że pociąg ruszył, a on został na stacji. Szczęśliwym trafem udało mu się
jednak dogonić nasz pociąg. W czasie tej podróży zaopatrywanie się w żywność
było podstawowym problemem. Jednakże nigdy nie widziałem takiego poczucia
wspólnoty. Ludzie dzielili się kawałkiem chleba, bo wszyscy cierpieli tę
samą dolę. Muszę przyznać, że właśnie jedynie w Rosji musiałem kraść, żeby
zdobyć podstawową żywność. Nawet jeśli się miało pieniądze, nie można było
często kupić produktów, bo zabrakło. Wielokrotnie zdarzało się, że po
wielogodzinnym staniu w kolejce po chleb, zamiast chleba usłyszało się:
"chleba niet!".
W Kasanowie polska delegatura zaczęła się
opiekować ludnością polską. Skierowano nas nad rzekę Amudarię. Mieliśmy tam
przeżyć przez jakiś czas w kołchozie, gdzie były przede wszystkim plantacje
bawełny. Tylko dzięki przedsiębiorczości ojca udało się nam stamtąd
wydostać. Ci, którzy czekali aż ich ktoś zawezwie, zostali tam.
Załadowaliśmy się spowrotem na barki i rzeką Amudarią spłynęliśmy na północ
do miasta Turkusu, stamtąd na pociąg do Kasanowa. Spotkaliśmy tam w
delegaturze pana Zakrzewskiego, który dużo nam pomógł. Wysłał nas na
pobliski kołchoz, pomiędzy Kasanowem a Kermine. Choć głodno, ale można było
przeżyć.
Ojciec, zapewniony, że delegatura będzie się już nami opiekowała, wstąpił do
wojska polskiego w Kermine. Przydzielili go do 22-go Pułku Piechoty, żącego
do 5- tej Dywizji. My zostaliśmy w kołchozie. Nie mieliśmy pieniędzy. Trzeba
było własnym przemysłem przeżyć. Nie było to łatwe. Tam właśnie umarła moja
babcia, moja młodsza siostra Jasia i młodszy brat Alojzy. Umarli z głodu, z
czerwonki, z szkarlatyny, tyfusu. Szczególnie pamiętam mego braciszka, który
bardzo cierpiał na czerwonkę. Była z nami również rodzina, Machniaków,
którzy mieszkają w Winnipegu. Było ich dwóch dorosłych braci. Ubili kiedyś
kołchoźnego psa. Przynieśli do naszej kibitki i mieliśmy mięso. Łapaliśmy
żółwie na uzbeckich pustyniach, zbieraliśmy jakieś trawy, jednym słowem,
cokolwiek, co się nadawało do zjedzenia. Przy stacji kolejowej był sowchoz,
w którym przerabiano bryndzę. Komendantowi sowchozu, enkawudziście,
spodobały się bardzo polskie, oficerskie buty ojca. Nalegał bardzo, aby mu
te buty sprzedać. Rosjanina można było za buty oficerskie kupić. Ojciec
zaproponował mu, że mu zrobi takie buty, jeśli dostarczy skóry. Zrobił mu
wreszcie te buty ale poprosił go, aby zaopiekował się rodziną, gdy sam
wyjedzie do wojska. I rzeczywiście komendant sowchozu dużo nam pomógł. Po
śmierci brata matka zachorowała na tyfus. Pobiegłem natychmiast do sowchozu
do komendanta i błagałem go, aby przyjął matkę do szpitalika przy sowchozie.
I przyjął. Codziennie odwiedzałem matkę. Żona komendanta przyznała się nam,
że jest katoliczką i że modli się, o czym nawet jej mąż nie wie. Zawsze
znalazła dla mnie kawałek bryndzy, kawałek chleba, który zanosiłem na
kołchoz i dzięki
temu jakoś udało się nam przeżyć. Pewnego razu żona komendanta była bardzo
przejęta i zmieniona. Wyznała mi, że z moją matką jest bardzo źle. Nie
chciała mi pozwolić, abym się z nią zobaczył. Wybłagałem ją jednak i
wpuściła mnie do szpitalika. Okazało się, że matkę wystawili już do
trupiarni i nakryli białym prześcieradłem. Nie mieli czasu zajmować się
każdym chorym, a łóżek na salach brakowało. Tak się tym przejąłem, że po
przyjściu do kołchozu poważnie się rozchorowałem. Dostałem silnej gorączki i
straciłem przytomność. Nie odzyskałem przytomności przez 17 dni. Jak mi się
udało to przeżyć, nie wiem.
Wreszcie jednego wieczoru, już półprzytomny, ujrzałem nad sobą matkę, nie
zdając sobie sprawy, czy to sen czy jawa. Jak z późniejszych opowiadań
wynikało zapytałem się matki czy mogę sobie zagwizdać? "Możesz, synu
gwizdnąć" odpowiedziała. Gwizdnąłem ile sił. Na drugi dzień rano gorączka
minęła. Okazało się, że żona komendanta ubłagała lekarza, żeby zabrał matkę
z powrotem na salę i dalej leczył. I przeżyła. I żyje, Bogu dzięki, do
dzisiaj. Niedługo potem zmarła babcia. Nie trwało długo, gdy przyszedł nowy
cios - zawiadomienie o śmierci mego ojca. Zmarł w wojsku. W Kermine w tym
okresie wynoszono przynajmniej 30 trupów dziennie. Choroby kosiły
wycieńczone organizmy. Byliśmy już zarejestrowani jako rodzina wojskowa. Na
mnie przypadł obowiązek głowy rodziny. Załatwiałem wszystkie formalności.
Pamiętam porucznika Wnęka, który opiekował się ofiarnie rodzinami i pracował
usilnie, aby nikogo nie zostawić w Rosji. Sam był inwalidą. Był to wspaniały
człowiek i obiecał mi solennie, że nas nie zostawi. Postarał się o
przesłanie nas do bogatszego kołchozu uzbeckiego. Tam się nauczyłem trochę
po uzbecku. Dostawaliśmy już zaopatrzenie z pomocy amerykańskiej.
Odkarmiliśmy się nieco. Po długim oczekiwaniu, otrzymaliśmy wiadomość, że w
dniu 15 sierpnia
mamy się zgłosić w Kermine na transport. W Kermine tłumy, krzyk, hałas! Na
przemian radość i rozpacz, bo jedni jadą a inni zostają. Szczęśliwie nasza
trójka, której udało się przeżyć, to znaczy matka, moja młodsza siostra i
ja, zostaliśmy załadowani do pociągu idącego do Krasnowodzka. Pamiętam, jak
dzisiaj, przyjazd do Krasnowodzka. Było wcześnie rankiem, ledwie słońce
wschodziło. Wyładowano nas na wybrzeże, na brudny, zaoliwiony piasek.
Zaokrętowano nas na statek do Pahlawi w Persji. Dopiero po wylądowaniu w
Persji uwierzyliśmy, że jesteśmy na wolności. Zakwaterowali nas pod
namiotami. Nastąpiła gruntowna dezynfekcja. Wszystkie szarawary palili.
Dostaliśmy nowe, czyste ubrania z katolickiej instytucji pomocy uchodźcom.
Autobusami zawieziono nas do Teheranu i po tygodniu przeznaczono nas na
transport do Afryki. Pojechaliśmy pociągiem do Ahwazu i po dwóch tygodniach
na okręt do Karaczi do Pakistanu do przejściowego obozu. I znów cztery
tygodnie czekania i przejazd okrętem do Tanganiki. W Karaczi nastąpił nawrót
choroby mojej matki. Ubłagaliśmy władze, aby zabrali ją z nami na statek.
Sytuacja się pogarszała. Statek zawinął do Mombasy. Matka musiała pozostać w
szpitalu. Z siostrą pojechaliśmy dalej pierwszym transportem do Tengeru.
Zabraliśmy się do czyszczenia domków, które zostały dla nas zbudowane przez
Murzynów. Następne transporty przyjeżdżały już do czystych domków. Anglicy i
Grecy, którzy mieszkali tu przed nami przyjęli nas herbatką i kawą, co
stworzyło od razu przyjazną atmosferę.
Matka dołączyła do nas po czterech
miesiącach. Przez ten cały czas mieszkałem sam w przydzielonym domku. Tak
zaczęło się życie w Afryce. Spędziłem tu półtora roku. Zaczęto od razu
organizowanie szkolnictwa. Trzeba było nadrobić po-rosyjskie zaległości.
Przerabiało się materiał dwóch klas w jednym roku. Wstąpiłem do harcerstwa,
które było tam doskonale zorganizowane. Atmosfera była niezwykle
patriotyczna. Przebywałem tam do 1944-go roku. Miałem wtedy dopiero 15 lat i
nie chcieli mnie przyjąć do szkoły lotniczej, bez podpisu matki. A matka nie
chciała się na to zgodzić, bo to było krótko po tragicznej śmierci generała
Sikorskiego. W następnym roku nadarzyła się szansa zapisania do szkół
junackich. Ubłagałem matkę o zezwolenie. Miałem już wtedy 16 lat. W 1945-ym
roku, w kwietniu, zostałem oficjalnie przyjęty do polskich sił zbrojnych i
miesiąc potem Niemcy poddali się. Tak więc wojna się skończyła bez mojego
udziału.
Atmosfera w jakiej żyliśmy w obozie, chęć
przyczynienia się w
jakikolwiek sposób do zdobycia niepodległości pchały nas do oddziałów
ochotniczych, mimo ciężkich przeżyć wojennych. Czasami się zarzuca polskim
władzom na uchodźtwie, że pchały młodych do wojska. Tymczasem prawda była
taka, że młodzież sama się do wojska garnęła, rozumiejąc, że zdobycie
niepodległości jest sprawą pierwszorzędnej wagi. Gdyby nie było Monte
Cassino, Polska dzisiejsza byłaby może siedemnastą republiką sowiecką. Mimo,
że Polska nie jest dzisiaj wolna, jest przynajmniej formalnie niepodległym
państwem. Bez polskiego wysiłku zbrojnego w II-ej wojnie światowej, bez
powstania warszawskiego, nie było by dziś Solidarności.
Po wstąpieniu do wojska w kwietniu 1945-go
przydzielono mnie do 546-go plutonu samodzielnego łączności w Quassasin. Do
Anglii wyjechaliśmy z Egiptu w 1947-ym roku. Przez pewien okres czasu
byliśmy zaangażowani do służby bezpieczeństwa z zadaniem ochrony przed
napadami Arabów. Pilnowaliśmy różnych zakładów wojskowych. Nie musiałem się
długo zastanawiać, czy wracać do Polski, czy nie. Nie chciałem się poraz
drugi dostać na Syberię. Jako
żołnierz przyjechałem do Anglii, sprowadziłem tam matkę i siostrę. Do domu
nie było do czego wracać. Mój dom pozostał po tamtej stronie granicy
polsko-sowieckiej. Zwolniono mnie z wojska formalnie i przeszedłem do
Polskiego Korpusu Przysposobienia do życia Cywilnego (PKPR). Po roku pracy w
cywilu w Anglii zdecydowałem się, że Anglia nie jest dla mnie. Wybrałem
Kanadę, zgłosiłem się do ambasady kanadyjskiej w Londynie. W tym czasie,
część rodziny była już w Kanadzie, więc nie było trudności z wyjazdem.
Przyjechałem do Kanady w 1949 -ym roku. Moje pierwsze zetknięcie z
Stowarzyszeniem Polskich Kombatantów miało miejsce jeszcze na Środkowym
Wschodzie. Była to koncepcja Gen. Andersa, który zalecał, aby takie koła
tworzyły się jeszcze w oddziałach. Pamiętam, że moja legitymacja SPK miała
numer 46-ty. W Anglii nie miałem bliższych kontaktów z SPK i dopiero w
Winnipegu, gdzie osiedliłem się na stałe, odnowiłem swą przynależność. Były
wtedy trudne czasy. Duże bezrobocie. Po kilku miesiącach szukania pracy
dostałem zajęcie jako pomocnik elektryka w Manitoba Bridge. Pracowa»em tam
przez 15 lat.
Pamiętam w 1949-tym roku nadzwyczajne Walne
Zebranie SPK w parafii Św. Ducha w Domu Polskim. Odbywała się wtedy wielka
dyskusja czy mamy kontynuować SPK, czy zapomnieć o tym, że się było polskim
żołnierzem i wejść do Canadian Legion. Wielu kolegów opuściło wtedy szeregi
SPK. Pozostało zaledwie 25-30 członków. Na zebraniu redaktor Głosu
Polskiego, Zybała zaproponował, abym przyjął funkcję referenta kulturalno-
oświatowego.
Zgodziłem się na to i zacząłem organizować t.zw. podwieczorki przy
mikrofonie. Większość kolegów była jeszcze wtedy w stanie kawalerskim.
Zjechały się dziewczyny z różnych obozów z Niemiec. Wieczorki miały więc
powodzenie, zwłaszcza, że po nich następowała zabawa. Wieczorki urządzaliśmy
w kazdą niedzielę w parafii Św. Ducha. Zorganizowaliśmy Kółko Teatralne.
Jedną z pierwszych sztuk wystawionych przez nas była "Kwatera nad
Adriatykiem", potem "Markietanki", "Cudzik i Spółka", "Trzecia Płeć". Byłem
jednym z
organizatorów. Byłem równocześnie reżyserem, choreografem. W Roku Milenijnym
wystawiliśmy "Starą Baśń". Była to już jedna z ostatnich sztuk, jakie nasz
referat kulturalno-oświatowy wystawił. Poza działalnością teatralną
sprowadzaliśmy ciekawych prelegentów. Odwiedził nas m.inn. Gen. Tokarzewski,
były ambasador i minister Tadeusz Romer, generałowie Duch, Kopański, Anders,.
Sosnkowski i wielu innych. Koło SPK stało się bardzo popularne dzięki tej
aktywności kulturalnej. Pozyskaliśmy wtedy wielu członków. W roku 1955-tym
kupiliśmy dom na Main Street. Był to stary skład meblowy.
Przerobiliśmy go na Klub. W 1963 -tym roku rozbudowaliśmy dom. Byłem
przewodniczącym komitetu rozbudowy domu. Członkostwo wzrastało z roku na
rok. Rozwinęliśmy na szeroką skalę akcję młodzieżową. Krótko po przyjeździe
do Winnipegu wraz z żoną wstąpiłem do chóru "Sokoła". Zorganizowałem przy
chórze zespół taneczny i byłem kierownikiem artystycznym chóru do 1966 roku.
W roku 1967-ym założyłem grupę taneczną przy SPK. Przez 17 lat
prowadziłem zespół młodzieżowy SPK. Na początku pod nazwą "Młodzi
Kombatanci", a później "Iskry". Przez moje ręce przewinęły się setki
młodzieży kombatanckiej i nie tylko kombatanckiej. Przyjmowaliśmy do zespołu
również dzieci spoza SPK. Praca z młodzieżą w Kanadzie nie jest łatwa.
Trzeba dużo wytrwałości i zaparcia i dyscypliny. Nie zawsze się to spotykało
z uznaniem
rodziców. Zawsze jednak byłem dumny z zespołu. Reprezentowaliśmy polski
dorobek kulturalny na terenie Kanady. Wyjeżdżaliśmy na występy "od morza do
morza": od Montrealu do Vancouver. Przez dwa lata piastowałem funkcję
prezesa SPK Koła Nr 13. W pierwszym roku moja praca zawodowa kolidowała z
pracą organizacyjną. Starałem się nadawać ton i kierunek organizacji. Nie
byłem, może dlatego, zbyt popularnym prezesem. Wprowadziłem szereg reform
organizacyjnych, które utrzymały się do dzisiaj. Muszę jednak przyznać, że
większy był mój wkład do organizacji w okresie, gdy nie byłem prezesem.
Moją żonę poznałem w obozie w Wheaton Ashton,
w Wielkiej Brytanii. Żona Janina, z domu Fulmyk przebywała w tym obozie
razem z matką. Zaręczyliśmy się i w 1951 roku sprowadziłem ją do Winnipegu.
Mamy dwoje dzieci, syna Krzysia i córkę Bożenkę. Oboje pokończyli wyższe
studia, córka- pedagogiczne a syn- prawnicze. Syn włączył się intensywnie w
polityczne życie kanadyjskie w partii liberalnej. Został również wybrany
Radnym Miejskim, gdzie zajmuje eksponowane stanowisko przewodniczącego
Komisji Środowiskowej. Komisja ta zajmuje się planowaniem i rozbudową miasta
Winnipegu.
Nie chcę być posądzony o jednostronność, ale
uważam, że Kanada wiele zyskała przez sprowadzenie polskiej emigracji
wojskowej. Przeprowadzone na ten temat studia wykazały, że nasza emigracja
kombatancka wykształciła w 90 -ciu procentach dzieci na uniwersytetach.
Wiele z nich zajmuje poważne stanowiska. W przyszłości będą one zajmowały
poważne stanowiska w przemyśle, technice, handlu, w nauce. W jednym tylko
uniwersytecie w Ottawie
jest 17-tu polskich profesorów. Uważam, że każdy Polak, który się zjawi na
tym kontynecie ma wszelkie możliwości rozwoju intelektualnego, kulturalnego,
czy też materialnego. Nie powinien jednak zapominać o swojej polskości.
Spośród tych ludzi, którzy od społeczności polskiej z takich, czy innych
powodów odeszli, szczęścia nie znaleźli, a zamiast tego nabawili się pewnego
kompleksu niższości.
Jako pewnego rodzaju ukoronowanie mojej
działalności społecznej i politycznej uważam mianowanie mnie delegatem Rządu
Polskiego w Londynie na prowincję Manitoby.