|
Irena Ehrlich
WSPOMNIENIA
spisane w kwietniu
1987
|
|
Pochodzę z Mazowsza, ale od trzeciego
roku życia rodzice przenieśli się na
Wileńszczyznę i od tej pory słyszałam wokół siebie ludzi mówiących po
wileńsku. Na
Wileńszczyďnie mieszkałam w różnych okolicach. Ojciec miał taką posadę,
że go
przenoszono z miejsca na miejsce - Podbrodzie,
święciany, Bezdany. Rok
1939 zastał mnie w Bezdanach, potem w miasteczku Kinieliszki. Zdałam
maturę w Wilnie w 1939 roku, a jesienią pracowałam już w szkole
powszechnej.
Wcześnie rankiem 13 kwietnia 1940-go roku rozległo
się
dobijanie do drzwi i krzyki po rosyjsku: "odczyniajtie!". Mama skamieniała,
ja też. Rozległ
się
płacz
dzieci. Miałam
cztery siostry i jednego brata. Ojciec zmarł
w 1938 roku. Najmłodsza
siostra miała
10 lat. Skamienieliśmy wszyscy. Krzyknęłam:
"ładować
do koszyka!". Było
bardzo mało
czasu. Dano nam tylko pół
godziny na spakowanie. Nie mieliśmy nawet chleba. Mieliśmy krowę,
nazywała
się
Lola. Mama poprosiła
"bojca", by pozwolił
jej wydoić
krowę.
W pewnym momencie krowa rzuciła
się
na "bojca" i chciała
go rogami przebóść.
Połowa
mieszkańców
miasteczka, przeznaczona do wywózki zgromadziła
się
na stacji. Ludzie byli bardzo przygnębieni.
Załadowano nas do bydlęcych
wagonów. Nie było
możliwości załatwiania
fizjologicznych potrzeb. Wywiercono dziurkę
w podłodze
na środku wagonu i ta służyła
do tego celu. Początkowo
ludzie krępowali
się
i zasłaniali
się
wzajemnie, ale później,
gdy przyszedł
głód
i dzieci zaczęły
umierać,
przestano się
krępować.
Podróż
trwała
dwa tygodnie. Wyrzucono nas wreszcie na stacji w małym
miasteczku Bułajewo,
gdzieś w Kazachstanie, niedaleko
świerdłowska
na Syberii. Zostaliśmy przydzieleni do kołchozu
o nazwie Oktiabersk. Ludzie byli szaro ubrani, w butach zrobionych ze starych
opon. Przyglądali
nam się
z zainteresowaniem, bo byliśmy, w odróżnieniu od nich, bardzo porządnie
ubrani. Na twarzach ich pojawiał
się
jakby szacunek i zdziwienie. Ale gdy pojawiło
się
NKWD, wszyscy natychmiast znikali. Siedzieliśmy tak dwa dni na placu i nikt się
nami nie zainteresował.
Wreszcie powiedziano nam,
że
mamy się
sami
starać
o pracę.
Jesteśmy zdani na swój własny
los. Nie mogliśmy
znaleźć
pomieszczenia, bo zwykle domek kołchoźnika
składał
się
z dwóch izb, w nich proste
łóżka
- nary. Pozostaliśmy z całej
grupy sami na placu, gdy w końcu
jakiś dobry człowiek
- kołchoźnik
wskazał
nam w pół
rozwaloną
lepiankę.
Zażądał
za nią
50 rubli miesięcznie.
Przyjęliśmy
propozycję
i wprowadziliśmy się
do lepianki.
Poszłyśmy
następnego
dnia do pobliskiego miasteczka Bułajewa.
Zgłosiliśmy
się
w NKWD. Znałam
trochę
język
białoruski
i to okazało
się
pomocnym w znalezieniu pracy. Spotkaliśmy znajomą
panią
Topolską.
Poradziła
nam, aby udać
się
do
wioski, w której była
ochronka dla dzieci. Dowiedzieliśmy się,
że
w Rosji bardzo
łatwo
otrzymać
rozwód i dyrektor tej ochronki
żenił
się
już szósty raz. Dzięki
znajomości z ostatnią żoną
dyrektora, przyjęto
nas do pracy. Mnie przydzielono do kuchni, która mieściła
się
w przybudówce ochronki. Była
to dobra posada. Siostrę
przydzielono do zmywania podłóg.
W ochronce było
około
200 dzieci. Karmione były
bardzo skromnie: na śniadanie otrzymywały
mleko na pół
z wodą,
na obiad zupę,
kartofle i trochę
klusek a raz na tydzień
plasterek mięsa,
który mieścił
się
na jednej łyżce.
Pewnego
razu, gdy miałam
dyżur w kuchni, napadli na kuchnię
młodzi,
wygłodniali
chłopcy
w wieku od 10 do 13 lat. Stanęło
nade mną
sześciu z nożami w rękach
: "Niania, otwieraj, bo zarżniemy! ". Przerażona otworzyłam
im. Zabrali cały
przydział
chleba. Nie miałam
siły,
żeby
zamknąć
drzwi. Nadeszła
pani Topolska - główny
kucharz ochronki. Opowiedziałam
jej o napadzie i po 15-tu minutach pojawiło
się
NKWD.
Znaleźli
bez trudności nie tylko tych sześciu chłopców,
którzy ukradli chleb, ale na wszelki wypadek zabrali wszystkich chłopców
w tym wieku do domu poprawczego. Po tym incydencie wyrzucili z pracy w
ochronce wszystkich Polaków.
Chodziliśmy odtąd
do pracy pieszo codziennie kilka kilometrów. Pamiętam,
gdy w dzień
wigilijny w roku 1940-tym szłyśmy
z matką
drogą,
przed nami jechał
wóz i w pewnym momencie spadł
z niego worek mąki.
Natychmiast zakopałyśmy
go w śniegu i już
z góry
cieszyłyśmy
się
myślą,
że
przygotujemy dla wszystkich Polaków w obozie wspaniałą
kolację.
Niestety kołchoźnik
zorientował
się
i zabrał
nam mąkę.
Spieszyłyśmy
się
do pracy, bo za 15 minut spóźnienia
groził
rok więzienia
(!). Mama dostała
dobrą
pracę
przy wyrobie smoły.
Mnie przydzielono do oczyszczania rowów, w których były
zakopane rury. Praca szła
sprawnie dopóki nie było
głęboko.
Trudno było
wyrzucić śnieg
z głebokiego
rowu - spadał
z łopaty. Byłam
zrozpaczona,
że
nie wyrobię
normy, a tam w domu małe
dzieci czekają
na
chleb. Norma była
niewielka - około
200 gramów chleba na osobę
na dzień.
Mama dała
mi drabinę
i poradziła,
abym ładowała
śnieg do worka i wynosiła
go na powierzchnię.
Mimo tego nie wyrobiłam
normy. I głodny
był
nasz wigilijny dzień
w Niewieżce koło
Bułajewa.
Mama wyrobiła
swoją
normę
i dostała
te cenne 200 gramów chleba. Podzieliła
go nam na kawałki, jak opłatek.
W poszewce, na samym dnie znaleźliśmy
jeszcze trochę
mąki,
którą
swego czasu wymieniliśmy w kołchozie
za rzeczy przywiezione z Polski. Siostra moja Alinka, nie pracowała
jeszcze, bo była
za mała.
Ugotowała
nam z tej mąki
prażuchę
na wodzie. I taka była
nasza pierwsza wigilia na wygnaniu. I było
dużo smutnych wspomnień.
Bardzo chciałam
zasnąć,
ale wspomnienia cisnęły
się
natrętnie
i sen uleciał.
Przypominałam
sobie dzień
wigilijny w Polsce od samego rana do 12-tej godziny w nocy, kiedy jechaliśmy na
Pasterkę.
Kolejną
pracą
jaką
nam przydzielono była
uprawa kapusty, ogórków i innych jarzyn dla dzieci w ochronce. Tych innych
jarzyn jakoś nigdy nie było,
bo zabrakło
nasion. Domki w których mieszkaliśmy wyglądały
strasznie. Były
pełne
robactwa. Zamiast podłogi
było
klepisko z gliny. Trzeba było
je najpierw oczyścić,
by nadawały
się
do
zamieszkania. Fiedzia, który zajmował
się
dowożeniem
wody w beczce zachorował
poważnie, leżał
siny na trawie i drżał
ciężko
chory na malarie. Wtedy kierownik polecił
mi, abym objęła
funkcję
"wodowoza". Siłą
pociągową
był
kulawy wół.
Trzeba było
umieć
do niego przemówić,
aby raczył
ruszyć.
Reagował
jedynie na głośne
rosyjskie przekleństwa.
Praca polegała
na tym, by nalać
wodę
do beczki i pokrzykując,
ciągnąć
woła
za uzdę.
Zauważyłam,
że
gdy odganiałam
gałęzią
muchy atakujące
woła,
przyspieszał
on kroku. Pracowałam
przy tym około
miesiąca.
Wkrótce
załadowali
nas na ciężarowki
z naszymi tobołami,
zapakowali nas znów do bydlęcych
wagonów i zawieźli
do miasta Akmolińsk.
Zapędzono
nas tam do budowy linii kolejowej. Dowiedzieliśmy się,
że
wybuchła
wojna z Niemcami. Skoncentrowano masy ludzi do budowy tej linii. Praca szła
przez 24 godziny. Nam wyznaczono godziny pracy od 2-giej w nocy do 10 rano.
Wysypywaliśmy piasek z wagonów i układaliśmy
kamienie w metrach kubicznych. Rano wszyscy byli już bardzo wycieńczeni,
spać
nam się
chciało
i posypialiśmy oparci na
łopacie.
I mnie się
kiedyś tak zdarzyło.
Nadzorca brygadier krzyknał
nagle, że
upadłam
przerażona ze strachu.
Był
październik
i było
już bardzo zimno. Ludzie byli bardzo lekko ubrani. Martwiliśmy się,
że
pewnie zamarzniemy tutaj wszyscy i taki będzie
nasz koniec. Starsi wysyłali
młodych
do NKWD, aby wyprosili ciepłe
buty i kufajki, bo bez nich nie można było
pracować.
Poszłam
również. W biurze siedział wielki enkawudzista, w opiętym
mundurze, z medalami, wyprostowany jak manekin. Palił
dobrego, pachnącego
papierosa. Pamiętam,
że
miał
bardzo
gruby, kwitnący
nos.
Takie
szczegóły
się czasem dobrze pamięta.
Drżałyśmy
jak galaretka, podeszłyśmy
do stołu
i przedstawiłyśmy
naszą
sprawę.
I, o dziwo, nie wykrzyczał
nas, tylko powiedział,
żebyśmy
się nie martwiły
o ubranie, bo wkrótce wyślą
nas do Ałma-Aty,
a tam jest ciepło
i wcale ubrania nam nie potrzeba. Oczywiście nie wierzyłyśmy
mu ani jednego słowa,
ale wkrótce okazało
się,
że
mówił
prawdę.
I znów
załadowano
nas na transport. Upchano nas do bydlęcych
wagonów, przywieźli
nam kilka worków zmarzniętych
kartofli, co można było
rozpoznać po dużych mokrych plamach na workach. Do tego dorzucono kilka worków
stęchłej
mąki.
I tak zaczęła
się
podróż do Ałma-
Aty. Po drodze zaczęły
umierać
dzieci, i poważnie chorować
starsze kobiety. W naszym transporcie nie było
wielu mężczyzn.
W naszym wagonie był
tylko jeden - pan Pieńk.
Trzymał
się
dzielnie, choć
czwarte skolei dziecko umierało
mu na rękach.
Trzeba było,
aby ktoś przynosił
do wagonu gorącą
wodę
- "kipiatok". Nikt nie miał
ciepłego
ubrania, a śnieg już zaczął
sypać. Jedna z pań
w naszym wagonie, pani
świętorzecka,
zaoferowała
osobie, która się
podejmie funkcji komendantki wagonu i będzie
donosiła
"kipiatok" -buty jej męża,
wprawdzie dziurawe, ale jeszcze do użytku. Podjęłam
się
tej
funkcji i odtąd
na każdym przystanku wychodziłam
w butach po "kipiatok". Był
to właściwie
cały
nasz posiłek,
bo placki upieczone ze stęchłej
mąki
były
nie do zjedzenia i nieludzko pachniały,
że
z trudem można było
oddychać
w wagonie. Pocieszaliśmy się,
że
przecież ta podróż nie będzie
trwała
wiecznie i kiedyś dojedziemy do tej Ałma
-Aty.
Na dużej
stacji, w Orskoje zobaczyłam
nagle coś, co nasunęło
mi na myśl,
że
mam pewnie halucynacje,
że
jestem poważnie chora. Zobaczyłam
bowiem polskiego żołnierza
w ogromnej, futrzanej czapie z polskim orzełkiem.
Miał
taki bardzo krótki płaszcz,
trzy-czwarte, ale na czapie rosyjskiej był
polski orzełek!
Pomyślałam,
że
mam chyba jednak halucynacje! Podeszlam do niego i trzymając
w ręku
wiadra z "kipiatokiem", patrząc
w żołnierza
jak w świętość
zapytałam
" czy pan naprawdę
jest
Polakiem, i orzełek
na pana czapce jest naprawdę
polskim orzełkiem?
". Popatrzył
na mnie, pokiwał
głową
i nic nie odpowiedział.
Wyglądało
na to, że
pomyślał
o mnie
to samo, co i ja. Potwierdził.
Jeszcze raz zapytałam,
czy to jest prawdziwy polski orzeł
i jak to się
stało,
że
tu, w Rosji, ma orzełka
na czapce. Popatrzył
na mnie raz jeszcze i powiedział
:" A panienka nie wie,
że
wojsko polskie już
jest?" Dwa wiadra z "kipiatokiem" wypadły
mi z rąk.
Uklękłam
na śniegu, przeżegnałam
się
i nie wiedziałam
co odpowiedzieć. Byłam
tak szczęśliwa,
że
nagle zaniemówiłam. Nie byłam
nawet w stanie mu podziękować.
Opanowałam
się
wreszcie i wykrztusiłam: " czy pan nie mógł
by zabrać
mne i moją
siostrę
do wojska? ". "Nie, to niemożliwe" odpowiedział.
"Zresztą,
ja nie decyduję.
Jest tu szef tego transportu, ale wątpię,
aby się
zgodził
wziąść
panienki do wojska. Wiezie on żywność
i umundurowanie angielskie. Odpowiada tylko za to i nie ma prawa przewozić
nikogo więcej. Ale - dobry człowiek
jest ten nasz szef. Niech panienka spróbuje". Szef właśnie
nadchodził.
Też w futrzanej czapie i też z orzełkiem. Miał
sumiasty wąs,
wyglądał
może
na czterdzieści lat, zamyślony, bardzo taktowny. Wyłożyłam
mu swoją
sprawę.
Kategorycznie odpowiedział,
że
nie. Zapytał
skąd
jestem. Powiedziałam
mu że
z Wileńszczyzny.
Pojaśniał
mu wzrok i zapytał
w jakim mieście byłam
ostatnio. "w Wilnie" odpowiedziałam.
Wtedy przedstawił
się:
"Plawgo, jestem". I zaczął
się bardzo drapać
w głowę.
Ja modliłam
się w tym czasie, ażeby
go Bóg natchnął,
żeby
nas zabrał.
Pokazałam
mu całą
gąsienicę
wagonów załadowanych
Polakami. I pan Plawgo zgodził
się
zawieść
nas do wojska. Błyskawicznie
pobiegłam
po moją
siostrę.
Nie potrafię
wyrazić
słowami,
co się
działo
w wagonie. Krzyczeli: "O Jezus, Maria, dziękujemy
Ci! Płakali.
Inni zaniemówili z wrażenia,
nie mogli wykrztusić
słowa!.
Wojsko Polskie, Wojsko Polskie, wreszcie jest! ". Mama pożegnała
się
z nami, pożegnaliśmy
się
z całym
wagonem i następnie,
lawirując
pod wagonami, by zmylić
czujność
NKWD, których tu było
wszędzie
pełno,
przekradałyśmy
się
do
transportu wojskowego. Na każdej stacji grali wtedy: "Szyraka strana maja
radnaja ". Doszliśmy wreszcie do wagonu. Sierżant zrobił
nam miejsce, my zajmowałyśmy
jedną
stronę
wagonu a mężczyźni
drugą.
Po naszej stronie były
drwa do palenia. W wagonie czuło
się przyjemne ciepło.
Pan Plawgo zachęcił
nas, byśmy się
rozgościły.
On też był
wywieziony z rodziną
i może
jego dziećmi
zaopiekuje się
też
ktoś jak on nami się
teraz opiekuje. Uspokoił
nas, byśmy się
nie bały,
że
będzie
się
nami opiekował
jak ojciec. Mówił,
że
Polacy w biedzie umieją
uszanować
kobiety. Dodał
nam tym otuchy, ale w tym momencie ktoś zastukał
do drzwi. Przestraszył
się
sierżant,
że
to NKWD więc
kazał
się
nam skryć
za stos drzewa. Otworzył
drzwi i zobaczył
kobietę
na śniegu, bosą
- naszą
matkę.
Wyciągnęła
swoje spracowane ręce
i błagała:
"Córeczki, wracajcie, nie przystoi,
żebyście
jechały
razem z mężczyznami
w jednym wagonie. Cokolwiek się
już z nami ma stać,
niech się
stanie, co nam Pan Bóg przeznaczy! Chcę,
byście zostały
przy mnie. Wracajcie, wracajcie! Pogubimy się,
pojedziecie do wojska, jak się
potem odnajdziemy? Lepiej już razem z całą
rodziną!"
Sierżant Plawgo zaczął
się
niecierpliwić,
bo się
bał,
że
w każdej chwili może
wpaść
NKWD. "Jeśli panienki chcą
posłuchać
mamy, to proszę
wyjść!"
Siostra nie wytrzymała
presji i wysiadła
ze swoim tobołkiem.
Stanęłam
wobec dramatycznej decyzji. W takich chwilach opanowuje człowieka
jakaś siła.
Tak bardzo wierzyłam,
że
mi się
nic nie stanie,
że
ci ludzie są
najuczciwsi w świecie. Wierzyłam,
że
dostanę
się do wojska,
że
będę
mogła
pomóc rodzinie i innym. I zostałam.
Przydzielono mi dwa angielskie koce i królewską
kolację.
Dostałam
tytoń,
mimo, że
wtedy jeszcze papierosów nie paliłam. W transporcie były
rozmaite konserwy, jakieś dżemy. Wszystko to można było
jeść
bez ograniczeń.
Myślałam,
że
to sen, że
jest niemożliwe,
żeby
coś takiego mogło
się przydarzyć.
Tak nagle: wczoraj człowiek
był
głodny,
dzisiaj jest syty. Po sutej kolacji położyłam
się
na swoim miejscu, owinęłam
nowymi, pachnącymi
kocami. Ale zaczęło
mnie strasznie gryźć
sumienie. I raz zdawało
mi się,
że
dobrze zrobiłam,
to znów, że
postąpiłam
strasznie. Jak mogłam
zostawić
matkę,
siostry i brata i tych wszystkich ludzi z naszego transportu. Przecież ja nosiłam
wodę,
mam buty od pani
świętorzeckiej.
Już tam butów więcej
w wagonie nie ma, kto będzie
nosił
wodę?
Niesamowita szarpanina sumienia. Różaniec miałam
zakręcony
na nadgarstku, próbowałam
się
modlić,
ale modlitwa się
rwała.
Wreszcie znużona, usnęłam.
I tak
podróżowaliśmy chyba tydzień.
Wreszcie pociąg
zatrzymał
się
w Tockoje. Przyszedł
rozkaz, że
dalej nie jedziemy. A ja przecież chciałam
dojechać
do Buzułuku,
do wojska polskiego! Ogromnie się
zmartwiłam. Nie wiedziałam,
co ze sobą
robić.
Żołnierze
nie rozczulali się nade mną,
bo mieli swoje sprawy. Wycofałam
się
nieznacznie z wagonu, aby mnie nie zobaczyło
NKWD.
Sierżant Plawgo powiedział
mi, żebym
poszła
do Tockoje, tam też jest polskie wojsko, tam też są
kobiety. I zdecydowałam
się.
Pożegnałam
się
z nim. Ten człowiek
pozostał
na całe
życie w mojej pamięci,
tylko szkoda,
że
już go nigdy nie spotkałam.
Nie
doczekałam
do rana. Chciałam
iść
zaraz do Tockoje. Noc była
księżycowa.
Szłam
i w pewnym momencie usłyszałam
wycie wilków. Zdrętwiałam.
Zaczęłam
się
modlić
i przyspieszyłam
kroku. Zerwał
się
wiatr i zaczął
padać śnieg.
Wycie rozlegało
się coraz głośniejsze.
Nie byłam
pewna, czy idę
w dobrym kierunku. Wreszcie zobaczyłam
światełka,
które, szczęśliwie
okazały
się
obozem. Doszłam
do budynku, na którego daszku było
napisane po prostu Tock, nie Tockoje. Weszłam
na teren obozu i dowiedziałam
się,
gdzie są
ochotniczki. Komendantka, ubrana w pięknej
piżamie angielskiej zajadała
chleb smażony z cukrem. Pachniało
cudnie. Stanęłam
w progu i powiedziałam
cicho, że
chciałabym
wstąpić
do wojska. Komendantka przestała
jesć
chleb
na chwilę
i bardzo się
na mnie rozgniewała. Przede wszystkim nie powinnam tu była
wejść
bez przejścia kwarantanny. Poza tym nie ma już etatów a fakt,
że
szłam
w nocy przez las, w którym są
wilki świadczy,
że
nie jestem przy zdrowych zmysłach
i nie była
bym dobrym żołnierzem.
Kazała
mi wyjść
i iść
spowrotem na stację
do Tockoje. Nie miałam
innego wyjścia. Wilki już nie wyły. Doszłam
do stacji kolejowej, usiadłam
w kąciku
przy piecu. Podszedł
do mnie jakiś major i zaproponował,
abym wcale do wojska nie szła.
On sam jest bez rodziny, wkrótce pojedzie do Kujbyszewa po instrumenty
muzyczne. Ma mały
pokoik i się
mną
zaopiekuję.
I po co ja wogóle idę
do wojska. Powiedział
mi, że
w Buzułuku
jest jeszcze gorzej. Spojrzał
na mnie i powiedział:
"koleżanka pewnie głodna?
". Poszedł
sprawdzić,
czy można coś
dostać
na stacji do zjedzenia. To wystarczyło
mi, abym skorzystała
z jego nieobecności i natychmiast uciekła.
Spotkałam
innego żandarma. Był
bardzo szczęśliwy,
bo odnalazł
żonę
i dwoje swoich dzieci. Powiedziałam
mu o swoich kłopotach,
że
wybieram się
do Buzułuka.
Pociągów
już
w tym kierunku nie było.
Zaproponował,
bym przenocowała
u jego żony, która rzeczywiście bardzo serdecznie mnie przyjęła.
Nazywała
się
pani Szmit. Później
spotkaliśmy się
w Anglii, gdy ona pracowała
w szpitalu.
Na
drugi dzień
żandarm
starał
się
wcisnąć
mnie do wagonu. W ten sposób udało
mi się
dostać
do Buzułuka.
Tam już ochotniczki pełniły
służbę.
A więc
prawdę
mówili:
jest polskie wojsko! I jaka ulga: Buzułuk
był
pierwszą
stacją
na której nie grali " szyraka strana maja radnaja". Ileż tam było
wojska- ilu chętnych,
których marzeniem było
wstąpić
do wojska! Przychodzili otuleni w stare kołdry,
koce, co kto miał!
Takiego materiału
ludzkiego do wojska chyba jeszcze nikt w
życiu
nie widział.
Wreszcie dowiedziałam
się,
że
mam się
zgłosić
do sztabu, który mieścił
się
w pięknym
imperialnym budynku. Resztę
zabudowań
stanowiły
małe
chałupki
na modłę
rosyjską.
Dawniej w budynku imperialnym mieszkali zapewne ziemianie, później
zajmował
go
Komsomoł
a teraz sztab polskiej armii. Powiewała
na froncie polska chorągiew.
Myślałam,
że
mi serce pęknie
z radości. Weszłam
do środka. Panował
gwar, szum maszyn do pisania, słychać
było
komunikaty radiowe. Wszędzie
polska mowa - co za cudowne uczucie!
Powiedziano mi,
że
ochotniczki kwaterują
przy ulicy Pierwomajskiej, i
że
tam mam się udać.
Nie od razu zostałam
przyjęta
do wojska. Komendantka powiedziała,
że
nie ma miejsca, i
żebym
spowrotem wróciła
na stację
kolejową.
W międzyczasie
jadnak nadeszła
inspektorka, pani Puchawska, która też pochodziła
z Wilna. Nie wiem, czy to był
cud, drugi cud, ale kazała
mnie przyjąć
i wyszła.
Komendantka powiedziała
mi jednak,
że
nie będę
miała
żadnego kącika,
nawet, żeby
usiąść.
I rzeczywiście nie było
miejsca. Dostałam
wreszcie jakieś miejsce pod drzwiami. I tak spałam
tam przez dwa tygodnie. Ludzie chodzili po mnie w nocy usiłując
wydostać
się
na dwór z potrzebą
fizjologiczną.
Chodzili po mnie .... a ja byłam
szczęśliwa,
tak szczęśliwa,
że
dostałam
to miejsce, ten kącik.
To nic, że
kaszel dusił
- byłam
szczęśliwa.
Dostawaliśmy już trzy posiłki
dziennie. Nic człowiek
nie robił.
Koleżanka na górnej pryczy zmarła
na tyfus. Ja dostałam
jej miejsce. Z początku
byłam
szczęśliwa,
że
takie ciepłe,
potem zaczęło
mnie gryźć
sumienie,
że
koleżanka zmarła
a ty, głupia,
cieszysz się.
Później
dostałam
przydział
do plutonu oświatowego w kompanii Jadwigi Domańskiej.
Piękna
pani siedziała
na narach. Zameldowałam
się:
"Pani Komendantko, ochotniczka Irena Baranowska melduje swój przydział
do plutonu oświatowego." Nigdy nie zapomnę
jej pięknego
uśmiechu. Człowiek
tak bardzo potrzebował
wówczas tego uśmiechu i tę
odrobinę
ludzkiego serca.
Pani
Domańska
była
potem w Winnipegu. Wszystko jej opowiadałam,
ale ona nie pamiętała.
Dopiero po opowiedzeniu jej szczegółów
przypomniały
się
jej niektóre sytuacje. Pojechałyśmy
do Kołtubianki
jako świetliczanki. Sekcja oświatowa nie miała
wiele do roboty.
żołnierze
mieszkali w namiotach, gdzie plecy przymarzały
im do ścian, a przez płótno
namiotu można było
widzieć
księżyc.
Na pracę
oświatową
nie było
tam miejsca.
Potem
przeniesiono nas do Kermine. Obóz w Kermine zapisał
się
w historii polskiego wojska jako obóz śmierci. Szalały
tam malaria, tyfus brzuszny i tyfus plamisty. Mój późniejszy
mąż
napisał
książeczkę
o chorobach zakaźnych
w obozach w ZSRR. W Kermine urządzałyśmy
dla
żołnierzy
wycieczki, wygłaszałyśmy
referaty, łapałyśmy
rosyjskie komunikaty radiowe, tłumaczyłyśmy
to na język
polski i przekazywałyśmy
ich treść
żołnierzom.
Skończyła
się
moja współpraca
z panią
Domańską.
Przydzielono mnie do lotnictwa.
Z
Kermine wyjechaliśmy do Anglii jako pierwszy transport, w skład
którego wchodziło
lotnictwo i marynarka. Była
wczesna wiosna 1941 roku. Pociągiem
przewieziono nas do punktu przejściowego w Krasnowodsku. Stamtąd
okrętem
do Pahlawi do Iraku i dalej do Anglii. W Iraku pracowałam
w sztabie wojska. Potem przetransportowano nas do Bagdadu. Moja siostra pracowała
tam w szpitalu. Mama wraz z najmłodszymi
siostrami dostały
się
do obozów przesiedleńczych
w Afryce. Brat zgłosił
się
do Junaków. Przeszedł
szczęśliwie
tyfus plamisty, potem przydzielono go do lotnictwa w Anglii.
Udało
nam się
nawiązać
kontakty z całą
rodziną.
W Rehowocie spotkałam
się z siostrą.
W Cassa Massina w Egipcie pracowałam
w Izbie Przyjęć.
Komendantka moja pani Moroziewicz, która przydzieliła
mnie do sztabu mieszka obecnie w Anglii. Następny
etap to Włochy.
Najpierw do Barletta, potem do Ankony. Pamiętam
Ankona robiła
wrażenie
miasta umarłych. Kury tylko biegały
po ulicach. Zawieszony na suficie żyrandol dzwonił
od wystrzałów
artyleryjskich. Saperzy tyczyli nam drogę
wolną
od min. W Ankonie pracowałam
w szpitalu w izbie przyjęć
i tam poznałam
mojego przyszłego
męża.
Za jego namowami zapisałam
się
na kurs pielęgniarski
i wkrótce zaczęłam
pracować
w tym
zawodzie. Nie ma chyba nic przyjemniejszego na świecie niż sytuacja, gdy
przyjmuje się
do
szpitala strasznie schorowanego pacjenta, a potem wypuszcza się
zdrowego człowieka.
W
szpitalu wojskowym miałyśmy
pełne
ręce
pracy. Rano o godz. 8-mej obchód, sprawdzanie czystości. Przygotowanie igieł.
Siostra rozpoczynała
dzień
od zastrzyków. Potem sulfamidy dla chorych na żołądek.
Opatrunki, obchód lekarski. Siostra zapisywała
uwagi lekarza do książki
zleceń.
Po południu
ta sama rutyna. Pilnowanie posiłków
dla chorych. Zdawanie chorych siostrom na nocny dyżur. Chorzy na zakaźnym
bardzo cierpieli. Sporo było
chorych na choroby weneryczne. Bardzo było
ich nam żal. Zdarzały
się
przypadki gruźlicy
i malarii.
Wyszłam
zamąż
25 listopada 1945 roku.
ślubu
w kaplicy szpitalnej udzielał
nam ks. kapelan Wróbel. Mąż
został
przeniesiony do Conegliano a ja do Rimini. Pracowałam
tam na wydziale chorób zakaźnych.
Siostry były
bardzo zapracowane. Bywało,
że
na jedną
siostrę
przypadało
do 100 rannych i chorych do obsłużenia.
Sanitariusze pomagali często
w niektórych funkcjach jak np. mierzenie temperatury a nawet zastrzyki.
Pamiętam,
że
pewnego dnia wyjechałam
z kapitanem angielskim do Loreto, aby kupić
medalion Matki Boskiej Loretanskiej dla mojej mamy. W drodze powrotnej kapitan
stracił
panowanie nad kierownicą
i wóz przewrócił
się
do góry kołami. Szosą
przejeżdżał
oddział
wojska i pomogli przywrócić
nasz samochód do normalnego położenia.
Wszyscy wybuchnęli
śmiechem, gdy zobaczyli mnie z kapitanem pod przewróconym samochodem. W międzyczasie
do szpitala poszedł
meldunek o katastrofie na szosie. A mnie się właściwie
nic nie stało
poza drobnymi potłuczeniami. Wróciłam
szybko do szpitala. Na ścianie wisiał
plakat: "Siostra Irena zginęła
w wypadku samochodowym". Chory, który zobaczył
mnie w kitlu pielęgniarskim
krzyknął
z przerażenia
jakby zobaczył
ducha.
Nasz
szpital, 6-ty Szpital Wojenny został
wreszcie przeniesiony do Anglii. Mąż
również dostał
tam przeniesienie. W Anglii zapadła
decyzja emigracji do Kanady, gdzie był
już kolega męża
z Uniwersytetu Lwowskiego. Pojechaliśmy z mężem
do Londynu. Rozpoczęliśmy starania, badania lekarskie, nostryfikację
dyplomu. Kanadyjskie przepisy wymagały
nowych egzaminów i odbycie na nowo praktyki (internship) w szpitalu.
Przyjechaliśmy do Saskatchewan. Ludzie byli tu bardziej przyjaźni
niż w Anglii. Zamieszkaliśmy w North Battlefort. Mąż
zaczął
studiować
na nowo psychiatrię.
śnieg nas
nie przerażał.
Otrzymaliśmy meble i dom. Byliśmy zachwyceni. W szpitalu sporo było
lekarzy pochodzących
z różnych krajów. W każdą
sobotę
i niedzielę
organizowaliśmy spotkania towarzyskie. Tak przetrwaliśmy 16 lat w jednym
miejscu. Pierwsza córka urodziła
nam się
w Anglii, druga, miedzianowłosa
Jolanta i Ewelinka w North Battlefort w Saskatchewanie. Mąż
pracował
w tym
szpitalu do końca
życia na stanowisku zastępcy
superintendenta. Pracował
wiele naukowo i miał
szeroki
zakres zainteresowań. Utrzymywał
kontakty z Czapskim i Giedroyciem z Instytutu Literackiego w Paryżu. Pozostawił
po sobie wiele notatek, które z pewnością
można by wykorzystać.
Pozostały
po nim, pisane na korze brzozowej, krótkie wspomnienia z czasów więziennych
oraz inne pamiętniki.
Ja również spisuję
moje wspomnienia.
Jestem
bardzo związana
z moją
organizacją, Stowarzyszeniem Polskich Kombatantów. Przyjechaliśmy tu z rozwiniętymi
żaglami planując
wiele rzeczy. Nie zawsze można było
te wszystkie plany zrealizować.
Trzeba było
zająć
się
przede wszystkim wychowaniem dzieci.
|