Wojna zastała mnie w 16 pułku piechoty w Tarnowie w 1939 roku. Pułk ten
szkolił żołnierzy, spośród których rekrutowali się potem KOPiści (Korpus
Ochrony Pogranicza). Wiosną zostaliśmy wysłani do 18-go batalionu w rejonie
blisko granicy łotewsko -litewskiej w powiecie brasławskim. Różnica w
klimacie bardzo nam się rzuciła w oczy. W Tarnowie rolnicy zaczynali
wyjeżdżać w pole, a w Brasławszczyźnie był jeszcze śnieg po pas. Ćwiczyliśmy
na jeziorze, jeszcze zamarzniętym, z prawie metrowym lodem. Był marzec
1939-ty rok. W kwietniu, gdy Niemcy zajęli Kłajpedę, batalion nasz został
zbudzony w nocy, zarządzono alarm i mobilizację. Byliśmy w
gotowości do wyjścia w pole. Byłem w kompanii karabinów maszynowych.
Mieliśmy 12 ciężkich karabinów maszynowych, 4 moździerze i zostały nam
wydane długie karabiny ppanc. Po ukończeniu mobilizacji, która trwała 3 dni,
stan batalionu został podwojony. Wyjechaliśmy do Augustowa na Suwalszczyznę.
Tam nas rozmieścili w kwaterach polowych, w stajniach, w stodołach. Przez
cały ten okres aż do września wychodziliśmy zawsze w pełnym umundurowaniu, w
pełnym rynsztunku. W lipcu zmienili nasze
kwatery i w miejscowości Białobrzegi zaczęliśmy budować schrony.
Przywoziło się piasek, kładło się belki robiło się kamuflaż. Budowaliśmy
stanowiska dla karabinów maszynowych. Amunicja była w namiotach a w części
na stanowiskach. W takim pogotowiu bojowym zastał nas 1-szy września. W dniu
tym pokazały się pierwsze niemieckie samoloty zwiadowcze. Nie bombardowały,
nie ostrzeliwały. Rozkaz był, aby nie strzelać do samolotów. Zrobiliśmy dwa
nocne wypady poza granicę Prus Wschodnich. Mieliśmy stałe pogotowie przeciw
lotnicze. Co 10- ty pocisk był, świetlny, żeby wiadomo było jak się strzela.
Pamiętam 8-go września, byłem na stanowisku, gdy dwa samoloty niemieckie
ukazały się nad horyzontem. Jeden z nich leciał na nasze stanowisko.
Prowadziłem go cały czas na muszce. Był zakaz strzelania i trzeba się było
podporządkować
rozkazowi. W pewnym jednak momencie samolot prowadzony na muszce aż się
prosił, aby go trafić. Nie wytrzymałem nerwowo i oddałem krótką serię.
Samolot oddał serię, ale zachwiał się w powietrzu i poleciał w kierunku
linii niemieckich. Nadjechał goniec dowódcy plutonu. Zapytał, czy strzelałem
do samolotu. Odpowiedziałem twierdząco. Rozkazał mi natychmiast zameldować
się u dowódcy kompanii. Ten rozkazał mi ubrać się na ostatni guzik i stawić
przed dowódcą batalionu. Myślałem, że mnie rozstrzelają za
nieposłuchanie rozkazu. Podpułkownik Nachowicz, dowódca batalionu powtórnie
zapytał się mnie, czy strzelałem do samolotu. Przyznałem,
że strzelałem, bo samolot tak blisko naleciał na muszkę, że nie mogłem
dłużej wytrzymać. Padł rozkaz :" odmaszerować !". Wróciłem do namiotu.
Wieczorem w rozkazie odczytano, że udzielono mi nagany, ale już w następnym
zdaniu, dostałem pochwałę za dobre strzelanie. Okazało się, że samolot
został zestrzelony, pilot wyszedł cało, choć był ranny. Wyskoczył z samolotu
i próbował się bronić. Dzieci chciały zobaczyć samolot i biegły w jego
kierunku. Pilot wyciągnął rewolwer i strzelał do dzieci. Ludzie w polu
zauważyli to i przybiegli z widłami. Gdyby nie obecność wojska byli by go
zabili z wściekłości.
Na tych stanowiskach byliśmy do 12-go września. W tym dniu załadowaliśmy się
na pociąg, ale przyszedł rozkaz, aby się rozładować i
wrócić na stanowiska. W następnym dniu powtórzyło się to samo.
Wreszcie załadowaliśmy się na dobre i ruszyliśmy. Zbombardowały nas samoloty
niemieckie. Mieliśmy ckm-y, 2 działka ppanc, działka polowe. Dostaliśmy
rozkaz, aby strzelać do każdego samolotu, który się ukaże na horyzoncie.
Powiedziano nam nawet, że pojedyncze strzały do samolotów są bardziej
skuteczne niż karabiny maszynowe. Jestem przekonany, że to istotnie było
skuteczne. Gdy się samoloty pokazały, otwieraliśmy do nich natychmiast
ogień, dopóki były względnie nisko. Zmuszało je to do poderwania się ku
górze. Stosując tę taktykę nie ponieśliśmy dużych strat w czasie
bombardowania naszego oddziału. Zostały zniszczone tory, lokomotywa.
Jechaliśmy dalej przez Baranowicze, Łuniniec na południe w kierunku na
Równe. 17-go września, w nocy, zatrzymaliśmy się w polu i dostaliśmy rozkaz
wyładowania się. Uformowaliśmy kolumny i boczna drogą batalion wymaszerował
z całym sprzętem. Wtedy dopiero dowiedzieliśmy się, że bolszewicy
przekroczyli granicę i zaatakowali. Nie było żadnego
rozkazu, ale wiadomość rozeszła się w kolumnie marszowej z ust do
ust. Posuwaliśmy się na zachód w kierunku Bugu. Nie spotkaliśmy
żadnych rosyjskich oddziałów ani samolotów. Spotkaliśmy natomiast
bramy powitalne, budowane przez Ukrainców z portretami Stalina i Lenina,
zwykle przed wejściem do miejscowości. W jednym wypadku, gdy dochodziliśmy
do miejscowości, wyjechał wóz zaprzęgnięty w parę
pięknych koni wpadł w naszą kolumnę w pełnym galopie. Chłopcy podskoczyli i
złapali konie i woźnicę, który wyjaśniał, że przyjechał
jako parlamentariusz, aby uzgodnić warunki naszego przejścia przez ich
miejscowość. Nie spodziewaliśmy się tego, aby w swoim kraju trzeba
było układać się z miejscowymi o warunki przejścia. Nie zwróciliśmy
na niego uwagi, zabraliśmy go z sobą, nie wiem co się z nim potem
stało. Doszliśmy tak do miejscowości Kołki na drodze w kierunku na
Łuck. Był wieczór. Kołki, nieduże miasteczko, było prawie puste.
Ludność uciekła. Było trochę starszych kobiet. W domku, wyznaczonym nam na
kwaterę, była starsza kobieta. Podłogę stanowiło ubite klepisko. Pod tą
podłogą znaleźliśmy sporo zakopanej amunicji do karabinów maszynowych.
Podczas obiadu, grupy ukraińskie ostrzelały nas. Jeden z naszych został
ranny. Wysłano patrole we wszystkich kierunkach. Następnego dnia posuwaliśmy
się dalej. Dwóch naszych żołnierzy, Ślązaków, poszło w kierunku wioski kupić
sobie mleka i nie powrócili. Cała kompania poszła na przeszukiwanie wioski.
Okazało się, że jeden z żołnierzy został utopiony w studni, a drugiego
znaleźliśmy koło szosy, bez munduru, w bieliźnie tylko, przybitego jego
własnym bagnetem do drzewa. Następnego dnia około godziny 11-tej przed
południem, usłyszałem strzały z działek. Koło drogi, spotkaliśmy kilka koni
i zauważyliśmy pierwszych zabitych sowieckich żołnierzy. Potem natknęliśmy
się na dwa sowieckie czołgi, jeden spalony a drugi unieruchomiony. Mimo tego
posuwaliśmy się w
tym samym kierunku bez żadnych zmian. Dopiero o godzinie trzeciej maszerując
boczną drogą natknęliśmy się na całą dywizję sowiecką. Czołgi stały ukryte w
rowach. O zmroku nie zauważyliśmy ich i otworzyły do nas ogień z karabinów
maszynowych. Rozproszyliśmy się w tyralierę, zajęliśmy stanowiska. Z drugiej
strony drogi za pagórkiem były również stanowiska sowieckich karabinów
maszynowych. Pamiętam, schowałem się za skrzynkami z amunicją, bo innej
osłony w pobliżu nie było. Po okopaniu się, dostaliśmy rozkaz wycofania się
o 300 - 400 metrów i tam okopaliśmy się powtórnie. Około godziny jedenastej
spotkał nas huraganowy ogień. Z tyłu biła artyleria, a z przodu ruszyła do
ataku piechota. Zetknąłem się wtedy
po raz pierwszy z sowieckim sposobem atakowania. Piechota stała za
górką. Noc była księżycowa. Na tle nieba widoczne były przesuwające się
oddziały. Atakowali grupami. Mieliśmy amunicji pod dostatkiem. Kosiliśmy po
prostu atakujące grupy. Po niej jednak następował atak kolejnej grupy. Był
to rodzaj ataku falowego. Dziwiliśmy się jak Sowieci mogą w taki rozrzutny
sposób prowadzić walkę. Nakropiliśmy ich wtedy okropnie. Odparliśmy ataki
skutecznie. Nad ranem wzmogło się znów ostrzeliwanie artyleryjskie.
Z nadejściem świtu ruszyły czołgi do ataku a za nimi posuwała się piechota.
Nasze konie i wozy odprowadziliśmy daleko do tyłu kolumny. Wycofywaliśmy się
w kierunku północno-zachodnim do lasu i dalej leśnymi drogami. 18 km przed
Kowlem otoczyli nas bolszewicy po raz drugi. Zaczęły się pertraktacje.
Dowódca batalionu zebrał nas wszystkich i powiedział, że musimy złożyć broń.
Niejednemu łza potoczyła się po policzku. Rozkazano nam pójść dwójkami i po
obydwu stronach drogi składaliśmy broń. Z karabinów wyciągaliśmy zamki. Po
złożeniu karabinu poczułem się zupełnie bezużyteczny. Myślę, że takie
uczucia były udziałem większości żołnierzy. Żołnierz bez karabinu czuje się
bezwartościowym. Zaprowadzili nas do
Kowla. Była już noc. Rozłożyliśmy się na placu, gdzie popadło. Rano
dostaliśmy po kawałku chleba i gorącej wody. Udało się nam wyrwać przez
ogrodzenia do miasta. Obserwowaliśmy tworzenie się milicji z miejscowych.
Wszyscy mieli opaski czerwone na ramieniu. Utkwił mi w pamięci taki wypadek.
Młody oficer polski w grupie podchodził do bramy. Jeden z nowo-uformowanych
milicjantów zwrócił się do niego, sięgnął ręką do jego ramienia, schwycił za
gwiazdkę oficerską i mówi po rusku "Już ci to nie potrzebne. Już nie ma
Polski ". Porucznik odepchnął milicjanta gwałtownie, wyciągnął rewolwer i
strzelił prosto w oczy. Oficer stał jak słup przez dłuższą
chwilę, podszedł potem do oficera sowieckiego i oddał w milczeniu rewolwer i
poszedł w kierunku bramy. Milicjant był pochodzenia żydowskiego, sądząc po
akcencie ( stałem bardzo blisko), był w polskim mundurze z odznakami
plutonowego na naramiennikach. Trwało zamieszanie i niepewność co będzie
dalej. Wreszcie po kilku godzinach sowieccy oficerowie zapowiedzieli, że
wszyscy szeregowi zostaną zwolnieni do domów, a oficerowie zostaną
zatrzymani.
Zaczęło się formowanie kolumny i marsz w
kierunku stacji kolejowej. Zapowiedzieli, które wagony pojadą do
poszczególnych miejscowości czy województw w Polsce. Według tych informacji
zajmowaliśmy miejsca w wagonach. Pociąg ruszył .... na wschód, bez względu
na rzekome przeznaczenie,. wszystkie wagony do Szepietówki. Było nas tam
około 22 tysiące żołnierzy. Raz dziennie dostawaliśmy zupę. Stało się w
kolejce cały dzień. Trzeba było mieć jakieś naczynie, żeby dostać swoją
porcję. Pamiętam, że znalazłem burak i wyżłobiłem go tak, aby mógł mi służyć
za miskę
W Szepietówce staliśmy około dwóch tygodni.
Już w pierwszych dniach zaczęto formować grupy, które odjeżdżały w
nieznanych kierunkach. Słyszeliśmy, że wyjeżdżali do kopalni w okolicach
Złotego Rogu. Trzymaliśmy się razem w grupie z naszego oddziału.
Wymaszerowaliśmy na tereny polskie i tam przeznaczono nas do budowy szosy
Lwów - Kijów. Zakwaterowano nas w chmielarni. Pracowaliśmy tam cały rok
1940-ty. Zarówno sowieccy żołnierze jak i oficerowie zachowali się w
stosunku do nas względnie przyzwoicie. Pamiętam, że zastrzelono w obozie
tylko jednego
żołnierza. 1200 osób spośród naszych żołnierzy pracowało następnie
przy budowie lotniska koło Tarnopola. Były to lotniska zupełnie nowe.
Kopaliśmy głębokie rowy, równaliśmy ziemię i t.d.
21-go czerwca 1941-go roku Niemcy zaatakowali Sowiety. Pamiętam, że
wyszliśmy do pracy rano. O 9-tej kazano nam zabrać cały sprzęt i powrócić do
obozu. Zaczęły się pokazywać samoloty niemieckie. Dowiedzieliśmy się, że
bombardowano już Tarnopol. Cieszyliśmy się, że wreszcie nasi wrogowie
zaczynają się bić. Sformowano kolumnę i rozpoczął się wymarsz, który trwał
21 dni. Spod Tarnopola do Złotonoszy na Ukrainie przeszedłem przez 7 dni.
Potem dostałem wrzody na nodze. Tak spuchła, że nie mogłem nałożyć buta. I
tak z drugim butem w ręce maszerowałem dalej. Dowódcą naszej kolumny był
podpułkownik sowiecki. Ogłosił, że została podpisana umowa między rządami
polskim i sowieckim, zgodnie z którą polskich jeńców należy traktować jako
sprzymierzeńców. Miałem w tym czasie gorączkę i nie bardzo wierzyłem w to,
co docierało do moich uszu. Po przejściu dalszych dwu kilometrów opadłem z
sił. Położyłem się przy drodze, bo już dalej nie mogłem iść. Prosiłem
kolegów, aby ktoś ze mną został, ale każdy się bał, bo
wiedział, że ktokolwiek upadł zostawał przez konwój zastrzelony, a ciało
było spychane do rowu. Myślałem, że zbliża się mój ostatni dzień. Okazało
się, że po podpisaniu umowy, zmieniło się traktowanie nas. Zorganizowano
tabor konny i na wóz zabierano wycieńczonych. Kolumna konna podjechała i
wsadzili mnie na wozy, na których było już z 15-tu ludzi, którzy nie mieli
sił wyjść nawet z obozu. Jechaliśmy za kolumną składającą się z około 1200
osób. Potem przerzucano nas ciężarówkami. Przez cały czas pędzili polami
wzdłuż drogi stada bydła. Bydło padało z wycieńczenia, lecz dzięki temu
dostawaliśmy więcej mięsa. Stan mego zdrowia uległ znacznej poprawie i tak
dojechaliśmy do Złotonoszy. Bombardowały nas po drodze rumuńskie samoloty.
Wielotysięczny transport składający się z samych polskich żołnierzy dojechał
wreszcie ze Zołotonoszy do Starobielska.
Tu zaczęła się już organizacja polskiej
armii. Byłem w Kozielsku w tych samych cerkwiach, w których uprzednio
przebywali oficerowie, wymordowani potem w Katyniu. Widzieliśmy na ścianach
masę nazwisk, ale wtedy jeszcze nic nie wiedzieliśmy o ich tragicznym losie.
Od pierwszego dnia w Starobielsku rozpoczęły się prace ewidencyjne i
formowanie jednostek. Znalazłem się z powrotem w karabinach maszynowych w
18-tym pułku piechoty, 6-tej dywizji. Zaczęło się szkolenie. Wywieźli nas do
Tockoje.
Była zima, luty. Temperatury spadały do 63 stopni poniżej zera. Chodziliśmy
do lasu po drzewo. Następnym miejscem postoju była Czerakczi w Centralnej
Azji, w Uzbekistanie. Dostaliśmy już sprzęt angielski. Rozpoczęło się bardzo
intensywne szkolenie. Robiło się coraz cieplej i ludzie zaczynali masowo
chorować. Przyszły epidemie, przede wszystkim malarii i czerwonki. Zapadłem
na obie te choroby. Męczyła mnie wysoka temperatura i myślałem, że za chwilę
głowa mi pęknie. Mieliśmy wykopane w ziemi rowy-latryny. Trzeba się było do
nich czołgać na czworakach, bo człek był tak osłabiony, że nie mógł się
utrzymać na nogach. Ci, którzy trzymali się lepiej na nogach, pomagali
osłabionym kolegom, aby nie wpadli do rowu i nie
utopili się w latrynie. Dostałem się po miesiącu do szpitala. Nie było
bandaży, lekarstw, można było liczyć tylko na trochę opieki. Ludzie marli
jak muchy. Gdy się człowiek budził rano, rozglądał się wokół po sąsiednich
łóżkach i widział kto już jest przykryty białym prześcieradłem. Co rana
wynosili tych, którzy nie przetrwali nocy. Każdy myślał, kiedy nadejdzie
jego kolejka. Leżałem w szpitalu chyba z miesiąc. Tymczasem zaczęły się
wyjazdy na uzupełnienie brytyjskiej armii. Wraz ze szpitalem dojechałem do
Krasnowodzka, ale byłem za słaby, żeby się dostać na statek. Zabrali mnie z
powrotem do szpitala, tym razem już sowieckiego. Przeleżałem tu chyba
kolejne cztery tygodnie. Z sześcioma innymi kolegami planowaliśmy ucieczkę z
tego szpitala. Trzeba się było zaopatrzyć w żywność. Zbieraliśmy chleb od
tych, którzy już umarli, lub byli tak wycieńczeni, że nie byli w stanie
jeść. Suszyliśmy chleb na sucharki. Dowiedzieliśmy się, że w Aszabadzie jest
baza, punkt zborny, gdzie zbierali się cywile i wojskowi. Do tej bazy trzeba
się było dostać. Kupiliśmy butelkę wina, którym jeden z nas, przystojny
porucznik, upił siostrę szpitalną, która miała w nocy dyżur. Siostra
zasnęła, porucznik zabrał jej klucze od magazynu, gdzie były złożone nasze
mundury. Porucznik był przystojny, a siostra miała na niego oko. Tak udało
nam się wydostać w siedmiu do stacji kolejowej do pociągu, przepełnionego
sowieckimi żołnierzami. Jakoś nas wcisnęli i gdzie kto mógł, w korytarzach
czy nawet na stopniach, dojechaliśmy do Aszchabadu.
Na stacji w Aszchabadzie natknęliśmy się na
dyżurujących z polskiego szpitala obozowego. Wyszukiwali oni polskich
uciekinierów z pociągów i kierowali do obozu lub do szpitala. Mnie zawieźli
prosto do szpitala. Przed ucieczką z Krasnowodzka ważyłem 34 kilogramy. W
Aszchabadzie polski lekarz miał już lekarstwa sprowadzane z Anglii.
Ze szpitala przewieźli mnie do Persji drogą kołową. Jechaliśmy na
ciężarówkach kanadyjskich. Kierowcami byli Persowie. Każdy z nich miał
pomocnika, który w odpowiednich momentach podkładał kamienie pod koła, aby
wóz nie stoczył się do przepaści. Persowie byli kontraktowani przez
brytyjskie wojska jako cywilna kompania transportowa. Nie byli oni pewni
hamulców, stąd ich proceder podkładania kamieni pod koła. Jeździli jak
szaleni. Niewiele pamiętam z tej podróży, bo byłem na wpół żywy.
Dojechaliśmy przez Meszhed do Teheranu. Dostałem się z powrotem, tym razem,
do indyjskiego szpitala wojskowego w Teheranie. Byłem tam przez kilka
tygodni, liżąc się z malarii, dezynterii i ogólnego wyczerpania. Stamtąd
dostałem się do Iraku. Komisja lekarska przydzieliła mnie do 35-tej,
korpuśnej kompanii warsztatowej z dwóch powodów: miałem kategorię zdrowia C,
oraz poszukiwany bardzo zawód rymarza. Pewnej niedzieli
wybrałem się, by odwiedzić kolegów z mojego byłego oddziału. Witali
mnie, jak kogoś, kto wrócił z tamtego świata. W rozkazie bowiem odczytano,
że już nie żyję. Jest taki zabobon, że jak raz się kogoś
pochowa, ten długo żyje.
Czołówki warsztatowe wyjechały do Kirkuku w
Iraku, potem do Palestyny , niedaleko miasta Rehowot. Przesuwano nas razem z
oddziałami wojskowymi. Mieliśmy warsztaty naprawcze, samochodowe. Poza tym
robiliśmy plandeki na ciężarówki. Później dostaliśmy dźwigi do plutonu
ratowniczego, do którego mnie przydzielono. Wylądowaliśmy wreszcie we
Włoszech w Taranto. Za wojskiem zawsze ciągnęły gromady dzieciaków. Szybko
nauczyli się śpiewać polskie piosenki. Pamiętam jedną :" Antoni Kociubiński
na kontrabasie grał. Dzieci dostawały za swoje występy czekoladę, przez
dzieci poznawało się siostry i senioriny. Piło się sporo wina. Piło się je
kubkami emaliowanymi do herbaty o pojemności 3/4 litra.
Do akcji weszliśmy jako patrol ratowniczy z dźwigami. Naszym zadaniem było
zabieranie rozbitych, czy uszkodzonych pojazdów. Rozbite usuwało się z drogi
a uszkodzone ściągało się do warsztatów. Często żołnierze z naszej kompanii
operowali na pierwszej linii, byli ranni i odznaczani. Dźwigi nasze
pracowały m.in.. koło tzw.. "Domku Doktora" na Monte Cassino. Kompania stała
w Meldoli. W Meldoli był cmentarz francuski. Przez pomyłkę Amerykanie
zbombardowali Francuzów i zabili około 30 -tu żołnierzy. Potem
przesuwano nas razem z oddziałami liniowymi.
Zakończenie wojny zastało nas w Senigallii.
Staliśmy tam przez dłuższy okres aż do wyjazdu do Anglii. Pracowaliśmy w
dalszym ciągu przy naprawie samochodów i sprzętu wszelkiego rodzaju. Do
Anglii wyjechaliśmy jesienią 1946 roku. Oficerowie angielscy zwracali się do
każdego żołnierza osobiście, aby oświadczył, czy decyduje się na powrót do
PRL, czy na pozostanie za granicą. Był to bardzo ciężki okres. Pamiętam
kilku ludzi, którzy zapisali się jednego dnia na wyjazd do Polski, a na
drugi dzień wycofywali swoje nazwiska. Dwa dni później zapisali się ponownie
na wyjazd do Polski. Poprostu nie mogli się zdecydować co mają ze sobą
zrobić. Ja nie nawiązałem kontaktu z rodziną w Polsce. Dopiero pod koniec
pobytu w Anglii napisałem list na stary znajomy adres. Dostałem odpowiedź.
Dla nas samotnych ten problem nie był tak ciężki jak dla żonatych. Miałem
brata w Stanach Zjednoczonych, z którym korespondowałem cały czas pobytu w
wojsku. Zdecydowałem się na wyjazd do Stanów Zjednoczonych w 1945-ym roku.
Nie dostałem jednak nigdy żadnej odpowiedzi od brata. I dlatego zdecydowałem
się wyjechać do Kanady poprzez PKPR. Jako rymarz dostałem nawet pracę w
Anglii poza obozem. Zawód ten był bardzo poszukiwany. Równie szybko dostało
pracę 12 -tu podkuwaczy, którzy umieli kuć konie. Zakontraktował ich
królewski pułk konnej gwardii. Również poszukiwani byli tacy, którzy umieli
poszywać słomą strzechy. Dostałem pracę w miejscowości nad morzem. Były
oficer w angielskiej armii otworzył warsztat po zakończeniu wojny i
zatrudnił czterech z nas. W międzyczasie
zawiadomiono mnie, że mogę jechać do Kanady. Porozwożono nas po różnych
prowincjach. Mnie przypadła Manitoba, Winnipeg. Pracowaliśmy przy przecince
buraków w całej grupie, zakontraktowanej przez kompanię cukrowniczą.
Wysyłano nas do farmerów. Mieliśmy dostawać 40 dolarów miesięcznie. Płacono
nam jednak na akord, od akra. Niewiele przy tym zarobiliśmy. W jednym
tygodniu po rozliczeniu zabrakło mi na pokrycie kosztów wyżywienia. Bolały
mnie krzyże. Przeniosłem się do pracy przy kuchni. Płacono nam tam
miesięcznie 40 dolarów.
Po sezonie buraczanym udało mi się dostać
pracę w Winnipegu, jako stróż w parafii Św. Ducha. Potem znalazłem pracę na
West Kildonan na Mors Place przy produkcji pustaków. Kolejno dostałem się do
warsztatów szewskich. W międzyczasie ożeniłem się w 1948- ym roku. W 1949-ym
roku rozpocząłem pracę w warsztatach kolejowych w CPR. Po 30 -tu latach
pracy poszedłem na emeryturę. Nigdy w życiu nie byłem bezrobotny. Nigdy nie
pobierałem zasiłku dla bezrobotnych. Nigdy nie byłem ciężarem dla państwa.
Powoli dorabialiśmy się. Już dwa tygodnie po
ślubie kupiliśmy pierwszy dom na Aberdeen. Zapłaciłem 4 400 dolarów na
spółkę z teściami. Drugi dom, na Fort Rouge, kupiliśmy do spółki we trzech z
Stawikowskim, i Zbigniewiczem . Później przyszły dzieci i ich kształcenie.
Harcerstwo było częścią naszego życia. Dwoje naszych dzieci należało do
Polskiego Harcerstwa. Zaangażowałem się do pracy społecznej w SPK, potem w
spółdzielni kredytowej SPK i dzisiaj jestem od trzech lat prezesem tej
właśnie kasy kredytowej. Z dzieci jestem dumny. Córka zrobiła doktorat w
psychologii, wyszła zamąż również za doktora psychologii. Doczekałem się
wnuków. Mam jeszcze oryginalny mundur Drugiego Korpusu. Nie bardzo mogę go
zapiąć, ale to jest moja sentymentalna pamiątka z wojska polskiego.