Urodziłem się 25-go kwietnia 1897. Moje wojenne wspomnienia sięgają okresu
I-ej wojny światowej. Mój ojciec kupił po wojnie japońskorosyjskiej w
1905/06 kawał gruntu od właściciela majątku, który postanowił go
rozparcelować i
sprzedać. Oprócz ojca kupiło grunt jeszcze dwóch innych Polaków,
resztę zaś wykupili Ukraińcy.
W 1918 roku zabrano mnie z domu i wcielono do armii Petlury.
Zabrano również wóz i konia. Przydzielono nas do artylerii, bo konie
były duże. Maszerowaliśmy na Sielce, gdzie ustalił się front. Obok
linii kolejowej na Iwanicze ustawiono działa. Byłem w obsłudze działa.
Podawałem pociski do działa.
Ostrzeliwaliśmy nadjeżdżający pociąg pancerny. W końcu
jednak musieliśmy się wycofać w popłochu przed pociągiem. Dobiega
do mnie znajomy ze wsi Terenty Mazurok i krzyczy: "Stachu,
uciekajmy, bo nas Polaki wyrżną". Mnie trudno było uciekać z wozem
załadowanym amunicję, więc Terentyj zaczął wyrzucać amunicję w
bagno. Petlura stał nad droą i starał się zatrzymać uciekających.
Udało mu się zatrzymać na chwilę tylko tych, którzy uciekali drogą.
Reszta zgubiła się w krzakach. Terentyj nalegał, zeby uciekać do
domu. Dojechaliśmy do domu, zostawiliśmy konie i wóz na podwórzu
i sami uciekamy dalej z Kolonii na Łukaczew. Znajomy szynkarz dał
nam bochen chleba i garnek kwaśnego mleka. Podjedliśmy sobie i
zdrzemnęliśmy się, gdy nadjechał patrol z polskich oddziałów z
Włodzimierza. Czterech strzelców z karabinami wzięło nas i odesłali
do sztabu do 4-tego dywizjonu majora Jaworskiego. Aresztowali nas w
koszarach. Myślałem, że nas rozstrzelają, bo traktowano nas jako
szpiegów. Przy przesłuchiwaniu nas znalazł się porucznik Zakrzywicki
z mojej wioski, który mnie poznał i poręczył za mną przed majorem, że
jestem synem znanego mu ojca-patrioty. Major zapytał mnie kim jest
mój towarzysz Mazurok. Powiedziałem mu, że jest jednym z
osadników, którzy pod naciskiem władz przeszli na prawosławie, ale
tak naprawdę, to czuje się Polakiem i jego nazwisko jest właściwie
Mazurek a nie Mazurok, jak go teraz nazywają. Major przyjął moje
zapewnienia i przydzielił mnie do pierwszego szwadronu, pierwszego
plutonu a Mazurka przyjęli do orkiestry pułkowej, bo miał kwalifikacje
kapelmistrza z byłej armii kozackiej. Braliśmy udział w kilku
potyczkach z petlurowcami i wkróce nastąpiła ugoda między
Piłsudskim i Putlurą pod Białocerkwią. Odbyło się to uroczyście przy
dźwiękach orkiestry polskiej i ukraińkiej. Część polskich pułków
poszła do Kijowa, gdzie ich tam uroczyście przyjmowano. My
wróciliśmy do Włodzimierza. Stamtad wysłano nas na front wileński
na uzupełnienie rozbitych pułków w Mołodecznie. Nasz major miał
szczęśliwa rękę i nigdy nie zdarzyło się nam brać udziału w ciężkich
bojach. W Kolankowicach według raportu zwiadu były cztery działa.
Dostałem rozkaz od majora spenetrowania zarośli przy moście, gdzie
rzekomo były ulokowane dwa karabiny maszynowe. Zapadłem po pas
w bagno. Wysłano mnie potem na patrol, aby sprowokować ogień
nieprzyjaciela. Nikt jednak nie strzelał. W czasie patrolu schwytaliśmy
bolszewika uzbrojonego w karabin i granaty. Przyprowadziliśmy go do
oddziału. Okazało się, że ten "bolszewik" był znajomym naszego
majora Rybickiego, z którym razem służyli w jednym oddziale. Takie
to były wówczas czasy, że Polacy z różnych armii spotykali się w
najbardziej nieprawdopodobnych sytuacjach. Odesłali go do Warszawy
i potem został oficerem w polskiej armii.
W walkach o Kolankowice zginął porucznik Wróbel, potem
major Rybicki. Poznałem wówczas porucznika Kopańskiego,
późniejszego generała. Przypomniałem mu się kilkadziesiąt lat później,
w czasie jego wizytacji w Winnipegu i mam z nim zdjęcie. Pamiętam
też, gdy zginął major Lis-Kula.
Porucznik Kozłowski dowodził baterią dział i bardzo
skutecznie ostrzeliwał nimi statki na Prypeci. Z dziesięciu stateczków
pozostały chyba ze dwa. Doszły wieści, że w Czernobylu rabuje banda "Marusi",
że morduje Żydów i Polaków. Okrążyli wioskę, ale Marusi nie udało się
złapać. Odesłano nas na trzy tygodnie odpoczynku. Dostałem kwaterę u
starowiera. Dobrze karmili nas i nasze konie.
Ruszyliśmy dalej pod Kijów. Wysłano mnie na patrol do
miasteczka Pieczki. Przy rynku dopędził mnie jakiś staruszek i ostrzegł, aby
nie jechać dalej, bo tam bolszewicy. Pojechałem jednak dalej, bo taki był
rozkaz. Sprawdziłem, ze nie było żadnego wojska i zgodnie z rozkazem oddałem
trzy strzały w powietrze, aby w ten sposób zawiadomić nasz oddział.
Spowodowało to popłoch wśród ludzi zgromadzonych na jarmarku. Wszyscy
rozbiegli się w panice. Wkrótce nadciągnął oddział.
W Pieczkach były garbarnie. Porucznik zarekwirował skórę i
każdy żolnierz dostał na parę butów. Sytuacja na froncie kijowskim
uległa zmianie i zaczęło się wycofywanie. W Barbarowie zdobyliśmy z
oddziałem liczącym dwudziestu żołnierzy dwie armaty i dwa karabiny
maszynowe. Posuwając się dalej natknęliśmy się na gwałtowny ogień
karabinów maszynowych. Padł rażony kulą w głowę mój plutonowy.
Byłem jego zastępcą i musiałem objąć dowództwo plutonu. Wysłano
mnie na zwiad. Udało mi się schwytać jeńca rosyjskiego, którego
odesłałem na tyły. W pewnym momencie przeczucie mówiło mi, aby
nie wchodzić do zabudowania stojącego przy drodze. Nie potrwało
długo i budynek został zburzony ogniem z działa. Cofaliśmy się dalej
na Brześć, przez Janów za Kowlem. Pod Brześciem zaatakowali nas
bolszewicy dużym oddziałem. Nie zdążyliśmy się wycofać i
trzydziestu sześciu z nas zginęło. W Brześciu nastąpiła koncentracja
oddziałów. Dołączyły do nas oddziały młodych ochotników. Byliśmy Śmiertelnie
znużeni i w marszu spaliśmy na koniu.
W Kocku zauważyliśmy, że bolszewicy wyprowadzają księdza
z kościoła i chcą go rozstrzelać. Ukryci poza płotem daliśmy do nich
ognia i uratowaliśmy księdza. W pościgu za wozem bolszewickim
został ranny mój koń. Doszliśmy do Radzynia. Miasto było zatłoczone
wojskiem. Koń na koniu, żołnierz na żołnierzu.
Zameldowałem porucznikowi, że mój koń ranny. Polecił mi
przejąć komendę nad zdobyczami wojennymi. Przez siedem tygodni stałem w Radzyniu pilnując zdobycznego
sprzętu. W samej bitwie pod
Warszawą nie brałem udziału .
Wojna się skończyła i trzeba się było
zdecydować co robić
dalej. Do rodziny nie chciałem wracać, bo rzadziła tam macocha stwarzająca
piekło w domu. żołnierze składali podania o działki ziemi
na Wołyniu. Początkowo miałem zamiar wyjechać do Ameryki, gdzie mieszkała moja siostra.
Pracowałem u różnych gospodarzy, aby zebrać
trochę pieniędzy na podróż. Nie miałem jednak adresu siostry.
W końcu za namową kolegów ze szwadronu złożyłem podanie
o działkę. Otrzymałem działkę w Nadwołczku w majatku hrabiny
Sobańskiej. Dostałem 16 hektarów najsłabszej ziemi, bo zbyt późno
złożyłem podanie. Na działce nie było żadnych budynków. Przez trzy
lata mieszkałem w szopie. Brat spłacił moja część ojcowizny. Wynosiła ona 60 amerykańskich dolarów. Za te pieniądze
kupiłem
jednego konia.
Żyd, który znał mojego ojca okazał się bardzo
wyrozumiały
i
chciał mi pomóc. Dał mi wóz i pożyczył mi pieniądze na zakup
drugiego konia. W ten sposób zacząłem gospodarzyć na swojej działce.
Musiałem się spieszyć, bo wyszło rozporządzenie, że tym, którzy nie
zagospodarują ziemi przez trzy lata odbiorą działkę i przydzielą innemu
osadnikowi. Stopniowo udało mi się ziemię zagospodarować. Poprzez
znajomego porucznika z naszego oddziału, który został komisarzem
ziemskim, otrzymałem 400 złotych pożyczki. Za te pieniądze zbudowałem sobie chałupkę i stajnię dla koni. Szczerze powiem, jesć
nie miałem co. Konie się pasły, a ja jadłem szczaw. Nie było łatwo.
Koń jeden mi padł i musiałem pracować jednym koniem. I znów
poratował mnie Żyd, handlarz koni. Pozwolil mi wybrać ze swojej
stajni konia pasującego do mojego jedynaka. Wycenił konia na 90 złotych, ale nie pytał o pieniądze. "Spłacisz, gdy
będziesz miał, a za
procent dasz mi furę siana". I tak zostało. I znalazł się drugi poczciwy
Żyd, który sprzedał mi krowę za 90 złotych na kredyt. I tak powoli
zacząłem gospodarować na swoim. Pobraliśmy się z żoną, która wniosła mi w wianie jedną krowę.
Chciałem Żydowi oddać pieniądze
za pierwszą krowę, którą mi sprzedał, ale okazał się bardzo ludzki i nie
chciał pieniędzy. Zawierzył mi, że mu zwrócę kiedy będę miał.
Zaczęła się ciężka praca. Ziemia nie była wyrobiona i
wymagała wiele pracy. Po trzech latach przyjechała komisja i uznała, że moja
działka jest bardzo dobrze zagospodarowana. Z ziemi 5-tej
kategorii wyciągałem zupełnie dobre plony pszenicy i chmielu.
Minęło kilkanaście lat. Nadszedł rok 1939-ty.
Ogłoszono
mobilizację. Zaczęła się wojna. 17-go września przyszli do nas bolszewicy.
Usiłowałem przedostać się do domu, ale po drodze
bolszewicy zatrzymali mnie i zaaresztowali. Zabrali mi wóz i konia,
zrewidowali dokładnie, ale nic nie znaleźli. Okazało się, że dowódcą
oddziału bolszewickiego był mój stary znajomy z polskiego wojska.
On mnie właśnie aresztował. Żona jego poznała mnie i protestowała
przeciwko memu aresztowaniu. Nie wiele to jednak pomogło. Zamknęli
nas w magazynie. Znajomemu z naszej wioski, którego zaaresztowali
razem ze mną, związali ręce i nogi, przywiązali do słupa i kazali mu chodzić
wkoło. Dzieci ze wsi zabawiały się pluciem mu w oczy,
rzucaniem w niego kamieniami. Gdy wyczerpany upadł, zabrali go i
zastrzelili. Wreszcie komendant dał się ubłagać i wypuścił mnie.
Odwiózł mnie do domu, bo obawiał się, że mnie po drodze chłopi
zastrzelą.
Zaczęły się wywózki inteligencji, policji. Wreszcie 9- go
lutego
przyszli i po nas. Byliśmy przygotowani na to, że nas zamordują. Okazało się,
że "szczęśliwie" tylko wywożą. Żona była bardzo osłabiona po ostatnim porodzie.
Załadowali do pociągów i wywieźli na
wschód. Jechaliśmy 16 dni w nieludzkich warunkach. Dopiero szóstego
dnia, gdzieś przed Świerdłowskiem, pozwolili otworzyć wagony i mogliśmy się
zaopatrzyć w śnieg do picia. W podłodze wagonu mały
otwór z przeznaczeniem na załatwianie potrzeb. Wreszcie, gdzieś na
końcowej stacyjce wyrzucono nas na śnieg. Po kilku tygodniach
porozdzielali nas do gospodarzy. Popędzili do roboty. Zaczęliśmy pracę
od ostrzenia siekier do wyrębu lasu. Przydzielili mnie do brygady.
Trzeba było ciężko pracować, aby zarobić na podstawowe potrzeby i
wyżywienie dla rodziny. A było u nas pięcioro dzieci. Postanowiliśmy
uciec z lasu do kołchozu licząc na to, że będzie tam łatwiej przeżyć. I
rzeczywiście w kołchozie mogły pracować również dzieci przy zbiorze
warzyw. Syn sprytny, ścinając kapustę zakopywał kilka główek w
piasku i potem, w nocy, odkopywaliśmy ją. I w ten sposób udało się
nam przeżyć. Żona kopała ziemniaki w kołchozie "na jedenaste
wiadro" to znaczy, za dziesięć wykopanych wiader dostawała jedno dla
siebie. Kroiliśmy je w płatki i suszyliśmy na ogniu i gromadziliśmy w
worku na zimę. Gdy przyszła zima zbieraliśmy w śniegu dziką różę. Za
dostawę jej można było uzyskać zapłatę w towarach m.inn. w
machorce, która zawsze była poszukiwanym towarem zamiennym.
Dowiedzieliśmy się o organizowaniu polskiej armii.
Wyjechaliśmy z całą rodziną. Wyrzucili nas z pociągu w Taszkencie. Byliśmy dobrze zaopatrzeni w mąkę, groch i inne produkty.
Mieliśmy
razem 12 sztuk bagażu. Bardzo było ciężko podróżować z tym wszystkim a nikt
nie kwapił się nam pomóc. Zazdrościli nam tego, że
zdołaliśmy się lepiej zaopatrzyć. Dojechaliśmy do Samarkandy. Przez
osiem dni leżeliśmy na deszczu i śniegu. Przydzielili nas do kołchozu,
18 km za Samarkandą. Po siedmiu tygodniach pracy w kołchozie przyszło rozporządzenie,
że poborowe roczniki mają się zgłosić do
wojska polskiego a rodzina zostanie na kołchozie. Wyjechałem do
Kermine. I znów leżało się na deszczu i śniegu, bo nie było dostatecznej
ilości namiotów. Nie było czym palić. Chodziliśmy daleko by
nazbierać choć trochę badyli z bawełny. Zachorowałem na tyfus plamisty.
Odizolowali mnie w kącie pokoju. Nie było żadnych lekarstw. Byłem nieprzytomny. Wzięli mnie wreszcie do szpitalika. Sanitariusz
zbadał mnie i machnął ręką polecając zanieść mnie do trupiarni. Co
dzień wynosili tak po kilkanaście osób. W trakcie przewożenia inny
sanitariusz wyczuł, że jestem jeszcze ciepły i zdecydował się mnie
przynieść na oddział. Znam to wszystko z opowiadania innych, bo sam byłem w tym czasie
zupełnie bez przytomności. Żywili mnie na siłę
moczonymi sucharami.
W tym czasie przyjechała żona z dziećmi z
kołchozu i odwiedza mnie w szpitalu. Nie wpuścili jej na salę i widziałem ją
tylko z daleka. Żona oddała dzieci do sierocińca a sama została w
obozie z najmłodszą córeczką. Dzieci wyjechały z sierocińca do Indii.
Nie wiedzieliśmy nic o sobie. Udało się nam zebrać razem dopiero w
Anglii po czterech i pół roku niewidzenia się i braku zupełnych wiadomości o sobie. Najmłodsza córka zmarła. Pamiętam, gdy
dostałem pierwszy list od żony z informacjami o jej miejscu pobytu,
płakałem rzewnie a ze mną i moi koledzy.
Z Iraku zawieźli nas do Palestyny. Dostałem przydział jako
goniec, potem do wartowni i wreszcie zawieźli nas do Anglii i wcielili
mnie do armii angielskiej, gdzie pracowałem w kuchni. Dostałem
awans na kaprala mimo, iż nie znałem języka. Zamierzałem
wyemigrować do Ameryki, ale nie znałem adresu mojej siostry. Do
Kanady nie przyjmowano z rodzinami. Podpisałem więc na dwa i pół
roku kontrakt do armii angielskiej. I dopiero po odsłużeniu tego okresu
udało się nam wyjechać statkiem "Lincoln" do Kanady.
Najcenniejszym dokumentem, który posiadam i z którego
jestem niezmiernie dumny jest akt nadania mi ziemi jako osadnikowi
wojskowemu. Akt Nr 238 został sporządzony w 1925-tym roku i na
jego podstawie otrzymałem na własność działkę z parcelacji folwarku
Wołczków, w gminie Chotiaczów, w powiecie Włodzimierz na
Wołyniu.
W domu u mnie wisi na honorowej ścianie portret naszego
marszałka Józefa Piłsudskiego. Codziennie spoglądam na ten portret i
jestem dumny z tego, że służyłem w szeregach jego armii podobnie jak
mój dziadek, który walczył w 1863 roku w szeregach powstańczych.