Urodziłam się w roku 1929-tym koło Łomży w województwie
warszawskim. Rodzice, z których jestem bardzo dumna, niestety już oboje
zmarli. Pamiętam,
że w domu panowała zawsze bardzo patriotyczna atmosfera i ta atmosfera
udzieliła się również nam, dzieciom.
Nie miałam jeszcze 10-ciu lat, gdy zaczęło się
mówić w naszym domu o nadciągającej wojnie. Jeszcze w czerwcu 1939-go roku
wyjechała moja matka z wycieczką do Danii. Po dwóch tygodniach wróciła z
pełnym przekonaniem, że wojna już tuż. W Gdyni okręty stały w porcie w
stanie pogotowia z lufami skierowanymi w stronę Gdańska. Ojciec mój był
burmistrzem w Zambrowie, miasteczku oddalonym o 25 km od Łomży. Matka po
powrocie z Danii zaczęła
energicznie robić zapasy. Chodziłam wtedy do 4-tej klasy szkoły powszechnej
i pomagałam jej w gromadzeniu zapasów, które zostały zapakowane do
drewnianej skrzyni.
Zaczęło się oklejanie okien papierowymi
paskami, aby zabezpieczyć szyby przed wypadaniem w czasie oczekiwanego
bombardowania. 1-go września spadły pierwsze bomby. Instynktownie ojciec
starając się zebrać rodzinę razem, ściągnął brata Leszka z Łomży i siostrę z
Sokoła Podlaskiego. Ojciec znał kod
radiowy i z radia mogliśmy się dowiedzieć o zapowiadanym alarmie lotniczym.
Po kilku dniach ojciec otrzymał rozkaz, aby wywieźć dokumenty miejskie i
zaczęliśmy się przygotowywać do wyjazdu przez Kobryń w głąb Polesia.
Dokumenty w metalowej skrzyni zostały zakopane i może leżą tam po dziś
dzień.
Po 17-tym września spotkaliśmy po raz
pierwszy Czerwoną Armię. Nie pozostawało nic innego jak wracać do domu.
Bandy "Rusinów" atakowały powracających uciekinierów. Zaatakowały nas i
zabrali ojca z wozu. Zaczęłam bardzo płakać i to może zmiękczyło serce
przywódcy bandy i pozwolił ojcu wrócić na wóz.
Wróciliśmy z ucieczki do Kupisk. Był to
majątek wydzierżawiony przez rodziców. Jeździliśmy tam zwykle na wakacje.
Ojciec był poszukiwany przez władze sowieckie. Zrobił sobie kryjówkę pod
podłogą i chował się do niej, gdy ktoś nieznany zbliżał się do domu.
Ukrywanie w domu stało się coraz bardziej niebezpieczne, ojciec zdecydował
zmienić swoją kryjówkę i przeniósł się do
Białegostoku pod nazwiskiem Domalewski.
10-go lutego wczesnym rankiem usłyszeliśmy stukot do drzwi. Nakazano nam się
spakować. Było to dla nas zupełnym zaskoczeniem. Pamiętam, że pierwszą
rzeczą, która mi przyszła na myśl, aby zabrać ze sobą była moja laleczka,
którą nawiasem mówiąc, posiadam po dziś dzień. Na dworze trzaskający mróz.
Załadowali nas w 40 do 50 osób do jednego wagonu. Na prośbę matki, dołączyli
do naszego wagonu siostrę, która przebywała w tym czasie w Łomży. Na drugi
dzień transport ruszył. Jechaliśmy dwa tygodnie i dotarliśmy do
Archangielska. Udało się nam zabrać część zapasów żywnościowych
przygotowanych przez matkę w przeddzień wojny. Zawieźli nas do osiedla,
którego mieszkańcy zajmowali się wyrębem lasu. Przydzielili nam duży barak,
przedzielony na pół, po każdej stronie ulokowali około 15-cie rodzin. Jedna
prycza musiała wystarczyć na rodzinę. Jedyną osobą nadającą się do pracy w
naszej rodzinie była matka. My, trójka dzieci, zostawaliśmy w baraku. Po
jakimś czasie, dzięki pomocy miejscowego leśniczego, udało się ulokować
najstarszą siostrę do pracy w kuchni. W końcu zaczął pracować również brat
Leszek. Nadeszła
wiosna i można było zebrać trochę jagód i grzybów i sprzedać je potem
miejscowym. Przez pewien czas byłam sama w domu, bo matka została
przydzielona do pracy w drugim osiedlu przy spławianiu drzewa. Mieszkańcy
tych drugich osiedli, Rosjanie i Ukraińcy, okazywali nam wiele sympatii, bo
sami pamiętali swoje pierwsze dni po przymusowym osiedleniu. Jesienią władze
postanowiły otworzyć szkołę dla dzieci wysiedleńców. Matka zdawała sobie
sprawę z tego, że dzieci powinny chodzić do szkoły, aby się nauczyć języka
rosyjskiego, ale równocześnie uodparniała mnie na czekającą mnie tam
sowiecką propagandę. Wbijała mi jakby w podświadomość polski patriotyzm,
moje polskie, katolickie pochodzenie. W szkole przeważały dzieci polskie.
Dołączali jednakże do klas po kilku Rosjan i nakazywali im śledzić nas, czy
mówimy po polsku i czy się modlimy. Otrzymaliśmy za to nagany, ale i tak
modliliśmy się na leżąco w łóżku. W internacie szkolnym dostawaliśmy 3
posiłki dziennie.
Po wybuchu wojny z Niemcami w obozie nastał okres "szpiegomanii". Używano
nas, dzieci szkolnych, do pilnowania obozu, aby urojeni szpiedzy nie
podpalili obozu.
Wreszcie doszły do nas wieści o układzie między Sikorskim i Majskim.
Przyszła amnestia. Formalnie byliśmy wolni. Matka chciała jak najszybciej
wyjechać. Pierwszym etapem była Ufa a stamtąd Merekes, na południe. Na
jednym z kołchozów zabrano nam wszystkie dokumenty, co stworzyło szereg
komplikacji. Pracowaliśmy w kołchozie "Nowaja Żyźń", a stamtąd 22-go czerwca
1942-go roku wyjechaliśmy do Dżalal-Abad w Uzbekistanie. Najstarszy brat,
Kazio, był już w wojsku. Utrzymywaliśmy z nim kontakt listowy i
informowaliśmy go o zmianach naszych adresów. W trakcie poszukiwania
zagubionych papierów matka zawędrowała do Kujbyszewa, do polskiej ambasady i
tam, zupełnie nieoczekiwanie, spotkała brata, który z kolei poszukiwał nas.
Przywiózł z wojska kilka konserw mięsnych z dostaw amerykańskich, co
znakomicie podreperowało naszą wygnańczą dietę. Utrzymywaliśmy się z kuchni
wojskowej. Żołnierze dzielili z nami swoje skromne przydziały żywności.
6-go sierpnia 1942-go roku wyjechaliśmy nocą wagonami z Dżalal-Abad do
Krasnowodzka. Instruowano nas, żeby nie okazywać nadmiernej radości z powodu
wyjazdu. Przez dwie noce spaliśmy w Krasnowodzku pod gołym niebem w
oczekiwaniu na okręt. Nie mieliśmy ze sobą wielkich bagaży, bo wszystko co
się przywiozło z Polski zostało już dawno zamienione na żywność.
Zaokrętowano nas na statek "Żdanow" przystosowany do przewozu węgla i
przewieziono przez Morze Kaspijskie do Pahlavi.
Nareszcie poczuliśmy się wolni. Wiedzieliśmy, że już nam nic nie grozi ze
strony wszechwładnego NKWD. Przeszliśmy najpierw przez t.zw. obóz brudny,
gdzie następowało przymusowe odwszawianie i palenie przywiezionych z Rosji
rzeczy. Potem przeniesiono nas do obozu czystego. Wychodziliśmy witać nowe
transporty i w jednym z nich, ku naszej ogromnej radości, zobaczyliśmy braci
Kazia i Leszka. Przewieziono nas przez góry do Teheranu i stamtąd do Achwazu.
Tragedią w Pahlavi i Teheranie były dziesiątki, setki, tysiące grobów,
które znaczyły trasę naszych wędrówek. Czerwonka, tyfus i inne choroby
atakowały osłabione organizmy nędzarzy, którym udało się wyrwać z Rosji.
Następnym punktem naszego postoju było Karachi w Indii (obecnie Pakistan).
Pamiętam go jako ogromne miasto namiotów. Wojsko amerykańskie zaopatrywało
nas w żywność. Zorganizowano tymczasowe szkoły dla nas dzieci, uczyli nas
śpiewać. Mieliśmy wystąpić z dzięcięcym chórem przed amerykańskim wojskiem.
Po pierwszej części występu rozległy się głośne gwizdy. My w płacz ! Okazało
się, że gwizdy Amerykanów były najwyższym wyrazem uznania. Po wyjaśnieniu
nieporozumienia dalsza część koncenrtu
przebiegała już bez zakłóceń.
Kolejnym etapem naszej wędrówki okazała się
Afryka. Kierownik transportu, pan Rarogiewicz, bardzo troszczył się o swoich
podopiecznych, wśród których było wiele sierot. Wylądowaliśmy w Tanga we
wschodniej Afryce. Tam zaszokowało nas pierwsze spotkanie z Murzynami. Szok
zagłodzony był bardzo przyjaznym
traktowaniem nas przez Murzynów. Dotarliśmy wreszcie do Tengeru. Tam
zobaczyliśmy prawdziwe afrykańskie żyrafy, słonie. Po drodze podziwialiśmy
Kilimandżaro.
W Tengeru przywitali nas Masaje i inni Murzyni. Śpiewali nam w swoim języku.
Przyjechałam do Tengeru trzecim transportem. Było w tym transporcie wielu
nauczycieli. Przywitała nas tam również Liga Katolickich Kobiet,
zastawionymi stołami z wieloma przysmakami. W poprzednich dwu transportach
zdołano już
zorganizować harcerstwo. Rozmieszczono nas w okrągłych domkach, które były
charakterystyczne dla obozu w Tengeru. Były one ulepione z gliny, posiadały
okiennice. Obóz był położony u stóp góry Meru, porośniętej w dolnej części
lasami bananowymi a nagiej u szczytu. W pobliżu było również powulkaniczne
jezioro Doluti. Dokuczały nam komary, roznoszące malarię, pchełki wchodzące
pod paznokieć u palców u nóg i składające tam jajeczka. Inną plagę stanowiła
mucha Mango. Składała jajka na plecach. Postrachem naszym były także
różne pająki, węże, lwy. Nie było osoby, która by nie chorowała na malarię.
Były nawet śmiertelne przypadki "czarnej malarii". Matka spełniała przez
pewien czas obowiązki opiekunki sierocińca.
Natychmiast po przyjeździe zorganizowano
szkoły. Początkowo siedzieliśmy pod wielkim baobabem. Po egzaminie wstępnym
przydzielono dzieci do różnych klas. Kursy były przyspieszone, dzięki czemu
przerobiliśmy materiał klasy piątej i szóstej w ciągu jednego roku. Obok
szkół podstawowych uruchomiono także szkołę zawodową, handlową, mechaniczną,
rolniczą. W naszym obozie w Tengeru zgromadzono ponad 4 tysiące osób, w tym
ponad 2 tysiące młodzieży. Gromadziliśmy się na placu, aby usłyszeć
najnowsze wiadomości radiowe z frontów. Oczekiwaliśmy listów od najbliższych
z mieszanymi uczuciami. Każdy bał się, że list może przynieść wiadomość o
śmierci znajomych czy bliskich. Taką właśnie wiadomość otrzymaliśmy od
brata, że został ranny pod Ankoną. Nasi wychowawcy, począwszy od naszych
matek, szkoła, harcerstwo, księża
pragnęli przekazać nam jak najwięcej wiedzy i przelać na nas swój gorący
patriotyzm, jakim charakteryzowało się pokolenie po I-ej wojnie światowej.
Pragnęli intuicyjnie nadrobić stracony przez wojnę, czas. Dawali nam szanse
zwiedzenia Afryki, organizowali obozy. Mimo grożących zewsząd
niebezpieczeństw obyło się jakoś bez większych wypadków. Cierpieliśmy na
awitaminozy nabyte w Rosji. Objawiały się one u mnie w pewnym okresie np.
tendencją do płaczu. Polecono mi jeść wiele cytryn, pomarańcz, bananów i
cebuli i objawy po jakimś czasie ustąpiły. Byłam w Tengeru przez 6 lat, od
listopada 1942-go do czerwca 1948-go roku.
Zbliżające się zakończenie wojny było witane z mieszanymi uczuciami. Z
radością, przez tych, którzy przeszli przez wojnę bez strat najbliższych im
osób, ze smutkiem przez innych, którzy nie mogli zapomnieć bliskich, których
groby rozrzucone zostały na bezmiernych przestrzeniach Rosji. My należeliśmy
do tych szczęśliwych pierwszych.
Losy ojca nie były tak szczęśliwe. Mimo ukrywania się pod przybranym
nazwiskiem Domalewski, został aresztowany przez Sowietów i wywieziony w głąb
Rosji. Przeszedł przez Łubiankę, Kozielsk i Ostaszków. Został skazany na 15
lat więzienia. Złamany wrócił do Polski i nie mógł się już zdecydować na
emigrację. Odwiedzaliśmy go w Polsce. Po 33 latach niewidzenia rozpoznałam
ojca na lotnisku w Polsce.
W 1948-ym roku połączyliśmy się z całą
rodziną w Anglii. Spotkaliśmy się z braćmi Leszkiem i Kaziem w obozie
Wheaton- Ashton. Pozostawaliśmy w Anglii przez trzy lata. Skończyłam
dwuletni kurs modystki. Modelowałam kapelusze damskie. W obozie
Whiton-Ashton spotkałam mojego obecnego męża, który w 1949-ym roku wyjechał
do Kanady. Dołączyłam do niego w dwa lata później i
pobraliśmy się 35 lat temu. Mamy dzieci Krzysztofa i Bożenę. Oboje ukończyli
studia wyższe i założyli swoje rodziny. Jesteśmy zadowoleni z życia i z
pogodą spoglądamy w przyszłość.