Urodziłam się we Lwowie, 13-go maja 1913 roku, na rok przed I-szą wojną
światową. Jako dziecko przeszłam całą biedę wojenną, bo ojciec był zaciągnięty
do wojska, dostał się do rosyjskiej niewoli. Udało mu się uciec w
1916-tym roku i wrócić do domu. Moi rodzice i moi dziadkowie urodzili się
również we Lwowie. Może to tłumaczy moje głębokie uczucia, jakie żywię do
tego miasta. Ojciec był technikiem budowlanym. Zaraz po wojnie został
zaangażowany przez P.K.P. (Polskie Koleje Państwowe) i pracował przy
odbudowach mostów.
Szkołę podstawową ukończyłam we Lwowie. Do
szkoły średniej chodziłam we Lwowie i częściowo na Śląsku. W 1934-ym roku
złożyłam eksternistyczną maturę w gimnazjum Nr.8 we Lwowie. Po maturze
prowadziłam księgowość w przedsiębiorstwie ojca.
Miałam jednego brata Adama, młodszego ode
mnie o 4 lata. Ukończył on Korpus Kadetów we Lwowie w 1936-tym roku. W 1938
roku zaczęłam pracę jako księgowa w ZEOL (Zakłady Elektryczne Okręgu
Lwowskiego), w których było zatrudnionych ponad stu pracowników. Przed wojną
elektrownie, jako obiekt strategiczny, podlegały nadzorowi wojskowemu i
dyrektor inż.Dreszer prowadził m.inn. teczki personalne wszystkich
pracowników Do moich
obowiązków należało także utrzymanie tych teczek w porządku.
Tuż po 17-tym września 1939 Rosjanie zajęli Lwów. Elektrownie pracowały bez
większych zmian. Dyrektorem naczelnym został mianowany Rosjanin, ale głównym
prokurentem był nadal inż. Dreszer. Po wejściu Rosjan inż. Dreszer wciągnął
mnie do podziemnej organizacji. Zdawałam sobie sprawę z niebezpieczeństwa z
tym związanego. Przechodziłam szkolenie w szyfrach używanych do tajnej
korespondencji. Wciągnął do organizacji wszystkich inżynierów. Nie bardzo
zdawaliśmy sobie sprawę, jak się organizacja nazywała. Z czasem została
całkowicie przejęta przez Armię Krajową (AK).
Używałam pseudonimu "Elżbieta". Mimo obowiązującej konspiracji, wiedzieliśmy
z grubsza, kto należy do organizacji. Do moich obowiązków należało również
przepisywanie na maszynie przez kalkę instrukcji i wszelkiej korespondencji
i roznoszenie ich do różnych oddziałów. Naszym głównym zadaniem było
utrzymywanie łączności między oddziałami. Dysponowaliśmy aparatami
nasłuchowymi, radiowymi i komunikaty z nich otrzymywane roznosiliśmy do
oddziałów.Udało się nam zachować konspirację i Rosjanie nie wpadli na nasz
ślad.
Polska prasa wychodziła nadal, ale pod ścisłą cenzurą sowiecką. W zakładach
pracy Sowieci dokładali sporych wysiłków, aby nas uświadomić ideologicznie.
Zapowiadali nam, że dostaniemy aż dwa tygodnie urlopu. Uwagę, że w Polsce
mieliśmy 4 tygodnie urlopu potraktowali jako wrogą propagandę. Wkrótce po
przyjściu Sowietów pokazały się długie kolejki w sklepach. Zabrakło cukru,
choć pokazały się na krótko delikatesy, jak kraby i wędzone łososie. Szkoły
polskie, zarówno podstawowe jak i średnie działały nadal, choć pod sowiecką
kontrolą. Językiem urzędowym był rosyjski.
Władze zarządziły referendum - głosowanie. Musieliśmy wziąć w nim udział i
wyrazić swą radość z wyzwolenia nas spod władzy polskich panów i włączenia
nas w poczet obywateli państwa socjalistycznego raju. Jakikolwiek sprzeciw
był nie do pomyślenia i równał się wywiezieniu na "białe niedźwiedzie" jak
to się wtedy mówiło. Sowieci okazywali duży respekt dla profesorów,
artystów, literatów, byle tylko nie występowali otwarcie przeciw władzy
sowieckiej. W 1940 roku nastąpiły masowe wywózki Polaków w głąb
Rosji. Na listach do wywózki, sporządzanych przez miejscowych Ukraińców
znalazły się przede wszystkim, rodziny wojskowych, policjantów, leśników.
Codziennie po przyjściu do pracy sprawdzaliśmy, kogo zabrakło. Matka
trzymała przygotowane walizki na wypadek wywózki. Jednak szczęśliwie nas one
ominęły. Tłumaczyliśmy to sobie, że stało się to dlatego, że przed samą
wojną zmieniliśmy mieszkanie i w dzielnicy jeszcze nas nie znano.
Wybuchła wojna niemiecko-sowiecka. Rosjanie
uciekali w panice. Niemcy przejęli nasz Zakład. Musieliśmy zaostrzyć reguły
konspiracji, zwłaszcza, że jeden z inżynierów był podejrzany o sprzyjanie
Niemcom. Po kilku miesiącach w wyniku donosu Ukraińca, Niemcy aresztowali
inż. Dreszera, który stał na czele elektrowni i konspiracji. Dyrektorem
został Ukrainiec Oleśnicki. Inż. Julian Wiktor przejął miejsce Dreszera
zarówno w elektrowni jak i podziemnej organizacji, która, mimo wzrastającego
niebezpieczeństwa rosła w siłę. Oficjalnie byłam kierownikiem sprzedaży
prądu. Równocześnie
pełniłam funkcję bezpośredniej łączniczki inż.Wiktora. Często używaliśmy
kościołów, jako punktu wymiany tajnej korespondencji. Organizacja AK była
zaopatrywana w pieniądze i sprzęt radiowy ze zrzutów z Londynu. Brałam
udział w rozprowadzaniu zrzutów między podlegające nam oddziały we Lwowie.
Jeden z takich zrzutów miał miejsce w Krzywczycach pod Lwowem. Ponieważ
zaczęło się robić niebezpiecznie dla chłopców, dostałyśmy polecenie, z
koleżanką Kazią Dobrowolską, jako mniej podpadające dziewczyny, aby
przenieść do miasta zawartość dość ciężkiego zrzutu ( prawdopodobnie
nadajniki i odbiorniki radiowe). Niosłyśmy w plecakach paki zaszyte w
brezentowych workach. Musiałyśmy, z duszą na ramieniu, przechodzić niedaleko
budynku Gestapo, ale doniosłyśmy je szczęśliwie do naszego mieszkania.
W moim mieszkaniu specjaliści z AK urządzili specjalne skrytki. Były one
bardzo przemyślnie wykonane w podłodze, pod parkietem. Otwierało się je
przez wprowadzenie szpilki od kapelusza przez niewidoczny otworek.
Pamiętam krytyczną sytuację, gdy w tramwaju
ukradziono mi torebkę, a w niej ważne grypsy schowane w puderniczce.
Zarządziliśmy alarm, bo myślałam, że jestem spalona jako łączniczka. Na
szczęście okazało się, óe torebka wpadła w ręce "uczciwych" złodziejaszków,
którzy, po zabraniu wartościowych przedmiotów, oddali torebkę z "trefną"
korespondencją i dokumentami. Uszczęśliwiona matka wypłaciła im sute
"znaleźne". W okresie okupacji niemieckiej organizacja nasza była dobrze
zakonspirowana i nie było żadnej większej wpadki.
Niemcy pozostawili polskie szkoły na poziomie elementarnym, ale
pozamykali szkoły średnie i wyższe. Zorganizowano wtedy podziemne nauczanie.
Wiele osób uczestniczących w tej konspiracji zostało aresztowanych. Z kręgu
moich znajomych zaaresztowano matkę inż. Juliana Wiktora oraz jej siostrę.
Wysłano je do Oświęcimia, a za dwa miesiące przysłano zawiadomienie z
zapytaniem, czy rodzina życzy sobie przesłania prochów. Działały również
podziemne studia
uniwersyteckie, wydawano nawet tajne dyplomy, uznawane później po wojnie. Na
podstawie listy sporządzonej przez Ukraińców aresztowano i rozstrzelano
kilkudziesięciu profesorów uniwersytetu. Uratowali się nieliczni, m. nimi.
znany chirurg, profesor Gruca. Znany był we Lwowie profesor Weigel, który
prowadził laboratorium produkujące szczepionkę przeciw tyfusową. Wielu
Polaków, przeważnie Polki, utrzymywało się wówczas z karmienia wszy swoją
krwią, za co
otrzymywali wynagrodzenie.
Zbliżał się front sowiecki. Sowieckie samoloty zaczęły bombardować
miasto. Robiły to bardzo celnie i niszczyły przede wszystkim dzielnice
zamieszkałe przez Niemców. Wycofując się Niemcy zdołali wysadzić elektrownię
na Persunkówce. Miasto utonęło w ciemnościach. Rosjanie przywieźli pociąg z
elektrownią i uruchomili podstawowe zaopatrzenie prądu. W czasie tych
wszystkich zajść
pracowaliśmy bez przerwy w biurze w mieście. Spełniałam wtedy ważną funkcję
przyjmowania i rozpatrywania wniosków o podłączenie do sieci elektrycznej.
Ostatecznie o podłączeniu decydował drugi sekretarz partii. Sowieci
szanowali pisarzy, artystów, profesorów i przyznawali im światło w pierwszej
kolejności. Muszę przyznać, że w miarę możliwości wykorzystywałam moją
pozycję i pomagałam znajomym.
Nasza organizacja działała w dalszym ciągu. Część Armii Krajowej ujawniła
się i zaczęła działać jawnie, nosząc opaski biało czerwone na rękawach. Inż.
Julian Wiktor był jednak bardziej przewidujący i cała nasza organizacja
łączności pozostała w konspiracji. Nie trwało długo i aresztowano wszystkich
ujawnionych
akowców, po krótkim procesie wysłano ich na Syberię, do Workuty i do Donbasu
Matka moja była również przewidująca i postanowiła w maju 1946 roku, za
wszelką cenę, wyjechać do Polski. Przekazałam moje obowiązki łączniczki w AK
i wszelkie dokumenty, mojej następczyni. Matka zgłosiła się do Urzędu
Repatriacyjnego i transportem składającym się z trzydziestu kilku ciężarówek
wyjechaliśmy do Polski. Nie wszystkim jednak udało się to gładko. Mój szef,
inż. Romański dostał od komendanta Lwowa samochód ciężarowy przeznaczony dla
niego i jego rodziny (żony i dwóch synów). Załadował na samochody cały swój
dobytek. Niestety samochód ten "zaginął" wraz z nimi, gdzieś w lasach, po
drodze. Nas mogło czekać to samo. W naszym wozie, który wynajęliśmy za cen“
3500 rubli, jechało kilku rosyjskich podejrzanych typów. Żądali wódki,
popili się, ukradli mi walizki. W pewnym momencie nasz wóz zatrzymał się w
lesie, choć cała kolumna
odjechała naprzód. Nasz kierowca rozglądał się wokół, w sposób, który
wzbudził podejrzenie matki. Na szczęście nadjechał cały transport wojskowy i
oficer zapytał, co się stało. Tłumaczyli się awarią, którą już naprawili.
Musieli więc ruszyć i to prawdopodobnie uratowało nas przed losem, który
spotkał inż. Romańskiego. Dojechałyśmy szczęśliwie do Krakowa. Zatrzymałyśmy
się tam w mieszkaniu
kuzynki, Stachy.
Po naszym wyjeździe ze Lwowa, jak dowiedziałam się później, nastąpiła wsypa
organizacji. Po wykryciu drukarni i radiostacji w czerwcu 1946-go roku
aresztowano całą grupę z inż. Julianem Wiktorem na czele. Aresztowano
również moją koleżankę, łączniczkę Kazię Dobrowolską oraz łącznika Jasia
Skwarczyńskiego i wielu innych. Inż. Wiktor przyjął szlachetnie całą winę na
siebie i został skazany na 20 lat katorgi. Wywieziono go do Workuty, gdzie
zginął w 1953 roku. Pozostali aresztowani dostali wyroki od 10 lat wzwyż. W
1948 roku zamieniono 10-letnie wyroki na " wydalenie z granic ZSRR" i
przekazano ich do Polski.
A moje losy toczyły się dalej. Po wielu próbach uzyskania pracy zaangażowano
mnie w Krakowie w Fabryce Farb i Lakierów na stanowisko kierownika
sprzedaży. Pracowałam tam do 1957-go roku.
Brat Adam przedostał się w 1939-ym roku przez Węgry do Francji. Po wielu
zmiennych losach dostał się do dywizji gen. Maczka, do brygady
spadochronowej. Po wojnie ożenił się i zamieszkał tymczasowo w Anglii. Matka
bardzo tęskniła do syna i w 1957-ym roku wyjechałyśmy turystycznie do
Anglii. Nie zastałyśmy niestety brata, który tymczasem wyjechał do Kanady i
starał się nas tam ściągnąć. Po
wielu tarapatach i dramatycznych sytuacjach związanych z opóźnieniem wizy
kanadyjskiej otrzymałyśmy ją wreszcie w przeddzień deportowania nas przez
władze angielskie do Polski.
I tak rozpoczął się nowy rozdział w moim życiu po przybyciu wraz z matką, do
Kanady, do Winnipegu, w marcu 1958-go roku. Mimo słabej znajomości języka
udało mi się wkrótce znaleźć pracę w szpitalu dziecięcym. Po dwóch latach,
dzięki pomocy przyjaciół dostałam pracę w Medical College. Przeszkolono mnie
na technika w farmakologii. Z kolei pracowałam przez dwa lata w Kingston u
dr.
Loventhala w pracowni biologicznej, po czym powróciłam do Winnipegu do
Medical College do pracowni patologicznej. W tej dziedzinie pracowałam do
emerytury, na którą przeszłam w 1980-tym roku. Mile wspominam okres pracy
zawodowej. Zetknęłam się w tym czasie z wieloma przyjaznymi i życzliwymi
ludźmi, z którymi do dziś utrzymuję kontakty.
Poza pracą zawodową zaangażowałam się również do pracy społecznej w
organizacjach polonijnych. Od przyjazdu do Winnipegu należałam do Federacji
Polek w Kanadzie. Federacja organizowała popularne "Podwieczorki przy
Mikrofonie", korzystając z obecności utalentowanej aktorki Jadwigi
Domańskiej oraz szeregu talentów spośród członków SPK. Salę na te imprezy
udostępniało nam Stowarzyszenie Polskich Kombatantów Koło Nr 13. W roku
1980-tym
piastowałam funkcję prezeski Federacji. W tym czasie organizowałam
ogólno-kanadyjski Walny Zjazd Federacji. Uczestniczyłam w Polskim Programie
Telewizyjnym "Polonika" prowadzonym przez K. Patalasa, przygotowując szereg
tematów o polskim malarstwie i o Krakowie. Przez wiele lat byłam sekretarką
protokółową w Zarządzie Kongresu Polonii Kanadyjskiej Oddziału Manitoba.
Przez dwa lata uczyłam w Sobotniej Szkole Języka Polskiego przy Parafii Św.
A. Boboli.
Prowadziłam również bibliotekę przy SPK. Jestem również od wielu lat
członkiem SPK. Cieszę się emeryturą i mam satysfakcję, że dołożyłam swoją
cegiełkę do sprawy polskiej.
A Lwów ciągle po nocach mi się śni.