Urodziłem się w
Radomiu, 25 maja
1926. Ojciec mój
pracował pod
Radomiem w
miejscowości
Wsoła w tartaku.
Ojciec pracował w
nim razem ze
swoim ojcem a
moim dziadkiem.
Tartak i majątek,
do którego tartak należał był częścią posiadłości Jerzego Gombrowicza.
Rodzice przeprowadzili się do Starachowic i tam zacząłem uczęszczać
do szkoły podstawowej. Ojciec dostał pracę w wielkim tartaku na
Bugaju. Tu nas zastała wojna w 1939 roku. Pamiętam moment
wybuchu wojny. Od rana zaczęło się bombardowanie Starachowic
przez samoloty niemieckie. Pierwszym celem ich były zakłady
przemysłowe, ale szybko przeszli do bombardowania otwartego miasta.
Szyby zaczęły wylatywać z ram, mimo iż pokleiliśmy je taśmami, jak to
zalecali instruktorzy obrony przeciwlotniczej. Te brzęczące szyby
wbiły mi się w pamięć i kojarzą z pierwszym dniem wojny. Należałem
do Harcerstwa. Drużyna nasza zorganizowała pomoc dla
przejeżdżających transportów wojskowych na stacji kolejowej w
Starachowicach. Roznosiliśmy kawę i żywność dla przejeżdżających
oddziałów.
Wojna przerwała moje wykształcenie. Staraliśmy się to
nadrobić i chodziliśmy na tajne komplety zorganizowane przez
profesorów z naszego gimnazjum. Najbardziej ofiarnie pracowała przy
tym profesorka magister Zofia Lipko. W przeciągu jednego roku
przerobiliśmy z nią materiał dwóch lat szkolnych i w przeciągu dwóch
lat skończyliśmy podziemna małą maturę.
W Starachowicach i w okolicy toczyły się w 1939 roku ciężkie
walki. Wielu oficerów z polskich oddziałów ukrywało się na terenie Gór
Świętokrzyskich. Zaczęli oni organizować armię podziemną.
Koledzy szkolni, harcerze z drużyn wciągali jeden drugiego do różnych
organizacji, współpracujących z Podziemną Armią.
Na naszym terenie organizowała się nie tylko Armia Krajowa, ale także
Bataliony Chłopskie (BCH), Narodowe Siły Zbrojne (NSZ), Armia
Ludowa (AL), Polska Partia Robotnicza (PPR) oddziały, które później
współpracowały ściśle z Rosjanami. Armia Krajowa podlegała
Rządowi Emigracyjnemu w Londynie. Za pośrednictwem moich
kolegów szkolnych dołączyłem do oddziałów NSZ. Do wyboru tej
organizacji przyczynił się również fakt, że mój kuzyn należał już tam
od roku 1943 i działał na Lubelszczyźnie w okolicach Janowa,
Zamościa i Kraśnika. Na wiosnę 1944 roku, gdy front zaczął się
zbliżać do Polski, jego oddziały przeszły pod Zawichost, na tereny Gór
Świętokrzyskich. Od tego czasu rozpoczął się mój ściślejszy udział w
akcjach NZS. Na początku nasza współpraca polegała na
przekazywaniu informacji o stanie załóg niemieckich w
Starachowicach, o ich ruchach, na jakich kwaterach są rozmieszczeni i
t.p. Organizowaliśmy meliny dla partyzantów. Od maja do listopada
1944 należałem do oddziałów Akcji Specjalnych w Kielcach. Dowódcą
naszym był kapitan Gustaw. Zajmowaliśmy się wówczas
wyszukiwaniem melin dla "spalonych" członków oddziałów,
zdobywaniem fałszywych dokumentów, zdobywaniem amunicji i
żywności dla oddziałów leśnych. "Zdobywało" się broń, napadając na
pojedynczych żołnierzy niemieckich oraz wykorzystując wszelkie
natrafiające się inne okazje. Moja melina mieściła się w mieszkaniu
polskiego policjanta "granatowego", który w ten sposób współpracował
z armią podziemną. Był on dobrym źródłem wiadomości, które
następnie przekazywaliśmy oddziałom leśnym. Część ludzi
zaangażowanych w podziemiu pracowała normalnie w mieście czy na
wsi, a dołączała do akcji zbrojnych w zależności od potrzeby. Ta część
nazywała się Akcją Specjalną. Druga część NSZ-tu, partyzanci,
stacjonowała w lesie i była zawsze gotowa do podjęcia akcji zbrojnych.
Do partyzantki dołączyłem się na początku listopada 1944 roku.
Panowały tu całkiem inne warunki w porównaniu z działaniem w Akcji
Specjalnej. Staliśmy przeważnie w lasach, w szałasach budowanych w
lesie, a gdy sytuacja na to pozwalała, przy wioskach. Niemcy
przetrząsali lasy w poszukiwaniu naszych oddziałów. 12 listopada 1944
przeszedłem chrzest bojowy pod miejscowością Kępa. Napadli na
nas niemieccy żandarmi. Wywiązała się walka, w wyniku której udało
się nam zdobyć dwa wozy z amunicją i bronią. Musieliśmy się
natychmiast wycofać, wraz ze zdobyczną bronią, do innej
miejscowości, spodziewając się nadejścia niemieckich posiłków. Po
tym pierwszym "chrzcie" czułem się jak szczur, przemęczony,
przemoczony, głodny z jedynym pragnieniem położenia się
gdziekolwiek i odpoczynku.
29 listopada zebrała się cała brygada w miejscowości Lasocin.
Tam naznaczono obchody Święta Listopadowego. Przybył generał
Bogucki, naczelny dowódca NSZ-tu i całe dowództwo oraz zaproszeni
goście. Wtedy dowiedzieliśmy się o zamiarach naszego dowództwa w
sytuacji, gdy ruszy front sowiecki. Były różne pogłoski. Jedne z nich
mówiły, że wycofamy się na Śląsk i tam zostaniemy "rozmelinowani".
Według innych, mieliśmy się podzielić na małe oddziałki i rozproszyć
po różnych lasach. Wspominano również o możliwości przejścia
Brygady na Zachód do Jugosławii i stamtąd do Włoch, by połączyć się
z II-gim Korpusem.
Nie było między nami rozmów na temat ewentualnych
sprzeczności między dowództwem NSZ i AK. Pamiętam, że w
obchodach Święta Listopadowego w Lasocinie uczestniczyli także
niektórzy dowódcy AK. Wtedy właśnie dowódcy dyskutowali dalsze
plany ruchów Brygady Świętokrzyskiej, gdy ruszy rosyjska ofensywa.
To wskazywało na dobrą współpracę dowódców na szczeblu oddziałów
leśnych.
Wbiła mi się w pamięć akcja pod Raszkowem w dniu 17
grudnia . Przyszli do naszych oddziałów ludzie z okolicznych wiosek i
prosili o pomoc przeciw grasującym w ich okolicy bandom rosyjskim.
W wiosce Węgrzynów mieszkało wiele kobiet wywiezionych po
powstaniu z Warszawy . Bandy rosyjskie rabowały i gwałciły kobiety.
Wywiad nasz doniósł, że były to oddziały własowców, które brały
udział w tłumieniu powstania warszawskiego. Nasza pomoc okazała się
bardzo skuteczna.
Nasza partyzantka zaopatrywała się w żywność w okolicznych
wsiach. Szczególnie staraliśmy się obciążyć tym obowiązkiem majątki,
z których wysiedlono polskich właścicieli. Zwykle administratorem
takiego majątku był w dalszym ciągu Polak. Od nich zabieraliśmy żywność a
jeśli to nie było możliwe, szliśmy na wioski. Bydło i trzoda
chlewna były kolczykowane, to znaczy rejestrowane przez władze
niemieckie i gospodarz był odpowiedzialny za ich odstawę. W tej
sytuacji zabijaliśmy np. dwie świnie, gospodarz zatrzymywał jedną,
jedną zabierali partyzanci i za to wystawiali gospodarzowi kwit na dwie
świnie. W ten sposób gospodarz był kryty. Niemcy respektowali takie
pokwitowania, bo wiedzieli, jakie oddziały partyzanckie działały w
danej okolicy. Mieliśmy zwykle dobre stosunki z ludnością
miejscowych wiosek, z młynów dostawaliśmy mąkę, a kobiety z wioski
piekły dla nas chleb. Były zwykle trudności z warzywami. Naogół nie
było łatwo wyżywić w tych warunkach dość liczne oddziały.
Zdarzały się przypadki współpracy miejscowych Polaków z
Niemcami. W takich sytuacjach wysyłało się meldunek do Sztabu
Głównego. Odbywał się sąd polowy. Gdy ten udowodnił winę,
zapadał wyrok śmierci. Sekcja Akcji Specjalnej zajmowała się
wykonywaniem wyroków.
Wojna zbliżała się ku końcowi. 22 grudnia stacjonowaliśmy w
trzech wioskach: Maciejów, Giebołtów i Maciejowice. Brygada
zatrzymała się tu. Wioski były dość bogate. Zakwaterowano nas w
domach mieszkańców. 12 stycznia 1945 roku goniec ze Sztabu
Głównego z Krakowa przyniósł meldunek, że front rosyjski ruszył,
Sztab nie może nam już udzielić żadnej pomocy i Brygada musi sobie
radzić na własną rękę. Dowódca Brygady zarządził ostre pogotowie.
Brygada wyruszyła wieczorem w kierunku zachodnim. 13 stycznia
1945 roku przeszliśmy tory kolejowe stacji Tunel. Widzieliśmy
niewielką grupę niemieckich żołnierzy. Dotarliśmy po całej nocy do
wiosek, Pogwizdów, Kępie i znużeni staraliśmy się odpocząć. Wtedy
zaatakowali nas Niemcy. Wywiązała się ostra bitwa. Straciliśmy
dziewięciu naszych, a dziesięciu zostało ciężko rannych, z których
niewielu przeżyło. Bitwa zakończyła się po południu, wskutek
porozumienia między naszymi i niemieckimi dowódcami. Doszliśmy
do Żarnowca, gdzie na Pilicy Niemcy zorganizowali linie obrony. Był
tylko jeden most na Pilicy, przez który mogliśmy przedrzeć się na
zachód. Partyzanci schwytali wtedy kilku niemieckich żołnierzy i
oficerów i wytłumaczyli im naszą sytuacje, że nie chcemy się z nimi
bić, a tylko chcemy przejść przez most, dotrzeć na Zachód i tam
połączyć się z wojskiem polskim na zachodzie. Rotmistrz Zaremba poszedł z
niemieckimi oficerami do ich dowództwa. Po dwóch
godzinach przyszedł do nas niemiecki tłumacz i wyjaśnił, że Niemcy
pozwolą nam przejść przez most wieczorem. Dali nam odpowiedni
glejt. Czekaliśmy cierpliwie wieczora, ale nasze czujki przesłały
wiadomość, że Rosjanie są już tuż na naszych tyłach. Nie pozostało nic
innego jak ruszyć całą brygadą w stronę mostu na Żarnowiec. Udało
się nam przejść, mimo obstrzału przez czołówkę rosyjską. Straciliśmy
tylko dwa wozy taborów. Ruszyliśmy dalej w stronę Solcza. Obrona
niemiecka na Pilicy była słaba i Rosjanie przeforsowali łatwo rzekę i
zaczął się pościg za nami. Uratował nas bardzo głęboki śnieg, który
utrudniał posuwanie się czołgów rosyjskich. Rosjanie nie wiedzieli
prawdopodobnie z jakimi oddziałami mieli do czynienia.
Byliśmy śmiertelnie znużeni po bardzo forsownych marszach
ostatnich dni. Drzemałem w chałupie z karabinem między nogami i
nagle po ogromnym huku ujrzałem gwiaździste niebo nad sobą.
Obstrzał artylerii rosyjskiej zerwał dach z chałupy. Zaczęła się
ucieczka spod obstrzału, przez pola, łąki, po grudzie. Dotarliśmy do
olszynki, gdzie zatrzymał się nasz kapelan ks. Mróz. Sytuacja była
krytyczna i kapelan zaczął udzielać Ostatniego Namaszczenia.
Wrażenie było potężne. Oddziały nie były przygotowane na to, że
czołówka rosyjska uderzy na nas tak szybko. Byliśmy rozproszeni po
polach. Kapelan w olszynce spowodował zwolnienie panicznej
ucieczki i zebranie się oddziału. Przez następnych kilka dni
posuwaliśmy się intensywnym marszem tuż przed frontem rosyjskim a
za wycofującymi się oddziałami Niemców. Krótkie odpoczynki nie
trwały dłużej niż kilka godzin. Niemcy respektowali glejt, który nam
pod Żarnowcem wydali, nie było im w głowie walczyć z nami.
Maszerowaliśmy w kierunku Odry. Doszliśmy do miasteczka
Odmęt. Zatrzymaliśmy się w barakach opróżnionych przez jeńców
amerykańskich i angielskich. Przed nami stała kolejna przeszkoda do
sforsowania - most na Odrze pod Odmętem. Rotmistrz Zaremba z
tłumaczem, podchorążym Topazem, przeszli przez most, udali się do
komendanta miasta. Zażądali pozwolenia przeprawienia taborów przez
most ( nie wspominając o oddziałach). Przedstawił mu glejt niemiecki
wydany w Żarnowcu i to pomogło. Niemcy zgodzili się na wieczorną
przeprawę. Ale czujki nasze zaalarmowały, że kolumna rosyjska jest
już tuż za nami. Cała brygada, nie czekając do godzin wieczornych, ruszyła
pędem wraz z wozami taborowymi przez most na Odrze.
Przeszliśmy bez strat. Posuwaliśmy się szybko w głąb Niemiec.
Później Niemcy zażądali, aby brygada skierowała się na
Czechosłowację. Był to najbardziej uciążliwy marsz przez Sudety.
Posuwaliśmy się bocznymi drogami, aby uniknąć dalszych
ryzykownych spotkań z oddziałami niemieckimi. Często okrążaliśmy
Niemców nadkładając wiele kilometrów drogi. Dotarliśmy do Czech.
Napotkaliśmy oddział jeńców z powstania warszawskiego eskortowany
przez kilku Niemców. Podeszliśmy do nich bliżej i około 150 jeńców
wmieszało się w nasze szeregi i dołączyło do Brygady.
Ludność czeska okazywała nam wielką przychylność.
Nawiązaliśmy kontakty z czeskim podziemiem. Niemcy zażądali,
abyśmy maszerowali do miejscowości Rozstań. Okazało się, że był to
poligon wojskowy. Na jego terenie znajdowały się dwie zniszczone i
wyludnione wioski. Zatrzymaliśmy się tam, gdy wywiad nasz doniósł,
że duże jednostki niemieckie otaczają poligon. Obawialiśmy się, że
wpadliśmy w pułapkę zastawioną na nas przez Niemców. Nie
wiedzieliśmy co robić dalej. Kapitan Tom z wywiadu polskiego
pośredniczył między nami, Niemcami oraz Czechami. Czesi chcieli
przerzucić swojego łącznika do oddziałów czeskich generała Swobody
walczącego po stronie rosyjskiej, tak jednak aby się o tym Rosjanie nie
dowiedzieli. Niemcy ułatwili przerzut Czechów samolotem. Dołączyło
się do samolotu trzech naszych oficerów: kapitan Szaława, kapitan Gnat
i porucznik Rumba. Dostali się do Polski, ale porucznik Rumba
wylądował na minie koło Zawichostu i zginął na miejscu, kapitan
Szaława doszedł do Krakowa. Spotkał tam byłą
pielęgniarkę z naszej
brygady. Zanim przeszła do nas, była w Armii Ludowej. Nie
wiedzieliśmy, że pracowała dla Urzędu Bezpieczeństwa. Jej pseudonim
był Mańka Pędzel. Zaproponowała, że skontaktuje go z NSZ-tem.
Zamiast tego oddała go w ręce UB. Postawiono go pod sąd i
rozstrzelano w Kielcach. Tak więc z grupy trzech tylko porucznik Gnat
wylądował szczęśliwie i później wrócił na Zachód do Brygady.
Po jakimś czasie Brygada opuściła Rostań i pomaszerowała w
kierunku Pilzna. Pod Pilznem w miejscowości Wyszkary
zatrzymaliśmy się i tu Brygada zaczyna organizować punkty
przerzutowe z zachodu na wschód i ze wschodu na zachód. Z tych
punktów korzystała w pierwszym rzędzie Brygada, lecz także II-gi Korpus
generała Andersa, I-sza Dywizja generała Maczka oraz Rząd
Emigracyjny w Londynie.
W Wyszkarach dowiedzieliśmy się od czeskiego wywiadu, że
niedaleko nas, w Holiszowie, znajduje się niemiecki obóz
koncentracyjny, w którym więzione są kobiety różnych narodowości.
Był to już początek maja 1945, a front aliancki zbliżał się coraz
bardziej. Dowództwo Brygady wydało wtedy rozkaz uwolnienia
więzionych kobiet. 5-go maja w południe oddziały nasze zaskoczyły
załogę niemiecką obozu i bez oporu opanowały obóz. Kobiety zostały
ocalone. Jedna z uwolnionych więźniarek wskazała nam na barak
stojący na uboczu, który, jak się okazało, był już oblany benzyną. Nie
wiedziała jednak, co się w baraku mieści. Okazało się, że były w nim
same żydówki, które miały być wykończone przed nadejściem
aliantów. Otworzyliśmy barak. Przed naszymi oczami ukazał się
makabryczny widok zagłodzonych, zmaltretowanych kobiet. Udało się
je wszystkie uratować.
Kobiety z wdzięczności za oswobodzenie ofiarowały nam
wielkie serce, na którym wypisały wszystkie imiona i nazwiska
więźniarek. Jedną z nich była Francuzka pani Michelin, która po
powrocie do Francji przysłała do Brygady zaproszenie dla wszystkich żołnierzy, biorących udział w wyzwoleniu obozu. Każdy z nas mógł
dostać dwa tygodnie bezpłatnego pobytu we Francji.
Pamiętam dzień zakończenia wojny 5-go maja 1945 roku.
Zapanowała ogólna radość wśród żołnierzy. 6-go maja 1945 nasze
patrole nawiązały kontakt z pierwszymi patrolami amerykańskimi.
Entuzjazm opanował Brygadę, gdy już wreszcie stało się wiadomym, że znajdziemy się pod opieką wojsk amerykańskich. Zaczęliśmy
zabierać do niewoli oddziały niemieckie, a jeden z naszych oddziałów
zabrał do niewoli cały sztab, jednej z niemieckich armii. 8-go maja
wojna została oficjalnie zakończona.
Mimo tego nasza sytuacja nie była bardzo wesoła. Mieliśmy
zdarte mundury, nie było żywności, wszy nas gryzły. Martwiliśmy się
o rodziny pozostawione w Kraju. Staliśmy w dalszym ciągu blisko
frontu rosyjskiego. Rosjanie domagali się od Amerykanów, aby im wydano
Brygadę Świętokrzyską. Amerykanie stanowczo odmówili.
Generał Devine, dowódca odcinka frontu na tym terenie, przesunął nas
o około 50 km dalej na zachód do miejscowości Bernadice. Wojna już była
skończona i tam mogliśmy wreszcie odpocząć. Z Bernadic
brygada wysłała patrol do Kraju w składzie: kapitan Gustaw, dowódca
Akcji Specjalnej w Kielcach, kapitan Albert oraz kapitan Białynia, o
którym się później dowiedziałem, że był administratorem majątku
mojego stryja w Wolicy koło Buska Zdrój. Ich zadaniem było
nawiązanie kontaktów z Polską oraz pomoc rodzinom żołnierzy
Brygady, które pozostały w Polsce jak również ich ewentualne
przerzucenie na Zachód. W ramach tej akcji przyjechała rodzina
pułkownika Bohuna- Dąbrowskiego. Niestety jego żona zmarła w
Polsce i nie doczekała się wyjazdu.
Do Bernadic przyjechała również żona generała Piskora - pani Lucy
Piskor. Zanim wyjechała do męża do Londynu, spędziła z Brygadą dwa
tygodnie. Z punktu przerzutowego Brygady skorzystała również żona
ówczesnego premiera polskiego rządu emigracyjnego pani
Mikołajczykowa.
Spory między dowództwem NSZ-tu a dowództwem Polskich
Sił Zbrojnych na Zachodzie dyskutowane były również między żołnierzami.
W tym czasie generał Bór-Komorowski został mianowany
Naczelnym Dowódcą Polskich Sił Zbrojnych. Między nim a
dowództwem NZS-tu istniały pewne nieporozumienia jeszcze w Polsce
i w rezultacie NZS nie było przez nich uznawane jako część składowa
Polskich Sił Zbrojnych. My, żołnierze, byliśmy rozczarowani postawą
Dowództwa w Londynie. Uważaliśmy, że nasz wysiłek w walce
przeciw Niemcom upoważniał nas do włączenia się do Polskich Sił
Zbrojnych i nie bardzo rozumieliśmy polityki prowadzonej przez
wyższe dowództwo. Te nieporozumienia trwały kilka lat zanim doszło
do ich wyjaśnienia.
Pod koniec czerwca 1945 roku Brygada została przesunięta na
tereny niemieckie do Koburga. Na podstawie rozkazu dowództwa armii
amerykańskiej zostaliśmy rozbrojeni i przekwalifikowano nas do
kategorii "displaced persons"- "DPS". Dowództwo wytypowało około
czterdziestu, mających specjalne przeszkolenie na wyjazd do Włoch.
Znalazłem się również między nimi, bo prowadziłem samochód.
Przydzielono nam włoską lancję. Wyjechaliśmy przez Insbruck,
Brenner Pass, Bolzano i w Ankonie dotarliśmy do II-go Korpusu.
Przydzielono mnie do II-giej Warszawskiej Dywizji Pancernej, 28 kompanii
zaopatrzenia i transportu. W tej kompanii pozostawałem aż
do rozwiązania oddziałów i ich przejścia do stanu cywilnego.
Przejechałem przez całe Włochy do Anglii, gdzie zostałem
zdemobilizowany w 1947 roku.
W 1946 roku napisałem list przez Czerwony Krzyż do Polski.
Rodzice list otrzymali, ale w jego następstwie Urząd Bezpieczeństwa
(UB) zaaresztował ojca i poddano go długim przesłuchaniom. Na
pytania o moje losy, ojciec tłumaczył się, że nic nie wie, że nie wie jak
to się stało, że syn znalazł się w II-gim Korpusie. W końcu go
zwolniono. Była to pierwsza wymiana prawdziwych wiadomości z
rodziną o naszych wojennych losach. Poprzednie dwie wiadomości,
które doszły do rodziny wskazywały na to, że zostałem zabity w akcji.
Pamiętam akcję, prowadzona wśród zdemobilizowanych żołnierzy przez przedstawicieli rządu polskiego w Warszawie,
zachęcająca do powrotu do Kraju. Byli tacy, którzy ulegli namowom,
wrócili do Polski, lecz część z nich została aresztowana i gorzko żałowała decyzji powrotu. Mój stryj - generał Piskor był w tym czasie
w Londynie. Odwiedziłem go i pytałem o radę. On sam, ze względu na
swoje stanowisko w armii polskiej, nie mógł wrócić do Polski, ale nie
chciał krępować mojej decyzji. Wspominałem mu o możliwości
wyjazdu do Kanady. Zachęcał mnie do tego i wspomniał, że i on sam
miałby zamiar tam wyemigrować. Zdecydowałem się wtedy na wyjazd
do Kanady. On już nie zdążył zrealizować swego zamiaru, zmarł w
Londynie 1952 roku.
Trzy kraje, Kanada, Australia i Nowa Zelandia zaoferowały
chęć przyjęcia części zdemobilizowanych żołnierzy. Z tych propozycji
wyjazd do Kanady wydawał się najbardziej atrakcyjny. Pojechaliśmy
do obozu, gdzie urzędowała cywilna i wojskowa komisja rekrutacyjna.
Kanadyjczycy przyjmowali tylko ludzi z pewną praktyka w rolnictwie.
Początkowe kryteria były bardzo ostre: ze stu kandydatów
przyjmowano jednego. Dopiero protest generała Rakowskiego, który
powiedział, że nie ma w swoich oddziałach "supermanów" a
normalnych żołnierzy, spowodował, że komisja zrewidowała swoje
dotychczasowe wyniki rekrutacyjne i zaczęła od początku. Byłem
jednym z pierwszych, który przeszedł przez sito komisji. Pytali o
wielkość gospodarstwa rodziców, ile obsiewano poszczególnych zbóż,
kartofli, buraków itd. Przed stawieniem się przed komisją byliśmy
instruowani przez prawdziwych rolników, którzy nas przygotowywali
do "egzaminów".
20-go maja 1947 roku wyjechaliśmy statkiem " Aquitania" z
portu Southampton do Halifaxu. Na statku było trochę zamieszania.
Poza żołnierzami było sporo cywilnych pasażerów. Wjechaliśmy w
burzę. Cywile przychodzili do nas, czując się bezpieczniej wśród
wojska.
Dobiliśmy do Halifaxu 25 maja. Było nas w tym transporcie
ponad tysiąc żołnierzy. Wydano nam ostatni żołd. Zażądano wydania
krótkiej broni. Żołnierz niechętnie oddaje broń, więc chłopcy zaczęli
wyrzucać broń przez burtę do wody. Wiele jej tam leży do dziś.
Załadowano nas na specjalny pociąg. Jedna grupa została w Quebec'u,
inna w Ontario, myśmy dotarli aż do Manitoby, a ostatnia grupa
pojechała do Alberty. Rozdział i transporty zostały zorganizowane
przez Mnisterstwo Rolnictwa wspólnie z władzami wojskowymi.
Przyjechaliśmy tu wszyscy w wojskowych mundurach.
Wyładowano nas na stacji CPR w Winnipegu i stamtąd
tramwajami dojechaliśmy do koszar wojskowych "Fort Osborn
Barracks". Po dwóch tygodniach rozdzielono nas do prac przy
burakach. Były trzy obozy: Roland, Emerson i w Letellier. W obozach
mieszkaliśmy pod namiotami, mieliśmy prowizoryczną kuchnię, w
której kucharzył Rudolf Kozłowski. Atmosfera na burakach była dość
wesoła. Niewiele tam zarobiliśmy. Wystarczyło jednak na papierosy i
czasem na piwo. Przy obróbce buraków pracowałem około trzech
tygodni.
Którejś niedzieli zorganizowaliśmy przejazd autobusami z
obozów do Winnipegu i w Sokole Nr 1. odbyło się zebranie
założycielskie Koła SPK Nr 13. Porucznik Czubak przewodniczył
zebraniu. Pierwszym prezesem został wybrany por. Klimaszewski.
Po burakach przydzielono nas do prac żniwnych. Z kolegą Świrskim pojechaliśmy do Holland. Po dwóch i pół tygodnia prac
żniwnych wróciliśmy do Winnipegu. Farmerzy, u których
pracowaliśmy traktowali nas jak niewolników. Uważali, że nie należy
się nam wyżywienie w dni wolne od pracy. Zabraniali nam pójścia do
hotelu, by wypić piwo, tłumacząc, że nie mamy na to pozwolenia.
Przykro nam było, że nas weteranów wojny tak się traktuje. Jesienią
przydzielono nas do innych farmerów na zbiór buraków cukrowych.
Zimą farmerzy nas nie
potrzebowali, więc wracaliśmy do
Winnipegu. Poszukiwaliśmy pracy. Na podstawie informacji
uzyskanych od innych kolegów trafiliśmy do biura firmy "Abitibi",
które mieściło się wówczas w hotelu "Sutherland". Firma, zajmująca
się produkcją celulozy i papieru, poszukiwała ochotników na wyjazd do
Ontario do wyrębu drzewa. Zebrała się grupa kolegów i wyjechała do
Ontario. Zajeliśmy cały barak. Po pracy było sporo wolnego czasu.
Urozmaicaliśmy go różnymi pomysłami. Jednym z nich było zorganizowanie
orkiestry grającej na papierowych instrumentach. Jasio
Konecki był organizatorem- kapelmistrzem. Sporo było wygłupiania
się, ale chodziło o to, by wypełnić wolny czas. Kuchnię mieliśmy na
miejscu. Była bardzo dobra. Pracowaliśmy na akord i można było
sporo zarobić. Ktoś się jednak dowiedział, że tu pracujemy, choć,
według kontraktu, powinniśmy być na farmach. Doszły do nas
wiadomości, że pracownicy z Urzędu Zatrudnienia oczekują na nasz
przyjazd na stacji w Winnipegu. Uprzedziliśmy ich, wysiadając na
przedostatniej stacji w St. Boniface.
W Winnipegu nie było pracy i przeczekaliśmy do wiosny.
Zgłosiliśmy się wreszcie do Urzędu Zatrudnienia. Prosiliśmy o
wydanie nam książeczki ubezpieczeniowej, bez której nikt nie miał
prawa nas zatrudnić. Zaczęto nas straszyć, że za niedopełnienie
warunków kontraktu zostaniemy deportowani. W końcu
wyperswadowaliśmy im i wydali nam te książeczki. W książeczkach
pracodawca potwierdzał okres zatrudnienia, co z kolei było podstawą
do wystąpienia o zapomogę w okresie braku zatrudnienia.
Wspólnie z porucznikiem Czubakiem zatrudniono nas w hotelu
"Winnipeg Beach". Właścicielem jego był pan Radymski- przychylnie
nastawiony do kombatantów. Warunki pracy w hotelu były dość dobre.
Mieliśmy tam mieszkanie, utrzymanie i 65 dolarów miesięcznie. W
okresie sezonu letniego byliśmy bardzo zajęci, ale praca była przyjemna
i urozmaicona. Sezon się skończył i trzeba było poszukać czegoś innego.
Zacząłem pracować wspólnie z Janem Misiewiczem i Jerzym
Czyczko w fabryce tekstylnej produkującej ubrania, przy ulicy Notre
Dame.
Praca w przemyśle tekstylnym była bardzo nisko opłacana - 45
centów za godzinę. Nasz tygodniowy zarobek nie przekraczał 18
dolarów, jeśli nie pracowało się poza godzinami. Mieszkaliśmy przy ulicy
Selkirk u pani Soból. Dzieliłem jeden pokój z kolegami Świrskim
i Kociołkiem. Płaciliśmy 45 dolarów miesięcznie za mieszkanie z
utrzymaniem. Dodając do tego koszty przejazdów tramwajowych
niewiele nam zostawało z naszej wypłaty. Otrzymywaliśmy także 10-
15 dolarów miesięcznie z Anglii jako zasiłek związany ze zwolnieniem
z wojska. Nie było to jednak wiele i wystarczało zaledwie na bardzo
skromną egzystencję. Poszukiwałem innej, bardziej intratnej pracy.
Dostałem później taką w pralni chemicznej.
Byliśmy wszyscy w wieku, w którym normalnie myśli się o
założeniu rodziny. Staraliśmy się nawiązywać kontakty z Polkami
urodzonymi w Kanadzie. Najstarsza organizacja polonijna "Sokół"
założyła w 1949-tym roku chór. Większość z nas zapisała się do chóru,
bo dostarczał on m.in.. okazji do spotkania się z młodymi polskimi
dziewczynami. Dyrygentem chóru był Radian, który kiedyś śpiewał w
chórze Polskiego Radia. Chór poszukiwał kogoś, kto by akompaniował
na pianinie. Zaproponował tę funkcję jednej z panien z miejscowej
Polonii, Adeli Ufryjewicz i ta chętnie się zgodziła. Dało to mi okazję
do nawiązania bliższego kontaktu z nią. Adela wyjechała jednak na rok
do Windsor. Po jej powrocie znajomość nawiązała się powtórnie i w
marcu 1951 roku zakończyła się małżeństwem. W tym czasie nie
posiadałem jeszcze żadnego dorobku, nie byłem finansowo
ustabilizowany i fakt, że Adela zdecydowała się wyjść za mnie może świadczyć,
że nie było to tylko czyste wyrachowanie.
Inni koledzy starali się również nawiązywać stosunki z
miejscowymi rodzinami polskimi, byli zapraszani na różne przyjęcia i
zabawy. W tym czasie przyjechało wiele panien z obozów pracy w
Niemczech, przyjechały również tzw.. "Pestki" czyli dziewczęta które
służyły w czasie wojny w "Polskiej Służbie Pomocniczej Kobiet" w
Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie. Wiele dziewcząt przyjechało
z obozów w Afryce, do których dostały się po wyjściu z Rosji.
Większość małżeństw kolegów skojarzyło się właśnie z tą grupą. Nie
więcej, niż 10% małżeństw zostało zawartych z dziewczętami ze starej
Polonii, urodzonymi w Kanadzie.
W roku 1951 zacząłem pracować w pralni chemicznej "New
Method Dry Cleaning". Firma otworzyła filię "Peter Pan Cleaners" i
zostałem kierownikiem tego punktu expresowego prania. Wkrótce
jednak "New Method Dry Cleaning" zostało sprzedane innej większej firmie.
Oferowano mi kupno tej pralni, ale nie miałem wtedy
dostatecznych funduszy, bo w tym samym czasie nabyliśmy nasz
pierwszy domek przy Smithfield Str. Zapłaciliśmy za niego 8 500
dolarów, a oprocentowanie zaciągniętej pożyczki wynosiło wtedy 4.5
%. Mogłoby się to dzisiaj wydawać niewiele, ale i zarobki były wtedy
proporcjonalnie niższe. Zacząłem pracować z kolei w "Quinton's". W
tej firmie byłem przez 10 lat kierownikiem, do roku 1964. Dojrzałem
wtedy do założenia własnej firmy "Imperial Cleaners" przy Pembina i
MacGilvrey. Pracowaliśmy ciężko wspólnie z żoną to też interes rozwijał się nieźle. Otworzyliśmy następnie landromat na Pembina i
Dumas Str. W 1974 roku otworzyliśmy kolejną filię w Centrum
Handlowym Fort Richmond i następnie na Roblin Blvd w Charleswood.
W międzyczasie jednak czynsze wzrosły znacznie i trzeba było
zreorganizować przedsiębiorstwo. Sprzedaliśmy landromat,
zlikwidowaliśmy punkt w Charleswood i South Gate i pozostał nam
jeden punkt przy Fort Richmont .
Życie rodzinne ułożyło się nam pomyślnie. Mamy dwóch
synów: starszego Ryszarda i młodszego Tomasza. Ryszard ożenił się i
przeniósł się do Victorii. Obydwaj skończyli studia uniwersyteckie.
Tomasz ożenił się w Winnipegu. Obydwaj ożenili się z Kanadyjkami
pochodzenia irlandzkiego. Muszę przyznać, że synowie moi nie byli
zainteresowani życiem towarzyskim w miejscowej Polonii. Przebywali
po prostu w towarzystwie kanadyjskim i tam znaleźli swoje towarzyszki życia. Mamy dwie wnuczki - córki młodszego syna : Kelly i Sarah.
Ogólnie muszę powiedzieć, że powiodło mi się w życiu, mam trwałą rodzinę, wnuki, zapewniony byt materialny. Prawda,
że początki
były bardzo trudne. Musieliśmy liczyć tylko na siebie. Żona
pochodziła z wielodzietnej, niezbyt majętnej rodziny. I tylko ciężką pracą doszliśmy do dzisiejszego stanu. Na początku odczuwałem
przede wszystkim trudności językowe. Nie było opłacanych przez
państwo, jak dziś, kursów językowych. Trzeba było od samego
początku ciężko pracować na nisko płatnych stanowiskach. Dopiero
później otworzyły się możliwości uczęszczania na wieczorowe kursy
dokształcające. Nie korzystałem z nich, bo miałem w domu okazję do
opanowania angielskiego języka, rozmawiając z żoną urodzoną w
Kanadzie, a więc władającą poprawnie językiem angielskim.
Moje kontakty z polskimi organizacjami polonijnymi ograniczały się do pracy
w Stowarzyszeniu Polskich Kombatantów
Koło Nr 13, byłem czynny w Kongresie Polonii Kanadyjskiej,
uczestniczyłem we wszystkich polonijnym uroczystościach a nawet
kiedyś tańczyłem na scenie w zespole krakowiaka. Stopniowo kontakty
z organizacjami zaczęły słabnąć wraz z powiększaniem się rodziny.
Myśmy robotę organizacyjną rozpoczęli i teraz czas na młodsze
pokolenie aby kontynuowało to, cośmy zainicjowali.
Chcę jeszcze wspomnieć o jednej akcji wartej zanotowania.
Mój kolega z Brygady Świętokrzyskiej, Henryk Lebioda mieszkający
obecnie w Reginie w Saskatchewanie zorganizował na większą skalę
zdobywanie i przesyłanie do Polski sprzętu medycznego. Żona jego
jest Holenderką, ale bardzo interesuje się sprawami polskimi. Przed 11 laty
Henryk zaczął tę akcję pomocy polskim szpitalom. Koło SPK w
Regina ma zaledwie 12 członków. Syn Henryka ożenił się z córką
byłego ministra w rządzie prowincjonalnym. Dzięki właściwym
kontaktom Henryk ma możliwości korzystania ze sprzętu medycznego
wycofywanego stopniowo z unowocześnianych szpitali kanadyjskich.
Składają się na to stoły operacyjne, ubrania szpitalne, wózki
inwalidzkie i wszystko, co się może przydać w niezbyt bogato
zaopatrzonych polskich szpitalach. Ostatnio wysłał transport, kosztem
9 tysięcy dolarów, którego wartość szacunkowa wynosi około 200
tysięcy. Starałem się zainteresować tą sprawą nasze Koło SPK Nr 13 w
Winnipegu. Dzięki zrozumieniu prezesa Koła kol. Kozubskiego oraz
kolegów Stanisława Kmiecia i Wacława Kuzi, pomagamy mu w
pokrywaniu kosztów transportu. W ubiegłym roku 1994 wysłaliśmy do
Regina 3600 dolarów. W 1995 roku Koło przekazało 3500 dolarów.
Otrzymujemy odpisy wszystkich listów z podziękowaniami, które
napływają do niego. Akcja ta jest najlepszym przykładem rozsądnej
działalności pomocy, skierowanej przede wszystkim dla szpitali, które w
Polsce opiekują się inwalidami wojennymi z partyzantki. Dotąd
przesyłki otrzymywały szpitale w Iłży, w Starachowicach i w Ostrowcu,
w okolicach Gór Świętokrzyskich, gdzie toczyły się największe boje
NSZ. Obecnie przesyłki przekazywane są do Warszawy do Głównego
Zarządu Armii Krajowej i oni przekazują pomoc najbardziej potrzebującym
szpitalom. Ostatni wzruszający list, nadesłany przez
inwalidę z Białorusi, który nie chce wierzyć, że nie zapomniano o nim i
o jego wkładzie w walki wyzwoleńcze AK.
Po raz pierwszy pojechałem do
Polski w 1968 roku z starszym
synem Ryszardem. Zwiedziliśmy przy okazji Włochy, gdzie
pokazałem mu ślady mojej bytności w czasie wojny. Wizyta w Polsce
przypadła na trudne wydarzenia w Czechach i w Warszawie. W
związku z tym Ryszard był zaszokowany ostrymi przepisami
kontrolnymi na granicy i w Kraju. Syn miał okazję poznać wtedy
swojego dziadka, który zmarł niedługo później. Ostatni raz byłem w
Polsce w 1992-im roku i uczestniczyłem w międzynarodowym zjeździe
byłych wojskowych z Zachodu. Zjazd był bardzo wzruszający.
Uczestniczyły w nim wspólnie z Armią Krajową, Narodowe Siły
Zbrojne i inne ugrupowania. Stare nieporozumienia między
dowództwem Polskich Sił Zbrojnych, Armią Krajową i Narodowymi
Siłami Zbrojnymi przeszły do historii. Po 50-ciu latach otrzymałem
Krzyż Partyzancki oraz Krzyż Narodowych Sił Zbrojnych. Przy okazji
tego pobytu w Polsce odwiedziłem stare partyzanckie szlaki od
Giebułtowa przez Żarnowiec, Koło do Odmętu z którymi związane są
najtrudniejsze wojenne przeżycia. Mam z tych wędrówek kilka zdjęć
ukazujących pola kieleckie porośnięte czerwonymi makami.
Nie wiele mam kontaktów z kolegami z Brygady
Świętokrzyskiej. Niedawno zmarł mój kuzyn ppor. Huba w Ontario.
Prowadziłem korespondencje z pułkownikiem Bohunem - Dąbrowskim.
Otrzymałem od niego jego książkę z dedykacją.