|
Kazimierz Chmielowicz
WSPOMNIENIA spisane w lipcu 1986
|
|
Urodziłem się w 1918-tym roku, w Krzemiennej, powiat Brzozów w
okolicach Sanoka. Skończyłem klasyczne gimnazjum, ale zdecydowałem wybrać
karierę wojskową i w 1938-ym roku zapisałem się do Szkoły Podchorążych Artylerii
we Włodzimierzu. Po roku studiów zamierzałem przenieść się do Zawodowej
Podchorążówki Artylerii do Torunia. Zostałem przyjęty, ale nie zdążyłem do niej
dojechać, gdy w 1939-tym roku wybuchła wojna. W stopniu kaprala podchorążego
dostałem w 1939-tym roku przydział do 33-ej Dywizji Artylerii Lekkiej w Wilnie.
Rozwój sytuacji na frontach zmusił nas do wycofania się na Litwę. Przeszliśmy
granicę, musieliśmy złożyć broń. Działa pozbawione zamków zostały oddane
Litwinom. Internowano nas w Rokiszkach, gdzie zgromadzono kilka tysięcy ludzi,
przeważnie artylerzystów i ułanów. Trzymano nas tam do ataku Sowietów na Polskę,
to znaczy do 17. września. Rosjanie wkroczyli i przejęli nas od Litwinów.
Wyselekcjonowali oficerów i wywozili ich do Kozielska a jak się później
dowiedzieliśmy do Katynia. Nas przewozili również w wagonach kolejowych do
Kozielska. Był z nami pułkownik Dąbrowski. Na jednej ze stacji zabrali go z
wagonu. Jeden z żołnierzy sowieckich zapytał go, jak się nazywa. "Dąbrowski"
odpowiedział. "O żałko was, Dąbrowski". Na to Dąbrowski :" Ty nas nie żałuj, ja
was nie żałowałem w 1918-tym roku, ani w 1920 roku".
W Kozielsku rozpoczęli akcję propagandową, uświadamiającą. Politrucy
przychodzili do naszych baraków po kolacji na rozmowy. Wyjaśniali, że ustrój
komunistyczny jest najlepszym ustrojem na świecie i zachęcali nas do współpracy.
Nie było chętnych do prowadzenia dyskusji. Nie wiedzieliśmy wówczas jeszcze o
losie pierwszej partii oficerów wywiezionych do Katynia. W Kozielsku
przebywaliśmy do wybuchu wojny z Niemcami. Stamtąd wywieźli nas na północ na
Półwysep Kola, gdzie pracowaliśmy przy budowie dróg. Dalej przerzucili nas do
Murmańska. W naszym obozie było około 2000 ludzi, głównie podchorążowie,
podoficerowie, żołnierze i policja. Zaczął się głód. Pędzili do pracy przez
16-cie godzin dziennie. Słońce tam nigdy nie zachodziło. Szczęśliwie nie byliśmy
tam zbyt długo.
Ucieszyliśmy się bardzo na wiadomość o postępach Niemców na froncie. W wyniku
umowy Sikorski- Majski w obozie wybrano wszystkich Polaków i załadowano nas na
statek i dalej do pociągu. Dopiero na statku powiedzieli nam, że jedziemy do
polskiego wojska. - do Tockoje. W Tockoje czekały na nas namioty. Rozpoczęło się
sporządzanie ewidencji i przydziały do rodzajów broni i jednostek. Mnie
przydzielono do 6-go pułku artylerii lekkiej. Zaczęły się podstawowe szkolenie.
Przerzucono nas wreszcie statkiem do Iraku. Odetchnęliśmy po opuszczeniu "nieludzkiej
ziemi".
W Khanaquin dostałem awans na podporucznika i zostałem dowódcą plutonu. Wiązało
się to z podwyżką żołdu. Dostawałem 25 funtów miesięcznie. Na pluton składały
się dwa działony a dwa plutony tworzyły baterię (4 działa). Dostaliśmy angielski
sprzęt kalibru 75 mm
o zasięgu do 30 kilometrów.
Nasz pułk przerzucono do Włoch. Do pierwszej akcji weszliśmy w południowych
Włoszech nad rzeką Sangro. W maju 1944¬go roku okopaliśmy się pod Monte Cassino.
Przed rozpoczęciem głównego ataku wstrzeliwaliśmy się próbnie i to ściągnęło na
nas ogień artylerii niemieckiej. O godzinie 11-tej ( godzina 0) zaczął się
główny atak, i 1500 naszych dział strzelało do samego rana. Mieliśmy
przygotowane koce z wodą i nakrywaliśmy nimi rozgrzane lufy. Niemcy zaprzestali
ognia w naszym kierunku. Nie mieliśmy wtedy żadnych strat, choć sąsiadujące
oddziały kanadyjskie dostały więcej ognia i poniosły straty w ludziach.
Zastosowaliśmy eksperymentalnie, z dużym powodzeniem, strzelanie z armat pod
większym kątem, naśladując w ten sposób haubice.
Po zdobyciu Monte Cassino dostałem miesiąc urlopu. Wykorzystałem go częściowo na
zwiedzenie Rzymu. Po akcji pod Monte Cassino, w Castel Gandolfo, dostaliśmy nowe,
cięższe działa.
Przegrupowano nas jako 9 pułk artylerii ciężkiej. Dwa dywizjony haubic miały
kaliber 7.2 cala o zasięgu 30-40 km oraz dwa dywizjony z armatami kalibru 155 mm
o zasięgu ponad 50 km. O sile ognia tych armat może świadczyć fakt, że
spowodowały zawalenie się kościółka od samego wstrząsu przy wystrzale. Weszliśmy
do akcji z nimi pod Ankoną i dalej do Bolonii. Dostałem wtedy awans na
porucznika i mianowano mnie zastępcą dowódcy dywizjonu. Dołączyło do nas wielu
kolegów, jeńców Polaków z armii niemieckiej, również kilku z Francji i Anglii.
Na Bolonii skończył się nasz szlak bojowy.
Nastąpił moment składania broni. Dostałem rozkaz dostarczenia dział na punkt
zborny do Rimini. Poruszanie się z dużymi działami wąskimi często uliczkami nie
było łatwe. Na jednym z takich zakrętów wjechaliśmy w budkę dróżnika i działo
zatrzymało się tuż przy torze kolejowym. Nadjechał pociąg a działa nie można
było ruszyć. Pociąg przejechał szybko a wystająca lufa wybiła wszystkie okna.
Działo również uległo uszkodzeniu. Starałem się je naprawić bezskutecznie.
Okazało się to jednak niepotrzebne, bo i tak działom, po zdaniu, poobcinano
wszystkie lufy. Moment zdawania dział po zwycięskiej wojnie nie był tak trudny,
jak zdawanie ich w Polsce po klęsce. Tam żołnierze dosłownie płakali, żegnając
się z nimi.
Wojna się kończyła. Szkolenie trwało nadal. Duży nacisk kładziono na sport.
Grywałem wtedy w drużynie piłki nożnej. Zbliżał się wyjazd do Anglii. Staraliśmy
się przemycić na statek transportowy ile się dało whisky. Przenosiliśmy ją w
5-cio galonowych bańkach na wodę.
Dopłynęliśmy do Southhampton i dalej pociągami do Szkocji. Zakwaterowano nas w
barakach, t.zw. beczkach śmiechu. Nadszedł moment decyzji czy wracać do Polski,
czy jechać gdzie indziej. Po doświadczeniach w Rosji nie miałem żadnych złudzeń
dokąd należy jechać. Zgłosiłem się do komisji lekarskiej kwalifikującej na
wyjazd do Kanady. Nie miałem żadnych kontaktów z rodziną w kraju.
Do Kanady wyjechałem w 1947-ym roku. Podpisaliśmy kontrakty na prace w
rolnictwie. Przedstawiciele starej Polonii, Maria Panaro, Waleria Szczygielska i
Michał Szarzyński wyjechali nam naprzeciw i powitali nas serdecznie na dworcu w
Kenorze. Po przyjeździe do Kanady spotkałem w Winnipegu mojego kuzyna Wlizło,
który podobnie służył w artylerii.
W Winnipegu rozlokowano nas w koszarach, a po trzech dniach wyjechaliśmy do
pracy na farmy. Trafiłem do farmera Walkera w Elva koło Melity. Wytrzymałem tam
przez pół roku, mimo iż miałem kontrakt na dwa lata. Dobijało mnie ręczne
dojenie krów. Przeniosłem się do Winnipegu i znalazłem pracę u malarza, Polaka.
Potem pracowałem jako malarz w firmie budowlanej.
W międzyczasie Śpiewałem w chórze "Sokoła" i tam spotkałem moją przyszłą żonę,
Halinę. Zdecydowała się ona skończyć roczny kurs pielęgniarski, co odłożyło nasz
ślub o rok. Przyjęto mnie do "Inland Steel" za pośrednictwem Jackiewicza, który
tam już od dawna pracował. W firmie tej pracowało wielu Polaków, którzy wciągali
jeden drugiego. Zacząłem od spawania. Wkrótce zaawansowałem na stanowisko
nadzorcy (foreman) i odpowiadałem za kilkunastu innych spawaczy. Myślałem przez
pewien czas, że w tym zawodzie pozostanę na stałe, ale nadarzyła się okazja aby
założyć własne przedsiębiorstwo, masarnię "Wawel"- wspólnie z Junkierskim a
potem z Wójcikiem.
Przyszły dzieci. Pięć córek. Najstarsza Basia skończyła studia i mieszka w
Stanach Zjednoczonych. Najmłodsza skończyła niedawno studia i mieszka w Calgary.
Nawiązałem kontakty z rodziną w Polsce, za pośrednictwem Czerwonego Krzyża.
Odwiedziłem Polskę po raz pierwszy w 1958-ym roku. Wysyłałem córki co pewien
czas do Polski, aby sobie utrwaliły język ojczysty. Przyjeżdżała do nas również
na odwiedziny najbliższa rodzina z Polski.
Mam w Polsce brata, młodszego ode mnie o 5 lat, który wybrał karierę wojskową,
dosłużył się stopnia podpułkownika i jest już na emeryturze. W czasie pobytu w
Polsce w 1958-ym roku chciałem się z nim spotkać, telefonowałem do wojska, ale
nie mogłem uzyskać jego adresu, nie chciano mi nawet podać numeru jego telefonu.
W końcu dostałem jednak wiadomość od brata z Warszawy, zawiadamiający, że
skontaktuje się ze mną jego syn. Za jego pośrednictwem uzgodniliśmy, że spotkamy
się z bratem w Gnieźnie, w jego mieszkaniu. Po serdecznym przywitaniu, jakie
można sobie wyobrazić po wielu latach rozłąki, brat usiłował tłumaczyć, że nie
wie, dlaczego nie dawali mi adresu, choć nie bardzo w to wierzyłem. Nazajutrz
brat otrzymał telefon z wojska. "Musimy jutro pójść do mojego dowódcy, chce się
z Tobą zobaczyć" -zwrócił się do mnie. Poszliśmy. Mała kancelaria, stolik i
trzecia osoba, której nikt nie przedstawia, a który pilnie notuje treść naszej
rozmowy w zeszycie. Pułkownik- dowódca przeprosił, że nie częstuje alkoholem, bo
zmienili im kasyno. Pytał mnie jak się czuję w Kanadzie, jaką mam pracę.
Odpowiedziałem, że czuję się dobrze, że pracuję jako rzeźnik, robię kiszki,
kiełbasy. " A przecież był pan w wojsku oficerem?" rzucił podchwytliwe pytanie.
Odpowiedziałem: "Tak, a teraz zarabiam uczciwie na życie w sposób, jaki w
konkretnych warunkach jest możliwy". Nagle pułkownik zaszokował mnie pytaniem:
"A jakie pułki, jakie formacje stacjonują w Winnipegu ?" Poniosło mnie i
odpowiedziałem, że nie po to przyjechałem do Polski, aby go informować o
kanadyjskich pułkach. A po drugie, naprawdę nie wiem jakie to pułki, bo się tym
nigdy nie interesowałem. Zaproponowałem mu aby sam pojechał do Winnipegu, gdzie
łatwo się zorientuje jak to wygląda. Wszystko mu powiedzą. "Nie wybieram się
narazie, ale może Pański brat pojedzie" padła odpowiedź. Na tym skończyła się
nasza rozmowa. Byłem tak zirytowany ich bezczelnością, graniczącą z naiwnością,
że po powrocie do Winnipegu udałem się na policję i opowiedziałem im, co mi się
wydarzyło.
Ostatnio przeszedłem na emeryturę. W dalszym ciągu staram się być czynny w
organizacjach polonijnych. Do SPK należę od przyjazdu do Winnipegu. Jestem
jednym z pierwszych trzynastu członków założycieli kasy pożyczkowej SPK "Credit
Union". Opiekowałem się obozami harcerskimi organizowanymi przez SPK w ośrodku
"Whiteshell". W niedużej odległości od ośrodka zbudowałem sobie domek letni nad
jeziorem, który nazwaliśmy romantycznie "Marzenie". Utrzymujemy kontakt z
kolegami z jednostki, którzy osiedlili się w różnych miejscach Kanady.
|