Urodziłem się w 1919 roku w wiosce Lasowa,niedaleko
Lwowa. Po przyjściu
bolszewików zostałem oskarżony wraz z 20-toma innymi kolegami o zamordowanie
oficera sowieckiego. Zaaresztowali nas w nocy i zaraz następnego dnia
byliśmy sądzeni. Nie było żadnego obrońcy. Zapadły wyroki każdemu po 20 lat
lagru. Wywieźli nas za Ural na Syberię. Pracowaliśmy w tartakach, które
dostarczały drzewa na "ziemlanki", które budowane dla ewentualnych
uciekinierów z Moskwy, gdyby zaistniała konieczność ewakuowania stolicy
przed Niemcami. Pracowałem również na lotniskach. Tam doczekałem sie umowy
między Sikorskim i Stalinem, w wyniku której zostaliśmy zwolnieni z obozu.
Dostaliśmy się do Tockoje. Dali nam umundurowanie angielskie. Zadaniem
naszego oddziału było odbieranie ze stacji kolejowej Polaków nadciągających
z całej Rosji. Wprawdzie trudno ich było rozpoznać w masie pasażerów, ale to
oni nas rozpoznawali po naszych mundurach i czapkach z orzełkami. Mieliśmy
do dyspozycji furmankę albo sanie i zawoziliśmy ich do obozu. Trwało to dwa
miesiące. Przydzielono nas w końcu do transportu nr 113 do Persji. Mieliśmy
w transporcie 13 000 ludzi. Warunki były bardzo trudne. Musieliśmy
zaopatrzyć cały transport w węgiel i żywność. Nie było to łatwe w
administracyjnym bałaganie sowieckim. Ludzie głodowali i marzli. Na jednej
ze stacji wybraliśmy się z kolegą do wioski, aby zakupić wielbłądziego mleka
dla dzieci. Gdy wróciliśmy na stację pociągu już nie było. O dopędzeniu
naszego transportu osobowym, cywilnym pociągiem nie było mowy. Poradzono
nam, aby się dostać na pociąg wojskowy wiozący rannych z frontu. W nocy
nadszedł wojskowy transport. Poprosiliśmy o zabranie nas do pociągu i - o
dziwo - zabrali nas. Dali chleba, kiełbasy i wódki i kazali nam się wyspać.
Obudzili nas na stacji, gdzie stał nasz transport. Chcieliśmy natychmiast
biec do niego, ale zatrzymali nas, poprosili do wagonu i dali nam worek
sucharów, kiełbasy i dwie butelki wódki. Pożegnali się z nami przyjaźnie i
dostaliśmy się wreszcie do naszego transportu. Suchary rozdaliśmy głodnym
dzieciom.Dojechaliśmy wreszcie
do Krasnowodska. Załadowaliśmy się na sowiecki statek. Nakazano nam zdać
wszystkie pieniądze sowieckie. Rzucaliśmy je do skrzyni a oficer zapisywał
ile kto zdaje. Dopłynęliśmy wreszcie do Persji.
Dalsze losy zawiodły mnie z Persji do Indii, do Palestyny i wreszcie do
Południowej Afryki. Mieliśmy tam pozostać 6 miesięcy na odżywieniu. Po dwóch
miesiącach zaproponowali nam, czy chcemy na ochotnika wyjechać z Afryki
Południowej do obsługi konwojów. Zgodziliśmy się. Przez trzy i pół miesiąca
byliśmy w drodze. Dopłynęliśmy m.inn do Rio de Janeiro, do Australii.
Transportowaliśmy jeńców niemieckich do Stanów Zjednoczonych, do Nowego
Yorku. Niemcy narzekali, że się z nimi źle obchodzą. Przejęły ich od nas
kanadyjskie oddziały. Wyładunek trwał bardzo długo, bo każdy z dwu tysięcy
jeńców niemieckich wyładowywanych dostał od Kanadyjczyków po kopniaku.
W Halifax załadowali nas na okręty. Tym razem byliśmy częścią dużego konwoju
składającego się z 76-ciu okrętów. Przewoziły one oddziały amerykańskie i
kanadyjskie, które miały później wziąć udział w inwazji na Europę. Konwojowi
towarzyszyły łodzie podwodne. Szczęśliwie dobiliśmy do Glasgow bez większych
przygód. Tam nastąpiły przydziały do rodzajów broni. Z moich kolegów z
transportu bardzo wielu zgłosiło się do II-go Korpusu do broni pancernej.
Zapisałem się do spadochroniarzy. Szkolili nas w t.zw.
"małpim gaju", w którym nagromadzono szereg sprzętu szkoleniowego dla
spadochroniarzy. Pamiętam pierwsze dwa skoki z wieży. Kolejne skoki odbywały
się już z balonu z wysokości z 300 metrów. Transportowano nas do balonu przy
pomocy specjalnej gondoli. Wreszcie doszliśmy już do następnej fazy, do
skoków z samolotu. Skakaliśmy z angielskich douglasów, starego typu. Skakało
się przez dziurę w podłodze w dość prymitywny sposób. Po wylądowaniu trzeba
było jak najszybciej uwolnić się od linki spadochronu. W mojej kompanii,
która na początku była karna, a później honorowa, mieliśmy
najwięcej skoków. 10-ta kompania była używana często do demonstrowania
skoków różnym przyjeżdżającym inspektorom. Mieliśmy więc sporo okazji do
skoków. Skakałem w sumie ponad dwadzieścia razy. Skakało się bądź w pełnym
wyposażeniu, bądź tylko w mundurze. Skakanie z obciążeniem było oczywiście
znacznie trudniejsze. Po wyskoczeniu z samolotu, każdy skoczek tracił
przytomność w pierwszym momencie. Leciało się z szybkością 7 - 9 metrów na
sekundę. Dopiero, gdy otwierał się spadochron i szarpnął, człowiek się
opamiętywał i musiał się opanować. Szkolenie to odbywało się w roku
1943-cim. Przerzucano nas z jednej miejscowości do drugiej. Przewidywany był
desant w Norwegii i zaopatrzono nas w mapy, ale nie doszło do tego. Były
później desanty na Normandię, ale nas trzymano w odwodzie. Nas, to znaczy
Polską Brygadę Spadochronową. Było nas razem około 18 000 ludzi. Ja byłem w
10-tej kompanii.
Przyszedł moment, kiedy polecieliśmy na
Arnhem. Poprzedziło wylot ostre pogotowie i nikomu nie wolno było wychodzić
z koszar. Raz byliśmy już na lotnisku, załadowani w samolotach i w ostatniej
chwili odlot został odwołany. Był wśród nas Amerykanin porucznik Taice.
Dołączył do spadochroniarzy razem z kolegą Polakiem, ale nie znał języka, a
wszystkie komendy wydawane były po polsku. Musiał więc bacznie obserwować,
co robią inni. Był dowódcą plutonu karabinów maszynowych i zginął w akcji.
Skakaliśmy pod Arnhem wprost na głowę nieprzyjacielowi. Niemieckie karabiny
maszynowe biły w nas jak w tarczę. Lecieliśmy amerykańskimi dakotami.
Zaczęliśmy skakać, a krótko potem przyszło odwołanie ataku i rozkaz powrotu
do Anglii. Pierwsze eskadry wyłączyły aparaty radiowe i dlatego nie
otrzymały odwołania i skakały. Późniejsze rzuty, które nie wyłączyły jeszcze
aparatów radiowych wróciły do Anglii. Około pół brygady jednakże wyskoczyło.
Druga połowa brygady skakała dopiero za dwa dni. Generał Sosabowski był z
nami. Straty były duże. Leciało nas około 9000. Po wylądowaniu odczepiliśmy
się od spadochronu i podano nam kierunek dalszego natarcia. Spadochrony
pozostawialiśmy na miejscu lądowania. Skakaliśmy późno wieczorem. Zaczęło
się robić ciemno. Przyszedł rozkaz, żeby czekać do późnej nocy na miejscu.
Skontaktowała się z nami holenderska partyzantka, która dostarczyła nam
konny transport. Na wozy załadowaliśmy amunicję, a sami maszerowaliśmy za
furmankami. Doszliśmy do wioski. Okopaliśmy się i czekaliśmy do rana. Teren
był bardzo mokry i leżeliśmy w wodzie. Moja drużyna została wyznaczona na
patrol. Podczas tego patrolu zaatakowali nas Niemcy. Udało nam się wycofać i
dołączyć do naszego oddziału. Dywizja kanadyjska stała na przedpolu i nie
miała rozkazu ruszać. Naszym zadaniem było utrzymanie mostu na Renie, przez
który miały się przeprawiać oddziały angielskie Montgomery'ego. Niemcy
skoncentrowali się na nas. Dostaliśmy w nocy rozkaz, aby się przeprawić
przez Ren do Arnhem. Rozpętało się piekło. Toczyły się zaciekłe walki
uliczne. Dostaliśmy ultimatum od dowódcy
niemieckiego, że jeśli się nie wycofamy do 5-tej rano, zostaniemy
zlikwidowani. Mieliśmy 14 łodzi, które zabierały rannych. My musieliśmy
przeprawiać się wodą. Zostałem ranny w nogę. Miałem jeepa, który został
przerzucony na szybowcach. Każdy szybowiec brał jeepa, haubicę i obsługę.
Samolot ciągnął na linach dwa szybowce. Szybowiec był zaminowany i po wylądowaniu
jeepa i haubicy się go wysadzało.
Przyszedł rozkaz i musieliśmy poddać się do
niewoli. Niemcy odwieźli nas do Brukseli. Później, po wyzwoleniu nas przez
oddziały alianckie, dostałem się do angielskiego szpitala. Był nawał rannych
z wszystkich odcinków frontu. Amputacje były na porządku dziennym. Ułatwiało
to szpitalom pracę, bo amputowanego za dwa tygodnie wysyłano do domu. Mnie
czekało to samo. Opiekował się mną lekarz Anglik, katolik. Co niedzielę
brali mnie ze sobą do kościoła. Major Sabaciński, mój pierwszy dowódca
batalionu, odwiedził mnie w szpitalu. Dowiedział się, że chcą mi nogę
odciąć. Namawiał mnie, aby się opierać i nie pozwolić na operację. Noga
jednak była czerwona, nie
chciała się goić. Rana od zapalającego pocisku była rozogniona. Nie
podpisałem zgody na operację i zażądałem przeniesienia do polskiego
szpitala. Następnego dnia wsysali mnie pociągiem do Aberfelde. Był tam
pułkownik dr. Mazanek, dobry chirurg. Przyjrzał się dobrze mojej ranie i
zapewnił mnie, że za trzy tygodnie będę zdrów. I rzeczywiście za trzy
tygodnie dostałem sześć tygodni urlopu i zwolnienie ze szpitala. Do dzisiaj
chodzę na tej nodze, którą Anglicy chcieli amputować.
W międzyczasie zorganizowano PKPR -
przysposobienie do pracy w cywilu. Trzeba było podjąć decyzję pozostania na
Zachodzie. Żonę moją poznałem jeszcze w 1944 roku. Ja byłem w wojsku i ona
także była "wafką". Poznałem ją w Glasgowie kiedy przyjechała na urlop do
swojej kuzynki, która była sanitariuszką w szpitalu, w którym leżałem. Żona
była mechanikiem w Pomocniczej Służbie Kobiet w lotnictwie i
wyspecjalizowała się w inspekcji zegarów. Ślub braliśmy w 1946 roku w
Glasgow w szkockim kościele. Oboje byliśmy w mundurach wojskowych. Było to
raczej niecodzienne zjawisko. Większość bowiem Polaków żeniła się ze
Szkotkami. Po ślubie rozjechaliśmy się każdy do swojego oddziału.
Po przejściu do cywila trudno było dostać
pracę. Przydzielano nas na farmy. Domagałem się mieszkania jako żonaty, ale
nigdzie nie dysponowano wolnymi mieszkaniami i odsyłano nas od urzędu do
urzędu. Wreszcie dostałem pracę w lesie, dobrze płatną na akord. Zarabiałem
15 funtów tygodniowo, prawie trzy razy tyle, co przeciętna pensja.
Dostaliśmy dobre mieszkanie, za które niewiele płaciłem, zaledwie 12
szylingów na miesiąc. Pracowałem w lesie przy przerzedzaniu drzew do 1952
roku.
Zdecydowaliśmy się na wyjazd do Kanady. Sprowadziła nas pani Józefa
Sebastianka, bardzo czynna Polka z parafii Św. Ducha, dzięki której
staraniom przyjechało wielu żołnierzy do Winnipegu. Początki w Kanadzie nie
były łatwe. Dostaliśmy jeden pokój, w którym spaliśmy wszyscy czworo. Trudno
było o pracę. Żona dostała pracę w szwalni za 32 centy za godzinę. Ja w
dalszym ciągu pracy nie mogłem znaleźć. Myślałem o powrocie do Anglii, gdzie
nam się lepiej powodziło. Trudno było tu dostać mieszkanie z dziećmi.
Sebastianka poradziła mi kupić dom. Kupiliśmy dom za 6500 dolarów.
Dostałem wreszcie pracę w Inland Steel. Wykuwałem zęby do bron. Większość
zarobku szła na spłatę domu. Pracowałem tam przez osiem lat. Przez zimę nie
miałem pracy, a na wiosnę zatrudniono mnie u kontraktora budowlanego.
Wreszcie dostałem pracę w zarządzie miejskim jako robotnik a później jako
kierowca. I tam pracowałem przez szereg lat.
Synowie pokończyli wyższe studia. Zbyszek pracuje w mieńcie jako inspektor
ruchu, przy planowaniu ruchu miejskiego. Ożenił się z Polka, urodzona w
Kanadzie, ma dwoje dzieci. W międzyczasie jednak kupowałem szereg domów,
rozbudowywałem je i sprzedawałem. Mieszkamy obecnie od 18 lat przy Henderson
Highway. Mamy 8.5 akra ziemi i hodujemy czosnek na części tej ziemi. Nie ma
problemu ze zbytem. Praca na roli mi bardzo odpowiada. Zaraz po przyjeździe
do Winnipegu zapisałem się do SPK i do tej pory należę.