Polonia Winnipegu
 

                            Archiwa Home Kontakt

Wydawca


Bogdan Fiedur
Bogdan Fiedur
 

 

zapisz Się Na Naszą listę


Proszę kliknąć na ten link aby dotrzeć do formularza gdzie można zapisać się na listę dystrybucyjną i w przyszłości otrzymywać biuletyn bezpośrednio od nas.

Aby zapisać się szybko bez wypełniania formularza, proszę wysłać E-mail bez żadnego tekstu poprzez kliknięcie tego linku.

 

 

Przyłącz się

Jeśli masz jakieś informacje dotyczące polskich wydarzeń i chciałbyś albo chciałabyś podzielić się nimi z naszymi czytelnikami, to prześlij je do nas. Mile widziane są wywiady, felietony, zdjęcia i poezja. Proszę informować nas o wszystkich wydarzeniach polonijnych.

 

 

Promuj polonię

Każdy z nas może się przyczynić do promowania Polonii w Winnipegu w bardzo prosty sposób.  Mój apel jest aby dodać dwie linie do waszej stopki (signature) aby zacząć promować Polonijne wydarzenia w Winnipegu kiedykolwiek wysyłamy maila.

Tutaj są instrukcj
e jak dodać stopkę używając Outlook Express.

Kli
knij Tools-->Options --> Signatures

Zaznacz poprzez kliknięcie
Checkbox gdzie pisze

Add signature to all outgoing messages


W pole gdzie jest napisane Edit Signature proszę wpisać.

Polonijny link Winnipegu
http://www.polishwinnipeg.com

albo

Polish Link for Winnipeg
http://www.polishwinnipeg.com


Po tym kliknij Apply

I to wszystko. Od tej pory będziemy promować polskie wydarzanie w Winnipegu automatycznie kiedy wyślemy maila do kogoś. Wszystkie programy mailowe mają taką opcję tzw. signature i sposób jej dodania będzie bardzo podobny do tego co opisałem dla Outlook Express

Polonijny Biuletyn Informacyjny w Winnipegu

Przez boje, przez znoje, przez trud-kombatanckie losy
Kazimierz Patalas

INDEX

KAZIMIERZ KOWALISZYN

 

 

Kazimierz Kowaliszyn

WSPOMNIENIA
Spisane w listopadzie 1986 roku

 


Urodziłem się w 1919 roku w wiosce Lasowa,niedaleko Lwowa. Po przyjściu
bolszewików zostałem oskarżony wraz z 20-toma innymi kolegami o zamordowanie oficera sowieckiego. Zaaresztowali nas w nocy i zaraz następnego dnia byliśmy sądzeni. Nie było żadnego obrońcy. Zapadły wyroki każdemu po 20 lat lagru. Wywieźli nas za Ural na Syberię. Pracowaliśmy w tartakach, które dostarczały drzewa na "ziemlanki", które budowane dla ewentualnych uciekinierów z Moskwy, gdyby zaistniała konieczność ewakuowania stolicy przed Niemcami. Pracowałem również na lotniskach. Tam doczekałem sie umowy między Sikorskim i Stalinem, w wyniku której zostaliśmy zwolnieni z obozu. Dostaliśmy się do Tockoje. Dali nam umundurowanie angielskie. Zadaniem naszego oddziału było odbieranie ze stacji kolejowej Polaków nadciągających z całej Rosji. Wprawdzie trudno ich było rozpoznać w masie pasażerów, ale to oni nas rozpoznawali po naszych mundurach i czapkach z orzełkami. Mieliśmy do dyspozycji furmankę albo sanie i zawoziliśmy ich do obozu. Trwało to dwa miesiące. Przydzielono nas w końcu do transportu nr 113 do Persji. Mieliśmy w transporcie 13 000 ludzi. Warunki były bardzo trudne. Musieliśmy zaopatrzyć cały transport w węgiel i żywność. Nie było to łatwe w administracyjnym bałaganie sowieckim. Ludzie głodowali i marzli. Na jednej ze stacji wybraliśmy się z kolegą do wioski, aby zakupić wielbłądziego mleka dla dzieci. Gdy wróciliśmy na stację pociągu już nie było. O dopędzeniu naszego transportu osobowym, cywilnym pociągiem nie było mowy. Poradzono nam, aby się dostać na pociąg wojskowy wiozący rannych z frontu. W nocy nadszedł wojskowy transport. Poprosiliśmy o zabranie nas do pociągu i - o dziwo - zabrali nas. Dali chleba, kiełbasy i wódki i kazali nam się wyspać. Obudzili nas na stacji, gdzie stał nasz transport. Chcieliśmy natychmiast biec do niego, ale zatrzymali nas, poprosili do wagonu i dali nam worek sucharów, kiełbasy i dwie butelki wódki. Pożegnali się z nami przyjaźnie i dostaliśmy się wreszcie do naszego transportu. Suchary rozdaliśmy głodnym dzieciom.

Dojechaliśmy wreszcie do Krasnowodska. Załadowaliśmy się na sowiecki statek. Nakazano nam zdać wszystkie pieniądze sowieckie. Rzucaliśmy je do skrzyni a oficer zapisywał ile kto zdaje. Dopłynęliśmy wreszcie do Persji.


Dalsze losy zawiodły mnie z Persji do Indii, do Palestyny i wreszcie do Południowej Afryki. Mieliśmy tam pozostać 6 miesięcy na odżywieniu. Po dwóch miesiącach zaproponowali nam, czy chcemy na ochotnika wyjechać z Afryki Południowej do obsługi konwojów. Zgodziliśmy się. Przez trzy i pół miesiąca byliśmy w drodze. Dopłynęliśmy m.inn do Rio de Janeiro, do Australii. Transportowaliśmy jeńców niemieckich do Stanów Zjednoczonych, do Nowego Yorku. Niemcy narzekali, że się z nimi źle obchodzą. Przejęły ich od nas kanadyjskie oddziały. Wyładunek trwał bardzo długo, bo każdy z dwu tysięcy jeńców niemieckich wyładowywanych dostał od Kanadyjczyków po kopniaku.


W Halifax załadowali nas na okręty. Tym razem byliśmy częścią dużego konwoju składającego się z 76-ciu okrętów. Przewoziły one oddziały amerykańskie i kanadyjskie, które miały później wziąć udział w inwazji na Europę. Konwojowi towarzyszyły łodzie podwodne. Szczęśliwie dobiliśmy do Glasgow bez większych przygód. Tam nastąpiły przydziały do rodzajów broni. Z moich kolegów z transportu bardzo wielu zgłosiło się do II-go Korpusu do broni pancernej. Zapisałem się do spadochroniarzy. Szkolili nas w t.zw.
"małpim gaju", w którym nagromadzono szereg sprzętu szkoleniowego dla spadochroniarzy. Pamiętam pierwsze dwa skoki z wieży. Kolejne skoki odbywały się już z balonu z wysokości z 300 metrów. Transportowano nas do balonu przy pomocy specjalnej gondoli. Wreszcie doszliśmy już do następnej fazy, do skoków z samolotu. Skakaliśmy z angielskich douglasów, starego typu. Skakało się przez dziurę w podłodze w dość prymitywny sposób. Po wylądowaniu trzeba było jak najszybciej uwolnić się od linki spadochronu. W mojej kompanii, która na początku była karna, a później honorowa, mieliśmy
najwięcej skoków. 10-ta kompania była używana często do demonstrowania skoków różnym przyjeżdżającym inspektorom. Mieliśmy więc sporo okazji do skoków. Skakałem w sumie ponad dwadzieścia razy. Skakało się bądź w pełnym wyposażeniu, bądź tylko w mundurze. Skakanie z obciążeniem było oczywiście znacznie trudniejsze. Po wyskoczeniu z samolotu, każdy skoczek tracił przytomność w pierwszym momencie. Leciało się z szybkością 7 - 9 metrów na sekundę. Dopiero, gdy otwierał się spadochron i szarpnął, człowiek się opamiętywał i musiał się opanować. Szkolenie to odbywało się w roku 1943-cim. Przerzucano nas z jednej miejscowości do drugiej. Przewidywany był desant w Norwegii i zaopatrzono nas w mapy, ale nie doszło do tego. Były później desanty na Normandię, ale nas trzymano w odwodzie. Nas, to znaczy Polską Brygadę Spadochronową. Było nas razem około 18 000 ludzi. Ja byłem w 10-tej kompanii.

Przyszedł moment, kiedy polecieliśmy na Arnhem. Poprzedziło wylot ostre pogotowie i nikomu nie wolno było wychodzić z koszar. Raz byliśmy już na lotnisku, załadowani w samolotach i w ostatniej chwili odlot został odwołany. Był wśród nas Amerykanin porucznik Taice. Dołączył do spadochroniarzy razem z kolegą Polakiem, ale nie znał języka, a wszystkie komendy wydawane były po polsku. Musiał więc bacznie obserwować, co robią inni. Był dowódcą plutonu karabinów maszynowych i zginął w akcji. Skakaliśmy pod Arnhem wprost na głowę nieprzyjacielowi. Niemieckie karabiny maszynowe biły w nas jak w tarczę. Lecieliśmy amerykańskimi dakotami. Zaczęliśmy skakać, a krótko potem przyszło odwołanie ataku i rozkaz powrotu do Anglii. Pierwsze eskadry wyłączyły aparaty radiowe i dlatego nie otrzymały odwołania i skakały. Późniejsze rzuty, które nie wyłączyły jeszcze aparatów radiowych wróciły do Anglii. Około pół brygady jednakże wyskoczyło. Druga połowa brygady skakała dopiero za dwa dni. Generał Sosabowski był z nami. Straty były duże. Leciało nas około 9000. Po wylądowaniu odczepiliśmy się od spadochronu i podano nam kierunek dalszego natarcia. Spadochrony pozostawialiśmy na miejscu lądowania. Skakaliśmy późno wieczorem. Zaczęło się robić ciemno. Przyszedł rozkaz, żeby czekać do późnej nocy na miejscu. Skontaktowała się z nami holenderska partyzantka, która dostarczyła nam konny transport. Na wozy załadowaliśmy amunicję, a sami maszerowaliśmy za furmankami. Doszliśmy do wioski. Okopaliśmy się i czekaliśmy do rana. Teren był bardzo mokry i leżeliśmy w wodzie. Moja drużyna została wyznaczona na patrol. Podczas tego patrolu zaatakowali nas Niemcy. Udało nam się wycofać i dołączyć do naszego oddziału. Dywizja kanadyjska stała na przedpolu i nie miała rozkazu ruszać. Naszym zadaniem było utrzymanie mostu na Renie, przez który miały się przeprawiać oddziały angielskie Montgomery'ego. Niemcy skoncentrowali się na nas. Dostaliśmy w nocy rozkaz, aby się przeprawić przez Ren do Arnhem. Rozpętało się piekło. Toczyły się zaciekłe walki uliczne. Dostaliśmy ultimatum od dowódcy
niemieckiego, że jeśli się nie wycofamy do 5-tej rano, zostaniemy zlikwidowani. Mieliśmy 14 łodzi, które zabierały rannych. My musieliśmy przeprawiać się wodą. Zostałem ranny w nogę. Miałem jeepa, który został przerzucony na szybowcach. Każdy szybowiec brał jeepa, haubicę i obsługę. Samolot ciągnął na linach dwa szybowce. Szybowiec był zaminowany i po wylądowaniu jeepa i haubicy się go wysadzało.

Przyszedł rozkaz i musieliśmy poddać się do niewoli. Niemcy odwieźli nas do Brukseli. Później, po wyzwoleniu nas przez oddziały alianckie, dostałem się do angielskiego szpitala. Był nawał rannych z wszystkich odcinków frontu. Amputacje były na porządku dziennym. Ułatwiało to szpitalom pracę, bo amputowanego za dwa tygodnie wysyłano do domu. Mnie czekało to samo. Opiekował się mną lekarz Anglik, katolik. Co niedzielę brali mnie ze sobą do kościoła. Major Sabaciński, mój pierwszy dowódca batalionu, odwiedził mnie w szpitalu. Dowiedział się, że chcą mi nogę odciąć. Namawiał mnie, aby się opierać i nie pozwolić na operację. Noga jednak była czerwona, nie
chciała się goić. Rana od zapalającego pocisku była rozogniona. Nie podpisałem zgody na operację i zażądałem przeniesienia do polskiego szpitala. Następnego dnia wsysali mnie pociągiem do Aberfelde. Był tam pułkownik dr. Mazanek, dobry chirurg. Przyjrzał się dobrze mojej ranie i zapewnił mnie, że za trzy tygodnie będę zdrów. I rzeczywiście za trzy tygodnie dostałem sześć tygodni urlopu i zwolnienie ze szpitala. Do dzisiaj chodzę na tej nodze, którą Anglicy chcieli amputować.

W międzyczasie zorganizowano PKPR - przysposobienie do pracy w cywilu. Trzeba było podjąć decyzję pozostania na Zachodzie. Żonę moją poznałem jeszcze w 1944 roku. Ja byłem w wojsku i ona także była "wafką". Poznałem ją w Glasgowie kiedy przyjechała na urlop do swojej kuzynki, która była sanitariuszką w szpitalu, w którym leżałem. Żona była mechanikiem w Pomocniczej Służbie Kobiet w lotnictwie i wyspecjalizowała się w inspekcji zegarów. Ślub braliśmy w 1946 roku w Glasgow w szkockim kościele. Oboje byliśmy w mundurach wojskowych. Było to raczej niecodzienne zjawisko. Większość bowiem Polaków żeniła się ze Szkotkami. Po ślubie rozjechaliśmy się każdy do swojego oddziału.

Po przejściu do cywila trudno było dostać pracę. Przydzielano nas na farmy. Domagałem się mieszkania jako żonaty, ale nigdzie nie dysponowano wolnymi mieszkaniami i odsyłano nas od urzędu do urzędu. Wreszcie dostałem pracę w lesie, dobrze płatną na akord. Zarabiałem 15 funtów tygodniowo, prawie trzy razy tyle, co przeciętna pensja. Dostaliśmy dobre mieszkanie, za które niewiele płaciłem, zaledwie 12 szylingów na miesiąc. Pracowałem w lesie przy przerzedzaniu drzew do 1952 roku.

Zdecydowaliśmy się na wyjazd do Kanady. Sprowadziła nas pani Józefa Sebastianka, bardzo czynna Polka z parafii Św. Ducha, dzięki której staraniom przyjechało wielu żołnierzy do Winnipegu. Początki w Kanadzie nie były łatwe. Dostaliśmy jeden pokój, w którym spaliśmy wszyscy czworo. Trudno było o pracę. Żona dostała pracę w szwalni za 32 centy za godzinę. Ja w dalszym ciągu pracy nie mogłem znaleźć. Myślałem o powrocie do Anglii, gdzie nam się lepiej powodziło. Trudno było tu dostać mieszkanie z dziećmi. Sebastianka poradziła mi kupić dom. Kupiliśmy dom za 6500 dolarów.

Dostałem wreszcie pracę w Inland Steel. Wykuwałem zęby do bron. Większość zarobku szła na spłatę domu. Pracowałem tam przez osiem lat. Przez zimę nie miałem pracy, a na wiosnę zatrudniono mnie u kontraktora budowlanego. Wreszcie dostałem pracę w zarządzie miejskim jako robotnik a później jako kierowca. I tam pracowałem przez szereg lat.

Synowie pokończyli wyższe studia. Zbyszek pracuje w mieńcie jako inspektor ruchu, przy planowaniu ruchu miejskiego. Ożenił się z Polka, urodzona w Kanadzie, ma dwoje dzieci. W międzyczasie jednak kupowałem szereg domów, rozbudowywałem je i sprzedawałem. Mieszkamy obecnie od 18 lat przy Henderson Highway. Mamy 8.5 akra ziemi i hodujemy czosnek na części tej ziemi. Nie ma problemu ze zbytem. Praca na roli mi bardzo odpowiada. Zaraz po przyjeździe do Winnipegu zapisałem się do SPK i do tej pory należę.

  INDEX



Copyright © Polonijny Link Winnipegu
Kopiowanie w całości jest dozwolone bez zgody redakcji pod warunkiem nie dokonywania zmian w dokumencie.

 

23-845 Dakota Street, Suite 332
Winnipeg, Manitoba
R2M 5M3
Canada
Phone: (204)254-7228
Toll Free US and Canada: 1-866-254-7228