|
Kazimierz Smoliński
WSPOMNIENIA
spisane
w marcu
1986 |
|
Po tylu latach po wojnie ciągle nurtuje
mnie pytanie czy losy moje wojenne można wytłumaczyć szczęściem czy
Opatrznością Boską? Urodziłem się w roku 1918-tym. Wstąpiłem do wojska
polskiego jako ochotnik, 21-go marca 1939-go roku. Przeszedłem
przyspieszone przeszkolenie rekruckie i po trzech miesiącach złożyłem
przysięgę.
Byłem w 54-tym pułku piechoty w Tarnopolu. Załadowali nas na pociąg i
wyjechaliśmy na zachód. Pierwszym moim zetknięciem z śladami wojny było
spotkanie z uchodźcami ze Śląska. Mijaliśmy wagony osobowe przeważnie wypełnione
młodzieżą, studentami.
Między nimi zauważyłem parę siwiuteńkich staruszków siedzących smutnie w rogu
wagonu. Oddałem im swoją rację żywnościową t.zw. żelazną rację, co było wyraźnie
sprzeczne z przepisami wojskowymi. Przejechaliśmy przez Wisłę i tam spotkaliśmy
pierwszy samolot
niemiecki. Pociąg się zatrzymał. Samolot zrzucił kilka bomb i zaczął ostrzeliwać
nas z karabinów maszynowych. Mój wagon został rozbity. Wydostałem się spod stosu
zmasakrowanych ciał. Nic mnie nie bolało. Zauważyłem w pewnym momencie młodego
podchorążego z obciętą nogą. Nakryłem go kocem i pocieszyłem go, że wkrótce
nadejdą
sanitariusze i wszystko będzie w porządku. Popatrzył na mnie smutnym wzrokiem i
powiedział :" przyjacielu, ja wiem, że nie mam nogi". Każdy szukał schronienia.
Znalazłem się w opuszczonej stodole. Zostałem sam. Przedostałem się przez
Kraśnik do Lubomli. W
Lubomli organizowała się grupa, która chciała się przedrzeć do Rumunii.
Zgłosiłem się do porucznika, który nazywał się Hitler i zdecydowanie zapewniał,
że nie ma nic wspólnego z Adolfem.
Przydzielono mi funkcję gońca do dowództwa pułku.
Kolumna samochodów ruszyła na wschód. Nad kolumną ukazał się samolot niemiecki
zrzucający ulotki informujące, że jesteśmy okrążeni. W pewnym momencie przyszedł
rozkaz od naszego dowództwa, żeby
złożyć broń. Zaczęliśmy rozbierać karabiny i pistolety i wyrzucać do rowów. Jako
goniec miałem rower i zamierzałem poprostu powrócić na rowerze do domu. Ruszyłem
w kierunku Włodzimierza Wołyńskiego. Zagrodził mi drogę człowiek z czerwoną
opaską i karabinem. Zapytał mnie po ukraińsku, czy jestem z Małopolski
Wschodniej. Zażądał oddania skórzanego pasa. "Tyś mi go nie dał, ja ci go nie
oddam" odpowiedziałem mu po ukraińsku. Może to mnie właśnie uratowało. Puścił
mnie w dalszą drogę. Dojeżdżam już do Włodzimierza Wołyńskiego, gdy zza krzaka
doszedł mnie szept: "pst, panie wojak".
Stanął przede mną młody, może 10-letni chłopiec i ostrzegł bym nie jechał przez
miasto, bo tam Polaków mordują. Zaoferował się zaprowadzić mnie bocznymi drogami
do koszar . Był to młody harcerz, pamiętam, że na imię mu było Zbyszek. Nigdy go
już później nie
spotkałem. Zdałem sobie sprawę, że być może zawdzięczam mu życie.
W koszarach znowu mnie umundurowano. W mieście
stało wiele autobusów Śląskich Linii Komunikacyjnych. Zaczęliśmy odkręcać
podłogę w autobusie i wydobyliśmy spod niej sporo ciężkich karabinów
maszynowych. Zaczęliśmy składać je i czyścić z oliwy. I zaczęliśmy
"czyścić" miasto, które zresztą było prawie zupełnie opustoszałe. 16-go
września, przyszedł oficer i zapowiedział, że wojna się skończyła, że Hitler
zabity. Zapanowała powszechna radość. Zrozumieliśmy wkrótce, że był to podstęp
Sowietów, gdyż już następnego ranka zjawił się sowiecki czołg. Rozbroili nas i
zaczęła się nasza wędrówka po Związku Radzieckim, po obozach jenieckich. Po
wybuchu wojny sowiecko-niemieckiej
wywieźli nas na budowę trasy Kotlas - Pieczora. I tam zostałem w obozie nr 54,
aż do czasu amnestii. W wyniku amnestii znaleźliśmy się w Tatiszczewie koło
Saratowa. Organizowała się tu Polska Armia. Przydzielono mnie do szkoły
podoficerskiej i już razem
ze szkołą przeszliśmy do Dżalal Abad. Tam skończyłem szkołę i zostałem kapralem.
Przydzielono mnie do II-go pułku dowodzonego przez porucznika Sędziaka. Jako
świeżo upieczony kapral dostałem przydział do szkolenia starszych, emerytowanych
wojskowych. Muszę przyznać, że nie czułem się zbyt dobrze w tej roli. Nastąpiło
przerzucenie nas do Persji.
Pamiętam kierowców naszych ciężarówek, którzy
szaleńczo prowadzili wozy po wąskich drogach Iranu. Pomocnik kierowcy stał na
stopniach i trzymał w ręku kamień, który podkładał pod koło, gdy wóz zatrzymał
się pod górę. Dojechaliśmy do Khanaquin
i tam zostałem przydzielony do 4-tej brygady pułkownika Grobickiego. Wysłano
mnie na kurs specjalistów warsztatowych koło Bagdadu w Musayba. Tam nauczyłem
się po angielsku, bo kurs prowadzony był przez Anglików. Pracowałem na tokarni w
warsztatach, które naprawiały sprzęt wojskowy. W Basra dali nam samochody.
Dostałem ciężkiego saperskiego austina, z wieżyczkami. Miał pneumatyczne
hamulce. Każdy z załogi musiał być kierowcą, dowódcą i strzelcem. Ruszyliśmy
przez Transjordanię i przez Palestynę. Niewiele widziałem po drodze. Pamiętam,
że zwiedziłem Kair, Port Said. Przetransportowano nas statkiem do Taranto do
Włoch. Pierwszą naszą kwaterą było Campoletto. Do akcji weszliśmy w Lacroche.
Wreszcie znaleźliśmy się pod Monte Cassino. Oddział nasz został spieszony.
Kariersy zostały za nami. Do naszych stanowisk przyjechał Anglik z zaopatrzenia
. Porucznik Lech dowódca plutonu polecił mi jechać z nim na pierwszą linię, gdyż
znałem trochę angielski. Zrobiło się ciemno. Anglik prowadził wóz. Jechaliśmy
wzdłuż taśmy, która wyznaczała "drogę" . W pewnym momencie polecił mi zatrzymać
się i mówi, że oczy go bolą i nie może dostrzec prowadzącej taśmy.
Zaciągnął hamulec ręczny, zmieniliśmy się, siadłem za kierownicą i ruszyłem.
Poczuliśmy swąd wydostający się spod samochodu . Zatrzymaliśmy się i w tym
momencie przed nami uderzył pocisk. O mało nas nie zwaliło w przepaść . Anglik
spokojnie popatrzył w górę i powiada " Ktoś tam w górze kocha nas". Okazało się,
że przesiadając
się do kierownicy zapomniałem zluzować ręczny hamulec, który zaczął się palić i
spowodował nasze zatrzymanie. Tak więc ślepota Anglika i moja niezdarność
uratowały nam życie. Jechaliśmy dalej prawie po ciemku i dostrzegliśmy przy
drodze dwóch naszych żołnierzy. Anglik wychyla się ku nim i pyta " do you want
the lift ?" Na to żołnierz
odpowiada " niet niet, my zdieś niedaloczko". Żołnierzom, którzy pewnie przeszli
Sybir wydawało się, że na pytanie w obcym języku należy odpowiedzieć w obcym
języku a tylko ten znali. Dopiero moja polszczyzna wyjaśniła sytuację. Nie
pamiętam chronologii wypadków. Pewne momenty tylko utkwiły mi mocniej w pamięci.
Pamiętam mój ostatni patrol rozpoznawczy. Dowódca
batalionu zabrał mnie z połową sekcji, a dowódca plutonu z drugą połową miał
patrolować sąsiedni odcinek. Podeszliśmy do Predapio Novo. Nadeszły inne
jednostki . Dowódca plutonu wysłał mnie znów na górę. Byłem bardzo zmęczony po
całodziennych patrolach . Wszedłem na górę, ale Niemców już nie było.
Rozlokowałem mój pluton, wysłałem gońca do oddziału z zawiadomieniem i sam
wszedłem do opuszczonego stanowiska karabinu maszynowego niemieckiego, który
zamykał całą dolinę . Zasnęłem kamiennym snem i nie słyszałem nawały ogniowej,
która zaczęła się krótko potem. Nikt z mojego plutonu nie zginął, choć straty na
dolnych pozycjach były ogromne. Innym razem znaleźliśmy się na przeprawie przez
rzekę Senio. Dowódca plutonu por. Lech polecił mi przeprawić się na drugą stronę
rzeki, już rozminowanej i zaopatrzonej w białe taśmy wiodące. Po drugiej stronie
rzeki była miejscowość Santa Vita. Miałem pojechać tam, zbadać sytuację i
powrócić z meldunkiem. Szczęśliwie dobrnęliśmy do Santa Vita. Było tam zaledwie
kilka domów . Niczego podejrzanego nie zauważyłem i po powrocie zameldowałem
dowódcy. Przejechałem tą drogę kilkakrotnie tam i z powrotem. Jadąc po raz piąty
natknąłem się na szczątki polskiego karriersa, który wjechał widocznie na minę.
Muszę przyznać, że w pierwszym momencie poczułem ulgę, że to nie mnie a kogoś
innego spotkało. Za zakrętem zauważyłem czołg shermana a czołgista krzyczy do
nas :"szczeniaki , uciekajcie, bo tu mina !". (Na marginesie chcę dodać, że
czołgiści zawsze nazywali kierowców kariersów szczeniakami.) Zrobiło mi się
gorąco, gdy pomyślałem, że tą dróżką poprzednio przejeżdżałem przynajmniej z
pięć razy. Pan Bóg był łaskaw - albo miałem szczęście! W moim plutonie było
dwóch Włochów, którzy zgłosili się na ochotnika. Wziąłem tych dwóch Włochów ( ze
względu na język) i dwóch innych zawadiaków. Najgorszą rzeczą na patrolu są
miny, t.zw. skaczące jacki. Miałem problem, kogo posłać naprzód, Włochów czy
Polaków. W rezultacie szedłem sam. Natknąłem się na porzucone stanowisko
karabinów maszynowych. Weszliśmy po ciemku do jakiegoś domu. Posłałem Włocha.
Wskoczyliśmy do środka. Zatkało nas z wrażenia. W pokoju z rękami podniesionymi
do góry stały młode włoskie dziewczęta w negliżu. Zbadaliśmy całe obejście.
Poczęstowali nas winem i salami.
Potem zostałem przeniesiony do mojego
macierzystego oddziału, do IV batalionu Wołyńskiego. Powierzono mi szkolenie
uzupełnień, Polaków, którzy przyszli do nas z armii niemieckiej. Ze starego
oddziału zostało nas już niewielu. Nie było czasu na zgranie nowej załogi.
Dowódcy się zmieniali, szef nie wiedział wiele o dowodzeniu a mechanik jeszcze
mniej. Dlatego mnie przypadła główna rola w wyszkoleniu nowoprzybyłych. Krótko
przed wyjazdem na front zebraliśmy się w grupie składającej się z byłych
niemieckich jeńców . Musiałem im złożyć przysięgę, że żadnego z nich nie
zostawię żywego na przedpolu. Powiedzieli mi tak: "my znamy metody niemieckie, w
wypadku dostania się do niewoli Niemcy wymuszą na nas zeznania i wtedy rodziny
będą cierpiały. W tej sytuacji wolimy zginąć". Z tym szczegółem wiąże się
opowiadanie o tym, jak to się stało, że odznaczono mnie Krzyżem Virtuti Militari.
A było to tak. Dostaliśmy rozkaz wsparcia kompanii pieszej, która wykrwawiła się
na wałach rzeki Senio. Jechaliśmy na ten odcinek łazikami. Niemcy strzelali
świetlnymi pociskami. Zamykałem oczy, gdyż wydawało mi się że każdy pocisk
trafia mnie prosto w czoło. Prowadził nas kapitan, rozsypaliśmy się w tyralierę
i posuwaliśmy się do przodu. W pewnym momencie zauważyłem, że przede mną nie ma
ani jednego żołnierza. Ruszam do przodu, na boki i nagle usłyszałem jęk. Leżał
ranny żołnierz, nie z mego plutonu. Miał wyrwany cały kłąb. Był większy ode
mnie, nie mogłem go dźwignąć, zwłaszcza, że byłem po kontuzji. W manierce miałem
wino zamiast wody. Dałem mu, wlazłem pod niego, wziąłem go na plecy i tak
posuwam się z nim powoli do przodu. Niemcy ciągle ostrzeliwali nas świetlnymi
rakietami. Pozostawiałem go wtedy na chwilę, odbiegałem na pewien dystans i
prułem z karabinka w powietrze, by odwrócić uwagę . Gdy rakieta gasła, biegłem
do niego i znowu przeciągałem go kilkaset metrów do jedynego, widocznego krzaka.
Tam go ułożyłem i wracam tą samą dróżką do domu, gdzie zebrał się cały pluton z
kapitanem. Zanim doszedłem do domku, zdążyłem zawiadomić sanitariuszy, że w
krzakach leży ciężko ranny. Kapitan doskoczył do mnie z krzykiem: "Ja was oddam
pod sąd za dezercję !" Tłumaczę mu, że zabierałem rannego z pola, na to on "
rannych zabierają sanitariusze !". Odpowiadam : "tak, ale tylko w wypadku, gdy
idziemy do przodu a nie gdy się wycofujemy". Na tym skończyła się nasza rozmowa.
Nie wiedziałem, jak się ta sprawa zakończy.
Dopiero w parę miesięcy potem dostałem zawiadomienie, że mam się zgłosić do
dowództwa na dekorację krzyżem. Zastanawiam się teraz, czy zdobyłbym się na taką
odwagę, gdyby nie strach przed konsekwencjami przysięgi jaką im złożyłem. Bałbym
się, że żaden pocisk by mnie nie minął, gdybym tej przysięgi nie dotrzymał.
Zresztą jak mogłem tego rannego zostawić samego na przedpolu? Już po tej
dekoracji pewnego razu spacerowałem sobie kiedyś po ulicy. Zaczepił mnie
porucznik, którego nie zasalutowałem. Zwrócił się do mnie " panie kapralu, czy
nie wiecie, że należy oddawać honor oficerowi?". Odpowiedziałem mu, że w
miejscach spacerowych oddaje się tylko raz. Trudno mi spamiętać, kogo się już
spotkało. W tej chwili podchodzi mój porucznik Piela, dowódca działek ppanc. i
mówi: "panie poruczniku, to jest kawaler krzyża Virtuti Militari".
|