Urodziłem się na Wileńszczyźnie w 1922 roku w Dolhynowie w powiecie
Wilejka. W 1939 roku
wyruszyłem na wojnę“ na rowerze. Należałem do organizacji "Strzelec".
Już w 1937 roku byłem na kursie łączności
linii stałych i polowych przy batalionie Korpusu Ochrony Pogranicza
(KOP). W czasie następnych wakacji w roku 1938 byłem przeszkolony na
podobnym kursie radiowym przy batalionie KOP'u. W 1939 roku należałem do
kompanii odwodowej KOP'u. Mieszkaliśmy 8 kilometrów od rosyjskiej granicy. 17-go
września 1939
dostaliśmy wiadomość, że Sowieci przekraczają granicę. Na naszym odcinku
pojawiły się tylko małe patrole na rzece granicznej. Po wstępnych
potyczkach obsada strażnic otrzymała rozkaz wycofania się. Kilku moich
kolegów ze Strzelca dołączyło do naszej kompanii odwodowej i razem z
obsadą strażnicy i miejscoej policji wycofaliśmy się do batalionu do
Bucławia. Przydzielono mnie do plutonu zwiadowczego. Otrzymaliśmy rowery
i wyruszyliśmy na rozpoznanie terenu i ruchów oddziałów sowieckich.
Poprzecinano linie telefoniczne
i mieliśmy jedynie połączenie radiowe z Wilnem.
Przez nasze miasteczko przechodził t.zw. "Katerinski Trakt".
Była to
szeroka droga obsadzona czterema rzędami brzóz. Droga - gościniec
szeroka na około 30 metrów jezdni i około 20 metrowej szerokości pasy
boczne. Tą drogą wycofywaliśmy się z rozpoznania. W czasie szybkiej
jazdy zniszczyłem mój rower i nie pozostawało nic innego jak wziąć go na
plecy i wracać do oddziału. W końcu jednak musiałem go wrzucić do rzeki
i polecono mi zarekwirować inny rower od przejeżdżającej obok kobiety.
Nie mogłem sie na to jednak zdecydować i ostatecznie przydzielono mnie
do pieszego oddziału.
Dostaliśmy rozkaz przekroczenia litewskiej
granicy. Dowódca zwolnił wszystkich, którzy chcieli wracać do domów, rozpuścił
tabory i o 12 godzinie mieliśmy przekraczać granicę. W czasie wydawania
ostatniego obiadu nadleciał» maleńki rosyjski samolot rozpoznawczy. W oczekiwaniu
sowieckiego natarcia okopaliśmy się wokół drogi. Pokazały się czołgi.
Załadowaliśmy amunicję przeciwpancerną. Po wstępnej wymianie strzałów wobec
zdecydowanej przewagi Sowietów musieliśmy się poddać. Rozbroili nas, musieliśmy
złożyć broń przy drodze. Doprowadzili nas do lasu, wydali posiłek i papierosy.
Podsłuchem rozmowy sowieckich żołnierzy, którym nie podobało się, że nas
karmiono konserwami mięsnymi, podczas gdy ich od szeregu dni karmiono suszoną
rybą. Podrzuciłem im paczkę papierosów. Kiwali głowami i dziwili się, że Polacy
mają takie dobre papierosy, podczas gdy ich polityczno-wychowawczy tłumaczyli
im, że w Polsce ludzie przymierają głodem. Nadjechał oficer sowiecki i
zapowiedział, że nie biorą nas do niewoli, że prostych żołnierzy puszczają do
domów. Co pięć minut puszczali pięciu żołnierzy. Z piątką moich kolegów
wyszliśmy w kierunku naszej wioski. Zatrzymaliśmy się na noc u sołtysa. Nakarmił
nas i ostrzegł, aby nie iść drogami, bo Sowieci otrzymali drugi rozkaz aby
powtórnie brać do niewoli rozpuszczonych już polskich jeńców. Posłuchaliśmy jego
rady i idąc już tylko nocami, omijając główne drogi dotarliśmy do naszego
miasteczka Dolhinowa. Nie było tu jeszcze Sowietów. W naszym miasteczku było
pięć gmin żydowskich, około 5000 Żydów oraz 1000 Polaków. Utworzyły się władze
lokalne, głównie z Żydów, uzbrojone w karabiny z czerwonymi opaskami na
ramieniu. Ojciec miał sklep w mieście i miał z Żydami raczej poprawne stosunki.
Dzięki temu nie zrobiono mu krzywdy.
Po dwóch miesiącach władze sowieckie objęły
administrację miasteczka. Zaaresztowały nas młodych i zamknęły do więzienia w
Starej Wilejce. Oskarżono nas o przywłaszczenie materiałów wybuchowych z
prochowni należącej do KOP'u i że tymi materiałami zamierzaliśmy wysadzać w
powietrze transporty sowieckie. Zaaresztowano również moich kolegów Lisewicza,
Bielewicza, Odowicza i Koncewicza. Oskarżono nas również o przekroczenie granicy
i przynależność do wrogich organizacji. Śledztwo trwało dokładnie jeden rok.
Codziennie o 10- tej godzinie wzywano nas na przesłuchanie. Nie podpisałem
żadnego protokółu zeznań. Przesłuchujących było sześciu, w tym jedna kobieta
najwyższa rangą. Nie przyznawałem się do niczego. Codziennie powtarzano te same
pytania zmieniając śledczych. Odmawiałem podpisania protokółu, tłumacząc, że nie
znam rosyjskiego. Zmuszano mnie biciem, ja uparcie obstawałem przy swoim, że nie
podpiszę. Bito często do nieprzytomności i w nocy obsługa odnosiła mnie na kocu
do celi. Stosowali różne metody, aby nas zmusić do podpisania protokółu.
Bezskutecznie. Bili nas prawie codziennie.
Zdarzały się jednak również inne przesłuchania.
Pamiętam jednego z śledczych który nie pytał o nic tylko śpiewał przez cały
wieczór piosenkę : "Lubimyj gorod, możet spać spokojnie. Koledzy w celi
zdziwili się, gdy przyszedłem po przesłuchaniach nie pobity. Inny śledczy
usiłował mnie przekonać, że pozostali oskarżeni z mojej grupy przyznali się już
do winy, dostaną wyrok na osiem lat i pojadą do pracy, a ja zostanę
rozstrzelany, czy podpiszę, czy nie. Zażądałem konfrontacji z Bielewiczem, który
istotnie załamał się i podpisał protokół jaki od niego żądano, przyznając się do
winy. Mimo tego obstawałem przy swoim uporze i nie zgodziłem się na podpisanie
zeznań. Zbito mnie wówczas do nieprzytomności i wrzucono w kocu do celi.
Innym razem przesłuchiwała mnie kobieta z NKWD.
Była bardzo arogancka i używała ordynarnych przekleństw. Krzyczała do mnie "ty
żywej p.... nie zobaczysz już w życiu!". żołnierz skrępował mi ręce a ona
biła
systematycznie kolbą pistoletu po głowie. Broniłem się desperacko ale
nieskutecznie. I znów skończyłem w kocach pobity i przez dwa dni nie mogłem
dojść do siebie.
Po roku takiego śledztwa zakończyli
przesłuchania. Zaczął się sąd. Zmienili mi niektóre punkty oskarżenia. Np. zamiast paragrafu o
przekroczenie granicy zmieniono na "zamiar przekroczenia granicy".
Byłem zupełnie wyczerpany tym śledztwem i zupełnie zrezygnowany i zdecydowałem się
podpisać nieco złagodzone oskarżenie. Przez następny miesiąc miałem spokój.
Wkrótce potem wybuchła wojna z Niemcami. Dowiedziałem się o tym za pomocą
więziennego telegrafu, którym porozumiewaliśmy się między celami. Więzienie, w
którym siedziałem było budowane jeszcze za carskich czasów. W celi
pierwotnie przeznaczonej dla pojedyńczego wiźnia siedziało nas 35-ciu. Na
pryczy było tak ciasno, że trzeba się było odwracać na komendę. W drzwiach była
umieszczona "paraszka", skrzynia z wiadrem do załatwiania potrzeb
fizjologicznych. Na tej paraszce
spałem aby uniknąć tołku na pryczy. Rano dostawaliśmy kubek gorącej wody i dwie
kromki chleba. Aby uniknąć sporów o wielkość kromki, losowaliśmy je.
Wieczorem przynosili drewniany ceber z wodnistą
zupę. Z okazji państwowych świąt dostawało się niewielki ochłap mięsa. Można
było również z okazji świąt kupić w kantynie jakieś pierożki, tytoń. W mojej
celi jeden z więźniów zmarł na tyfus. Przeniesiono nas na noc do innej celi a
starą celę wydezynfekowano grubą warstwą kreozolu. Schwytano mnie jednego dnia
na porozumiewaniu się alfabetem Morse'go z innymi więźniami. Skazano mnie na
zimny karcer, przerobiony ze starego ustępu. W tym właśnie czasie Niemcy
zbombardowali Starą Wilejkę. Zrobił się ruch w więzieniu. Nakazano nam wszystkim
wyjść na korytarz i na dziedziniec. Sformowano kolumny więźniów i wyprowadzono
nas na drogę. Pędzili nas 5o kilometrów do granicy. Byłem zupełnie osłabiony i
na starej polsko-sowieckiej granicy zemdlałem. Kilku silniejszych więźniów
podtrzymało mnie i niosło prawie 5 kilometrów. Miałem szczęście, że załadowano
mnie na wóz, gdyż innych więźniów, którzy padali wycieńczeni, strzelano. Wkrótce
eskortujący żołnierz ocucił mnie zimną wodą, zrzucił z wozu i kazał iść. Nad
kolumną ukazał się "kukuruźnik", a krótko potem rozległ się warkot niemieckich
samolotów. Nasza obstawa rozbiegła się na boki od szosy, szukając osłony.
Skorzystaliśmy z zamieszania i biegliśmy w kierunku lasu. Sowieci się jednak
zorientowali, zmusili nas karabinami do zebrania się na drodze i popędzili nas
dalej. Gnali nas pędem na otwartych odcinkach drogi i zarządzali krótki postój w
lesie. Gnali nas przez kilka dni. Konwój dysponował jedną ciężarówką, którą
podwozili kilka kilometrów najsłabszych, którzy nie mogli już iść na własnych
nogach. Kierowca ciężarówki podobnie głodny jak i my poszedł do lasu i nazbierał t.zw.
kwaśnej kapusty, która musiała nam wystarczyć za cały posiłek w czasie
marszu. Tak dociągnęliśmy do Borysowa, tam załadowali nas na wagony. Nadleciał
niemiecki samolot zwiadowczy, sygnałem dymnym naznaczył linię. Po nim
przyleciały inne samoloty, które zbombardowały nasz transport i całą stację ze
zgromadzonymi na niej tłumami uciekinierów. Straty były wielkie.
Dojechaliśmy do Moskwy i dalej do Riazania, gdzie
zakwaterowano nas w dużym więzieniu. W więzieniu dowiedziałem się o zawarciu
układu między Sikorskim i Majskim. W tym zamieszaniu wojennym nie było czasu na
rozprawę sądową i zamiast wyroku dostaliśmy amnestię“, zaświadczenie o
zwolnieniu, dwa bochenki chleba, trochę cebuli, 10 deka soli i 80 rubli.
Zaświadczenie upoważniało nas do jazdy koleją do polskiego wojska do Buzułuku.
Wypuszczano po dziesięciu.
Dotarliśmy do Tockoje. Przydzielono mnie do 21
pułku "Dzieci Warszawy". Był to wileński batalion Dzieci Warszawy.
Trafiłem do
dywizyjnej kompanii łączności w Guzarze i stamtąd do artylerii. 1-go kwietnia
przewieziono nas z Krasnowodska do Pahlavi, w Persji, statkiem o szumnej nazwie
"Wielikaja Partia Bolszewikow". W Pahlavi leżeliśmy nago na plaży,
wydezynfekowali nas i przydzielili nowe mundury angielskie. Opychaliśmy się gotowanymi jajkami sprzedawanymi przez miejscowych handlarzy. Po
nędzy Związku
Radzieckiego Persja wydawało się nam oazą dobrobytu. Trudno nam było uwierzyć.
Wielkanoc spędziliśmy w okolicach Teheranu. Dalej
Basra, Zatoka Perska, Morze Czerwone i Palestyna. Ulokowali nas w dużym obozie w
Kastino. Intensywne szkolenie, po 13-tu łącznościowców przydzielono do baterii
artylerii.
We Włoszech po raz pierwszy weszliśmy do akcji nad rzeką Sangro.
Byłem na patrolu z poleceniem schwytania "języka". Przy przechodzeniu przez
rzekę wpadły nam nasze radiostacje do wody i zostaliśmy bez łączności z
oddziałem. Zabraliśmy do niewoli dwóch Niemców. W walkach o Piedimonte dostałem
Krzyż Walecznych. Byłem na linii od 3 do 17 maja. W silnym ataku artyleryjskim
lufy naszych dział rozgrzewały się do czerwoności, farba zczerniała.
Byłem dwa
razy ranny, pod Rimini i potem pod sam koniec wojny pod Imola. Dostałem odłamek
w pośladek. Odłamek ten
przetrwał aż do Winnipegu i tam dopiero wyoperował mi go Dr. Rybak. Odłamek spod
Imola w nodze mam jeszcze do dzisiaj.
Do Anglii
wyjechałem z Włoch ostatnim
transportem. Tam nas przysposabiano do życia cywilnego. Organizowano specjalne
kursu w
różnych zawodach. Wysłano nas na kurs języka angielskiego i znalazłem się między
samymi oficerami. Niewiele z tego kursu skorzystam. Poszedłem na kurs
politurowania mebli.
25-go maja 1946 roku przypłynąłem statkiem "Aquitania" do Halifaxu w Kanadzie.
Przyjechaliśmy do Winnipegu. Zakwaterowali nas w koszarach Osborn. Pamiętam
pierwszą defiladę z okazji Dominion Day. Potem pojechałem do Emerson na buraki.
Pracowałem
jako pomocnik kucharza. Zarobiłem dobrze, około 120 dolarów na miesiąc. Potem
byłem dwa miesiące na żniwach u gospodarza i zarobiłem tylko 45 dolarów na
miesiąc. Z Anglii przywiozłem 80 funtów, tak że czułem się bogaty. 13 listopada
dostałem pracę na farmie w Souris i pracowałem tam przez cały rok. Pamiętam, gdy
razu pewnego mój farmer pojechał do Brandon, polecił mi pilnować farmy. Miałem
podorać kawał pola. Przy sprzątaniu spichlerza znalazłem ziarno siewne owsa i
postanowiłem zasiać go na podorany kawał pola. Był to już początek lipca i sąsiad, który widział mnie tak późno
siejącego owies uważał, że to nie ma sensu. Tymczasem okazało sie, że pogoda w
tym roku była wyjątkowa i zbiór owsa z tego kawałka ziemi znacznie przekroczył
zwykłe normy. Farmer nie mógł się nadziwić.
Po roku pracy na farmie wyjechałem
do Winnipegu. Zamieszkałem w hotelu "Yale". Zaczął mi dokuczać odłamek w
pośladku. Wyszukałem
w gazecie ogłoszenie lekarza, którego nazwisko brzmiało swojsko dr. Rybak.
Przekazał mnie do szpitala i wprawnie usunął odłamek. Trzymaliśmy się razem z
kolegami. Grywaliśmy nocami w karty, bo w dzień trzeba było pracować.
Chodziliśmy na zabawy. Na przystanku autobusowym poznałem Józię i tak się
zaczęło. Umówiliśmy się na zabawę do św. Ducha. Wstęp kosztował 25 centów.
Pobraliśmy się wkrótce.
Na wiosnę 1949 roku zacząłem pracować w "Inland Steel".
Praca mi odpowiadała, wobec tego przepracowałem w tej firmie przez 35 lat.
Kierownik firmy Buchanan, również weteran jeszcze z I-ej
wojny światowej popierał wyraźnie weteranów z II-ej Wojny Światowej. Przyjął do pracy
całą grupę Polaków. Przyjechał z farmy jeden z kolegów i szukał pracy,
więc zaprowadziłem go do Inland Steel, wiedząc, że są tam miejsca wolne.
Superindentent Pearson przyjął go od ręki i spytał mnie, czy ja też jestem
zainteresowany w tej pracy. W tym czasie pracy nie szukałem, bo miałem
odłożonych ponad 800 dolarów z pracy na farmie. Buchanan dowiedział się, że
uczyłem si“ w Polsce kowalstwa i bardzo mnie namawiał, żeby przyjs do pracy.
Poszedłem na próbę i dali mi pracę przy ostrzeniu zębów do kosiarek. Po
pierwszym dniu wróciłem ze spuchniętymi dłońmi pokrytymi pęcherzami. Mimo to
wróciłem do pracy nie dlatego, że potrzebowałem pieniędzy, ale aby udowodnić
Buchananowi, że potrafię. Doszedłem przy tej pracy do dużej wprawy i ostrzyłem
6300
sztuk zębów dziennie. Płacili mi od sztuki. Każdy ząb trzeba było siedem razy
odwrócić na szlifierce to znaczy, że w ciągu dnia trzeba było taką operację powtórzyć 42 tysiące razy. Wydajność mojej pracy znacznie
przekraczała
dotychczas osiągane normy i starzy, kanadyjscy kowale niechętnie pokazywali nam
jak należy robić i dlatego wzbudzili moją ambicję, zeby im udowodnić, że mogę
zrobić to sam bez ich pomocy. Przez kilka kolejnych lat polscy weterani wciągali
jeden drugiego i Inland Steel stał się firmą zatrudniajacą duży procent
Polaków. W sumie 862 Polaków pracowało w Inland Steel. Firma była
spółką akcyjną z zamkniętymi udziałami. W uznaniu zasług przyznawano niektórym
pracownikom prawo zakupu udziałów. Byłem również jednym z nich. Awansowano mnie
na "formana". Docenili szereg usprawnień, które wprowadziłem w
zakładzie. Na
początku
udział kosztował 17 centów, dzisiaj wartość rynkowa udziału doszła do 47
dolarów. Dobra firma.
Moja żona była bardzo młoda, gdy ją poznałem.
Miała
zaledwie 18 lat. Urodziła się w Kanadzie, ale w domu mówiło się po polsku.
Przejęła całą moją korespondencję z rodziną w Polsce. Pierwszy domek kupiłem za
cztery i pół tysiąca dolarów na Cathedral Avenue. Po dwunastu latach sprzedałem
go za 12 tysięcy. Przyszły
dzieci. Córka Teresa ukończyla szkołę średnią w respektowanej
powszechnie St. Mary's Academy. Jestem z niej bardzo dumny