Przyjechałem z Polski do Kanady w 1939-ym roku. Przez trzy lata pracowałem w
parafii Św. Stanisława w Toronto. Wybuchła wojna. Ciągnęło mnie gdzieś na
front, ale ponieważ ks. biskup Gawlina miał dość kapelanów wojskowych,
polecił mi, abym się udał do rodzin wojskowych wysiedlonych z Rosji,
znajdujących się w Afryce, w Indiach, w Bejrucie. Był to rok 1943. Wybrałem
sobie Afrykę. Pamiętam, że w Waszyngtonie, zanim się zaokrętowałem,
spotkałem sporo uprzejmych ludzi. W owych czasach nie można było zamówić
telefonicznie taksówki, trzeba było ją łapać na ulicy. Złapałem jedną,
która, jak się okazało, miała kierowcę kobietę. Zwróciła uwagę na mój
nietutejszy strój i zapytała, czy po raz pierwszy jestem w Waszyngtonie.
Powiedziałem, że tak. Zaproponowała mi, że obwiezie mnie po najciekawszych
częściach Waszyngtonu. I rzeczywiście zwiedziłem dzięki niej stolicę.
Zażądała opłaty tylko od dworca do polskiej ambasady.
Podróż do Afryki trwała dość długo. Choć
pamiętam, że w podróży do Kanady mocno przeżywałem morską chorobę, tym razem
w drodze do Afryki miałem juz więcej doświadczenia. Jeden stary stuart
nauczył mnie jak sie zachować w takich okolicznościach. Podróż była bardzo
ciekawa, choć niebezpieczna. Najgroźniejsze było w tym czasie Morze
Śródziemne. Konwój, którym płynąłem był amerykańskim konwojem wojskowym,
szedł przez Atlantyk a potem przez Gibraltar. Przeżyliśmy sporo ataków
niemieckich, ale straciliśmy tylko dwa okręty. W tym samym czasie inne
konwoje traciły w tym czasie nieraz po 10-15 okrętów. Pamiętam bardzo
przyjemne stosunki z marynarzami. Zdarzyło się, że nawet dwóch z nich
nawróciłem na wiarę katolicką. Jeden z nich był pochodzenia słowackiego.
Przygotowałem go do I-Komunii Św. Drugi - typowy Amerykanin, Loyd Brown,
najbardziej popularny chłopak na okręcie, najlepszy bokser, najlepszy
pływak. Przyjaźniliśmy się jak bracia. Mieszkaliśmy w jednej kabinie.
Opowiadaliśmy sobie o naszych rodzinach. W pewnym momencie poprosił mnie,
abym mu też coś powiedział o religii. Nie wiedział, czy był ochrzczony, czy
przyjął I- szą Komunię. Wiedział tylko, że jego żona jest katoliczką i umiał
na pamięć "Ojcze nasz". Siadywaliśmy wieczorem pod dużą armatą ( był
komendantem oddziału obrony) i toczyliśmy dyskusje religijne. W najbliższą
niedzielę odbył się jego chrzest a potem I-sza Komunia Św. Przyszedł na Mszę
Św. czyściuteńko i porządnie ubrany i przyjął Komunię Św. Koledzy dziwili
się, co się z nim stało. Wieczorem przygotowali mu
duży tort i zaśpiewali mu "happy birthday".
Podróż trwała dwa miesiące. Wysiedliśmy w
Suezie. Zawieziono nas do amerykańskiego obozu wojskowego, potem
przeniesiono nas do Kairu. Tam zaopiekowano się nami w głównej kwaterze i
kazano nam czekać na okazję transportu. Pojechaliśmy do Jerozolimy, aby
zobaczyć się z biskupem Gawliną. Przy tej okazji zwiedziłem Ziemię Świętą
oraz kilka obozów polskich junaków w Palestynie. Było to pierwsze spotkanie
z Polakami na tej ziemi. Najgłębszym przeżyciem były spotkania z junakami.
Na pustyni w
wielkim obozie, słuchałem spowiedzi, odprawiałem Mszę Św. Ci młodzi chłopcy,
którzy powinni jeszcze być przy matce, byli ubrani w mundury i
przygotowywali się do wojny. Byli to młodzi chłopcy przez dwa lata tułający
się po obcym kraju, znający głód i konieczność zdobywania chleba, nie zawsze
w uczciwy sposób. Gdy później spotykałem ich w obozach afrykańskich i miałem
okazję poznać bliżej, byłem zaskoczony ich wysokim poziomem moralnym po tych
wszystkich przejściach. Myślę, że można to zawdzięczać zarówno pracy
duszpasterskiej, ale także wpływowi naszych chrześcijańskich matek. W
niektórych obozach spotykało się szereg młodych zepsutych, zdemoralizowanych
kobiet. Trzeba jednak zrozumieć sytuację w jakiej się one znajdowały w
Rosji, gdy były z pewnością nieraz napadane przez mężczyzn. Te
zdemoralizowane kobiety zostały przez delegaturę Rządu porozdzielane po
różnych obozach, przydzielono im pracę i nie miały czasu myśleć o głupstwach
.
Po powrocie z Palestyny zafundowano nam wspaniałą podróż po Nilu aż do
Ugandy. Stamtąd pociągami dobiliśmy do Nairobi. W małej mieścinie Djuba
szukałem wikariusza apostolskiego, pochodzenia słowackiego. Spotkałem
młodego Murzyna ubranego w mundur khaki. Z chęcią zawiózł mnie tam
ciężarówką. Było nas czterech księży Polaków z Ameryki: ks. Śliwowski,
franciszkanin, ks. Wierzbiński i ks. Górka, również franciszkanin. Wszyscy
troje pochodzili ze Stanów Zjednoczonych, a ja tylko jeden z Kanady. Poza
nami był jeden kapitan, który miał uczyć w szkołach w obozach polskich. Cała
nasza piątka spotkała się w Nairobi z kierownictwem duszpaszterstwa.
Przyjął nas ks. prałat Słapa, bardzo wesoły góral. Zapropopnował nam
przydział do poszczególnych obozów. Ja zawsze chciałem pracować z
młodzieżą. Wymarzyłem sobie obóz w Masindi w Ugandzie. Ks. Śliwowski dostał
przydział do Ifundi na proboszcza, ale zrezygnował z niego. Wobec tego ks.
Słapa posłał mnie do Ifundi. W obozie tym szerzyły się niepokoje. Nazywano
to nawet kobiecą rewolucją. Ta sytuacja opóźniła mój wyjazd do Ifundi, a w
międzyczasie wysłano mnie do Makindu, między Mombassą a Nairobi. Był tam
przedtem obóz włoskich jeńców wojennych. Wykorzystano go później na obóz
polskich przesiedleńców- rodzin wojskowych. Zebrano tam 700 do 800 kobiet i
dziewcząt. Był to obóz przygotowawczy przed wyjazdem do Anglii. Kierownikiem
tego obozu był, dawny dziedzic, pan Dołęga Kowalewski. Przemiły człowiek z
rodziną, pisarz i poeta. Obóz jednak
cierpiał na brak porządku. W całym obozie np. nie było ani jednego
odbiornika radiowego. Aby wypełnić tę lukę informacyjną przygotowywałem
wycinki z gazet, wywieszałem je na tablicy lub poprostu czytałem im
wiadomości. Starałem się te suche wiadomości urozmaicić kawałami, co czasem
mi się udawało. W obozie było około 300 rodzin, ale ta liczba się zmieniała.
Był tu również obóz karny, do którego sprowadzano z innych obozów
delikwentów. Wojskowych dziewcząt i pań było od 700 do 800. Kierownik obozu
pan Dołega -Kowalewski był bardzo rozumnym człowiekiem i dawał sobie z tymi
karnymi radę. Dziewczęta z karnego obozu nie chciały stąd za żadną cenę
wyjeżdżać. Komendant transportu na siłę doprowadził do pociągu jedną z
dziewcząt, która ukryła się przed transportem. W każdym
obozie była administracja, duszpasterstwo, nauczycielstwo, praca w kuchni,
na farmie przyobozowej i sprzątanie. Wszyscy, którzy otrzymywali
wynagrodzenie za pracę w obozie opodatkowali się dobrowolnie w wysokości 13
% na fundusz społeczny. Z tego funduszu dopłacaliśmy tym kobietom, które nie
miały żadnej pomocy z wojska, a miały dzieci. W Makindu byłem ponad pół
roku. Komendantką była pani majorowa Kałuska. Pani Stefania Garlicka, matka
inżyniera Garlickiego z Ottawy była referentką w wydziale oświaty. Wspaniała
osoba. Miała dobry wpływ na pozostałych. Współpracowała bardzo wydajnie z
duszpasterstwem.
Po jakimś czasie mieszkanki obozu wyjechały
do Anglii. Przeniesiono mnie do obozu Ifunda w Tanganice. Żaden ksiądz nie
chciał tam jechać. Był tam ksiądz Krawczyk. Kierownikiem duszpasterstwa był
tu ksiądz Władysław Słapa. Po zakończeniu obozu wyjechał do Maroko, potem do
Stanów Zjednoczonych i wreszcie do Kanady. Zmarł w Calgary. Obóz w Ifunda
miał blisko 1000 ludzi. Podczas gdy w innych obozach były chatki raczej
prymitywne z okrąglaków, tutaj były proste, ale zbudowane z niewypalonej
cegły. Pierwszym kapelanem był ksiądz Włoch. Po kilku miesiącach nauczył
się po polsku. Poznał język polski na tyle, że słuchał spowiedzi, rozmawiał
z ludźmi. Był bardzo lubiany. Po nim przyjechał ks. Krawczyk, wojskowy
kapelan. W czasie jego obecności wybuchły w obozie nieporozumienia.
Uczestniczki obozu miały administracji obozu za złe niemoralne prowadzenie
się. Poza tym były podobno nadużycia w rozdziale darów amerykańskich.
Przydzielano je czasem, przede wszystkim, swoim przyjaciołom. Było sporo
racji w tych zarzutach. Ks. Krawczyk był po stronie administracji. Sytuacja
stawała się coraz bardziej napięta. Delegatura Rządu powinna była wcześniej
na to zareagować. Mnie trzymano przez pół roku w innym obozie i dopiero
potem przysłano do Ifundy. Miałem objąć funkcję ks. Krawczyka. Objąłem jego
stanowisko i wytrwałem do końca obozu. Kobiety były bardzo rozgoryczone i
reagowały histerycznie. Kobiety, pod przewodnictwem pani Cybulskiej, prostej
kobiety, przyszły pod drzwi kierownika i zażądały jego wyjazdu z obozu.
Cybulska przejęła kierownictwo. Wyrzucono 9 osób, w tym jedną kobietę w
ciąży. Po jakimś czasie przysłano z Delegatury jeszcze jednego kierownika,
który w sporze brał stronę starego kierownictwa i denerwował tym ludzi.
Kolejno przysłano Aleksandra Czernego, który potrafił zjednać sobie ludzi.
Największy był obóz w Tengeru, na około 4 000
ludzi. Drugim był obóz w Masindi około 3 000. Inne obozy miały po 1000 po
2000 ludzi. Wszystkich obozów było około 20 i zgromadzono w nich około 20
000 Polaków. Obozy były finansowane przez Opiekę Społeczną Rządu Polskiego
na Uchodźctwie. W każdym obozie był komendant brytyjski. Podlegał mu polski
kierownik obozu, który miał do pomocy szereg urzędników. Były grona
nauczycielskie, przewodniczący dla spraw gospodarskich, spółdzielnia,
rzeźnictwo i t.p. Było również duszpasterstwo. W Tengeru było trzech księży
a w innych obozach
przynajmniej jeden ksiądz. W obozie Kondoa było około 600 ludzi i ci
korzystali z misji. Na misji ojciec Dardanelli nauczył się po polsku i
prowadził duszpasterstwo w obozie. Obóz w Ifunda był położony 6000 stóp nad
poziomem morza. Klimat był górski, noce chłodne. Za to nie było malarii. W
Ifunda była tylko kapliczka a ludzie podczas nabożeństw stali na świeżym
powietrzu. Postanowiliśmy zbudować kościół. Dach pokryliśmy trawą
afrykańską. We wnętrzu kościoła były małe, składane krzesełka, podłoga była
z cegły. Wszystkie uroczystości odprawiane były w tym kościele. Na cmentarzu
wydrukowaliśmy napis ku pamięci tych, którzy nie powrócą już na Ojczyzny
łono. Wszystkie narodowe i kościelne uroczystości obchodziliśmy w tym
kościele. Niektórzy przesadzali z referatami, żyjąc nadmiernie przeszłością.
Spotykając się z tymi ludźmi w obozach uderzyło mnie jedno: ludzie ci
stanowili kopalnię wiadomości o obozach pracy na Syberii. Nikogo
tam nie wysłano aby z tych wiadomości skorzystać. Nie było dziennikarzy.
Jeden z komendantów wojskowych angielskich był bardzo wyczulony na te
opowiadania, ingerował i zakazywał mówić źle o " angielskich sojusznikach".
Starałem się uzyskać trochę wiadomości od ludzi, ale nie było to łatwe.
Trzeba było na siłę od nich wyciągać informacje. Niechętnie wracali do tych
smutnych wspomnień. Być może chcieli jak najwcześniej o tym zapomnieć.
Rola księdza w obozie była bardzo ważna. W
większości były w obozie kobiety i te oczekiwały pociechy duchowej od
księdza. W każdym obozie była Sodalicja Mariańska, Harcerstwo, świetlice. Tu
chciałbym wspomnieć o Polaku z Ameryki Joe Wnukowski. Urodził się w Ameryce.
Jako wysłannik episkopatu amerykańskiego zakładał świetlice, domy starców
etc. Powszechnie nazywano go "grubym Joe".Znalazł sobie żonę spośród
dziewcząt w obozie. Miał z nią później 13- cioro dzieci.
W szkolach prowadziłem lekcje religii,
odwiedzałem szpitale. Pamiętam, uczyłem dzieci w klasie 5-tej o siódmym
przykazaniu : "nie kradnij". Wstaje dziewczynka i prosi o głos. "Proszę
księdza, czy to był grzech, gdyśmy kradli chleb w obozach w Rosji". Musiałem
jej wytłumaczyć, że w pewnych okolicznościach kradzież nie jest grzechem.
Każdy człowiek ma prawo do wynagrodzenia za swoją pracę, a gdy go nie
otrzymuje, jak to było w Rosji, kradzież chleba nie może być traktowana jako
przestępstwo. Zanim jednak zdołałem jej to wytłumaczyć, wstaje chłopiec i
mówi : "Proszę księdza, to nie mógł być przecież grzech, bo kiedyśmy szli
kraść, prowadził nas ksiądz ".
Obóz był ogrodzony i dzieciom nie wolno było
samym wychodzić poza jego granice, ze względów bezpieczeństwa. Zabrałem więc
raz dzieci i poprowadziłem je na zewnątrz obozu, po farmach murzyńskich.
Naraz usłyszałem hałas. Dzieci okrążyły jakiegoś psa i śmiały się do
rozpuku. Podszedłem i widzę, że pies jest bardzo wybiedzony, skóra i kości.
Można było policzyć każdą kosteczkę. Pytam się dzieci: " z czego się
śmiejecie ? Biedny farmer sam pewnie nie ma co jeść to i nie ma co dać psu".
Na to dzieci: "proszę księdza to nie o to chodzi. Śmiejemy się, bo ten pies
pewnie przyjechał z Rosji!" W mentalności tych dzieci pozostało głęboko
zakodowane, że co chude, co biedne, to napewno z Rosji, z Syberii.
Jeździłem często do obozu w Tengeru. Była tam
moja siostra stryjeczna z trzema dziewczynkami. Z dziećmi tymi bawiła się
dziewczynka, która podarowała mi kiedyś elementarz, przywieziony jeszcze z
Rosji. Elementarz ten był wydrukowany przez władze sowieckie po polsku, ale
oczywiście w duchu komunistycznej propagandy. Po jednej stronie opisywano
jak to było dawniej, jak to robotnik pracował w okropnych, poniżających
warunkach. Na drugiej stronie następował opis radosnej "rzeczywistości"
sowieckiej. A komu
to wszystko zawdzięczamy? Oczywiście Stalinowi i Leninowi. Jak reagowały na
to dzieci ? Na portretach Lenina i Stalina wydrapywane były oczy a pod
fotografiami podpisy: "dwa podlece". Na ostatniej stronie było wskazanie, że
dzieci powinne kochać Stalina, a portrety jego należy powiesić w klasie i
ozdobić je kwiatami. Dzieciak skreślił "kwiatami" i dopisał "g.....". A oto
inne autentyczne opowiadanie dzieci polskich o pobycie w Rosji Sowieckiej.
Nauczycielka w szkole pyta dzieci, czy głodne. Dzieci oczywiście
odpowiadają, że tak. "No to może pomodlimy się do Pana Boga, aby dał wam
chleba". Po modlitwie pyta dzieci: "no i co, dał wam Pan Bóg chleba ? -
widzicie, nic nie dał". "No to może pomodlimy się do Stalina - i rozpoczyna
modlitwę do obrazu Stalina wiszącego na ścianie. Po modlitwie odsunęła
ścianę, która była tak urządzona po drugiej stronie, że Stalin na portrecie
rozkłada ręce, a z rąk spadają cukierki i ciastka - rarytasy w
rzeczywistości sowieckiej. Takie były więc prymitywne metody propagandy
ateistycznej. Niewiele one chyba zdziałały, bo religijność naszych uchodźców
w obozach była niezwykła.
Tryb życia w obozach był bardzo
zorganizowany. Od poniedziałku do soboty trwały regularne lekcje w klasach.
Matki były również zajęte. Musiały przygotować dzieci do szkoły. Niektóre z
matek miały płatne zajęcie na przykład przy kuchni lub też przy obozowej
farmie. Rodziny nie prowadziły swoich indywidualnych gospodarstw. Zajęcia
szkolne rozpoczynały się o godzinie 8-mej i trwały do 12- tej lub 1-szej po
południu. Ten rozkład zajęć nie był dostosowany właściwie do klimatu
afrykańskiego. W południe było tak
gorąco, że z trudem można było wytrzymać. Południe w Afryce nadaje się
jedynie do drzemki a nie do pracy. Również posiłki nie były rozłożone
właściwie. W południe obiad był zbyt obfity a kolacja nie wielka. Żywność
otrzymywaliśmy na kartki.
Skończyliśmy budowę kościoła. Na jego
poświęcenie przyjechał biskup. Ojciec Euzebio, który nauczył się po polsku,
prowadził potem w tym kościele misję. Obraz Matki Boskiej wymalował nam
Adamiak. Był niemową ale malował piękne kopie Matki Boskiej Ostrobramskiej i
Częstochowskiej. Z tym obrazem pojechaliśmy do katedry misyjnej
wprowadziliśmy go w procesji do
katedry i zawiesiliśmy na ścianie jako pamiątkę od polskich uchodźców.
Przychodzili do nas, do obozu, również murzyni. Część z nich pracowała w
obozie. Donosili wodę, przegotowywali ją i dopiero wtedy można ją było pić.
Murzyni pracowali również w obozowej farmie. Wykonywali wszystkie cięższe
roboty, bo w obozie były w większości kobiety a mężczyzn jak na lekarstwo.
Jaki był nasz stosunek do Murzynów ? Anglicy znali ich może za dobrze.
Anglicy trzymali Murzynów na dystans, moim zdaniem trochę nie po
chrześcijańsku. My nie znaliśmy ich i często traktowaliśmy ich bardzo
przyjaźnie, bardzo po chrześcijańsku. Biskup z Dar es Salaam sugerował mi,
aby utrzymywać nieco więcej dystansu. Jeśli mu wszystko dawać za darmo,
wtedy zacznie sam brać, bo będzie uważał, że tobie te rzeczy są nie
potrzebne. Najlepiej więc zatrudnić go do jakiejś pracy a potem dać mu
godziwą zapłatę. Murzyni przynosili do polskiego kościoła dzieci do chrztu.
Biskup radził również, aby odsyłać do niego Murzynów, którzy przychodzili do
polskiego kościoła prosząc o ślub. Uzasadniał to tym, że w tamtejszych
warunkach trudno było się zorientować, kto jest żonaty a kto nie.
Od czasu do czasu ludzie w naszym obozie
umierali. Na 1000 ludzi pochowaliśmy na miejscowym cmentarzu około 30
zmarłych. W klimacie afrykańskim były dwie pory roku: sucha i deszczowa.
Padały często rzęsiste deszcze. Musiałem wtedy transportować dzieci i
starszych do innego obozu. Kiedyś, przy okazji takiego transportu,
ugrzęźliśmy w nocy, w lesie, w czasie ulewnego deszczu. Przeleżeliśmy pod
plandeką przez całą noc i dopiero nad ranem nadjechał w odsiecz autobus.
Do jeziora nie wolno było wchodzić, zwłaszcza
dzieciom i młodzieży, gdyż były tam krokodyle. Zdarzył się jeden
nieszczęśliwy wypadek, gdy krokodyl porwał nieostrożnego chłopca z naszego
obozu. Nie udało się go uratować. Poza tym jednym wypadkiem nie było zbyt
dużo niebezpieczeństw. Wokół obozu trawa była wycięta, granica dobrze
oznaczona. W czasie całego mojego pobytu nie widziałem tam ani jednego węża.
Dwie mile od nas był park narodowy, rezerwat w którym żyły lwy, żyrafy,
bawoły afrykańskie. Pamiętam obóz Kondoa, pomiędzy Tengeru a Ifundą. Koło
Tengeru było sanatorium, do którego wysyłano chorych na gruźlicę. Dzieci w
obozie nie miały wiele zabawek, interesowały się więc ptaszkami i innymi
zwięrzętami.
Przyplątał się kiedyś do obozu chory ptak z rodziny czaplowatych. Chodził po
obozie, dzieci go dokarmiały. Szczególnie upodobał sobie jedną dziewczynkę
ze szkoły powszechnej i zawsze odprowadzał ją do klasy. Czasem, gdy zdarzyło
się jej zaspać, ptak walił dziobem w drzwi, aby ją obudzić.
Miałem do dyspozycji dwa rowery. Jednego
używałem sam do jazdy po obozie. Drugi wykorzystywały dzieci. Innym środkiem
lokomocji były osły. Kupiłem sobie oślicę. Okazało się była w ciąży. Oślątko
zmarło jednak zaraz po urodzeniu. Dzieci nazwały moją oślicę "Lala". Włoski
jeniec wojenny zrobił mi wózek i dzieci objeżdżały z paradą cały obóz
ciągnione przez oślicę. Dzieci nauczyły się szybko języka murzyńskiego.
Stwarzało to śmieszne sytuacje, gdy w szkole chłopcy zaczynali mówić ze sobą
w języku tutejszych Murzynów, którego nauczycielka nie rozumiała. Nauczyli
się również miejscowych murzyńskich tańców. Wiele było w obozie maleńkich
dzieci, które, bądź wyjechały z rodzicami na Syberię, bądź tam się urodziły.
Na plebanii była świetlica. Często do niej
przychodziły dzieci. Dobrze rozwinięte i zorganizowane było Harcerstwo.
Organizowano jasełka. Na jednym z nich nauczycielka przedstawiła Heroda jako
Stalina. Miał o to pretensje kierownik obozu- Anglik. Wykorzystywałem
wszelkie okazje, aby podróżować po Afryce. Najciekawszą taką podróżą była
wyprawa na Kilimandżaro, jedną z najwyższych gór w Afryce, około 6000 metrów
nad poziomem morza. Wyprawa trwała 5 dni. Trzy dni w górę i dwa dni na
schodzenie. Wyprawa wyruszyła z hotelu w Moshi. Pan Czerny, mój
kierownik z obozu wybrał się ze mną. Dali nam przewodnika i tragarzy. Muszę
się przyznać, że po dojściu na szczyt byłem zupełnie wyczerpany, do tego
stopnia, że zemdlałem. Tragarze wzięli mnie pod ręce i sprowadzili do
schroniska leżącego znacznie niżej i tu już poczułem się lepiej. Wypiłem 10
szklanek herbaty i to mi bardzo pomogło. Wiele było wypraw polskich na
Kilimandżaro. M. inn. był tam również dr. Szyryński. Każdemu, kto doszedł na
szczyt Kilimandżaro, przewodnicy murzyni nakładają na głowę wieniec z
nieśmiertelników.
Byłem w Afryce 5 lat, do 1948 roku. Kościoły,
które tam zbudowaliśmy przejęli misjonarze. Ksiądz Włoch, Natale Euzebio,
który w okresie trwania obozu nauczył się po polsku, prowadził po naszym
wyjeździe parafię. Pozostał po nas również wzniesiony przez nas polski
pomnik. Pamiętam, gdy ojciec Euzebio zaprosił nas raz do katedry,
usłyszeliśmy murzyński chór śpiewający polskie kolędy, przetlumaczone na
język Kisuahili. Odpisałem sobie kilka zwrotek tych kolęd w jego
tłumaczeniu. Wiele więc śladów pozostało po nas w Afryce. Pobyt w obozie w
Afryce bardzo złączył ludzi. Okresowe spotkania byłych "afrykańczyków"
odznaczają się wielką
serdecznością. Ostatnie takie spotkanie odbyło się w Orchard Lake koło
Detroit. Koniec wojny zastał nas w niewesołych nastrojach. Wiele rodzin nie
miało do kogo powracać do Anglii. W Tanganice zostało około 700 osób. Władze
angielskie udzielały zezwoleń na pozostanie tylko niewielu osobom, które
miały pewne zasoby finansowe oraz posiadały atrakcyjne zawody.
Wróciłem do Kanady. Przywiozłem ze sobą
szereg trofeów, miedzy innymi dużą skórę węża. Pracowałem przez pewien czas
w Toronto, potem w Winnipegu prowadziłem przez trzy lata Gazet“ Polską,
która później połączyła się z Głosem Polskim w Toronto. Potem wyjechałem do
Ottawy. Założyliśmy tam polską parafię Św. Jacka, która gromadzi obecnie
około 500 rodzin. Potem znów do Toronto do parafii Św. Kazimierza.
Pracowałem tam 7 lat. W okresie Milenium Polski objeżdżałem całą Alberte,
Saskatchewan, Manitobe i częściowo Ontario z obrazem Matki Boskiej, który
nazywaliśmy
Nawiedzeniem. Była to dla mnie najprzyjemniejsza praca duszpasterska w
Kanadzie. Ludzie ściągali z dalekich okolic, przywozili chorych.
Przedstawialiśmy obraz w kilku katedrach. Przy tej okazji miałem szereg
wykładów zaznamiających ludzi z historią Polski i historią obrazu Matki
Boskiej Częstochowskiej. Przez dwa lata redagowałem we Francji polski
miesięcznik katolicki. I znów do Winnipegu na krótko. Potem dwa lata w
Edmontonie, potem w Saskatoonie. Tam miałem wypadek samochodowy. Wylądowałem
wreszcie u sióstr Benedyktynek w Winnipegu. Jestem kapelanem Stowarzyszenia
Polskich Kombatantów przez ostatnie 13 lat.