|
Lech Fulmyk
WSPOMNIENIA
spisane
w lipcu
1986 |
|
Urodziłem
się
w
1925 roku.
Ojciec
był
burmistrzem
miasta
Zambrowa,
leżącego
20 km od
Łomży.
Tam
zastała
mnie wojna.
Pamiętam
jej
pierwszy dzień.
Samoloty w
tych
czasach były
czymś
nowym i wzbudzały,
szczególnie wśród młodych,
duże
zainteresowanie. Gdy dorośli chowali się
do schronów, my wchodziliśmy z chłopakami
na dachy, aby lepiej widzieć
przelatujące
maszyny i w pierwszym momencie wojna nie wydawała
się
nam czymś
tragicznym.
Kilka
dni po wybuchu wojny ojciec, jako burmistrz miasta, dostał
od swych władz
zwierzchnich polecenie ewakuacji w kierunku wschodnim. Około
14 września cała
nasza rodzina, składająca
się
z rodziców, dwóch moich sióstr i mnie wraz z kilkoma innymi rodzinami, wyjechała
do Pińska.
Brat mój był
w tym czasie w podchorążówce
i jak się
później
dowiedzieliśmy, brał
udział
w obronie Warszawy. 17-go września dowiedzieliśmy,
że
Sowieci są
już w Pińsku.
Zapadła
decyzja powrotu do domu.
Pamiętam
pierwsze spotkanie z nimi. W pewnym miejscu trzeba było
przejść
przez most. Sowiecki posterunek stał
przed mostem. Zidentyfikowaliśmy się
jako uciekinierzy wracający
do swych domów. Poprosiliśmy go o pomoc przy przejściu przez most. W odpowiedzi
usłyszeliśmy
"pomóc wam ? chyba serią
z automatu". Jednym słowem
powiedział
nam, czego się
możemy
od nich spodziewać.
Ojciec,
jako burmistrz Zambrowa ubrany był,
jak to się
mówiło,
"po ludzku". Był
z nami również dorożkarz, którego ojciec zarekwirował
jeszcze z Zambrowa. Ten w swej trzeźwej
ocenie zwrócił
się
do ojca:" panie burmistrzu, pan nie może
wyglądać
jak pan, musi pan wyglądać
jak cham, aby przejechać".
Znalazł
ojcu gdzieś na wsi starą
kapotę,
nie pozwolił
mu się
golić
i przy następnej
kontroli sowieckiej ojciec wyglądał
już jak regularny "ciubaryka". Ojciec był
legionistą
i z tej racji przydzielono mu kiedyś działkę
w Kupiskach, koło
Łomży. Przez lata nie mieszkaliśmy na naszym gospodarstwie, ale teraz wróciliśmy
na stare śmiecie, gdzie mieliśmy kartofle, trochę
tłuszczu
i można było
przeżyć
trudne
czasy. Ojciec jako stary konspirant, jeszcze z czasów peowiackich, wiedział,
że
prędzej,
czy później
będą
go szukali. Pewnego dnia więc
zniknął,
nawet o tym nie wiedzieliśmy. Znalazł
się,
zdaje się,
w Białymstoku.
Mieszkaliśmy w
Kupiskach do 10 lutego 1940 roku. W tym dniu, który dobrze wrył się w moją
pamięć, wcześnie około piątej nad ranem usłyszeliśmy energiczne dobijanie się do
drzwi. "Otwieraj dwieri!". Dwóch rosyjskich żołnierzy wraz z dwoma polskimi
pomocnikami, bo i takich już znaleźli, wyczytując z kartki papieru nasze
nazwiska zwróciło się do nas " sobierajcieś z wieszczami". Zostaniecie
wywiezieni za dwie godziny. Gospodarstwo nasze dzierżawił wujek, który mieszkał
również w tym domu. Pamiętam, że gdy spakowaliśmy wszystko co było możliwe, w
ostatnim momencie napakowałem do swoich kieszeni pełno chleba, bo kto wie czy to
się nie przyda. Pamiętam również moment, gdy już zapakowaliśmy się na sanie i
opuszczaliśmy nasze gospodarstwo, starałem się zapamiętać wszystkie szczegóły
naszego domu i bałem się, przeczuwając, że już do niego nigdy nie wrócę. I nie
wróciłem.
Później podróż pociągiem trwała około trzech tygodni. Piećdziesiąt osób na wagon
bydlęcy. Nie można powiedzieć, że Sowieci mieli bałagan. Siostra moja była w
czasie naszej wywózki w Łomży, gdzie chodziła do gimnazjum. Przyciągnęli ją do
stacji kolejowej i dołączyli do rodziny. Byli dobrze poinformowani o sytuacji
rodzinnej. Na środku wagonu znajdował się piecyk "ciepłuszka", prycze. Zabrakło
wkrótce węgla i trzeba było rozbierać prycze. Dojechaliśmy do rejonu
Archangielska i dalej jeszcze całą noc do "posiołka" określonego literą "X".
Widocznie już im zabrakło liter na oznaczanie.
Przeznaczyli nam jeden barak wśród leśnej głuszy. Miejscowi byli widocznie
przygotowani na nasz przyjazd, bo pamiętam, że paliło się w piecu. Mieliśmy więc
raczej luksusowe warunki w porównaniu z wcześniej przesiedlonymi tam Ukraińcami,
którzy opowiadali nam, że wyrzucono ich po przyjeździe dosłownie na śnieg. Tylko
młodzi i silni mieli szanse przeżycia w tamtych warunkach. Z Ukraińcami dobrze
się nam pracowało, bo przez sześć lat osiedlenia zdążyli się już jakoś
zorganizować. Na drugi dzień po naszym przyjeździe dowieźli nam zupę rybną.
Śmierdziała nam i nikt nie chciał jej jeść. Rosjanin, który ją nam dostarczył
mówi "uspokój się, przywykniesz, będzie ci to jeszcze kiedyś smakowało !". Po
paru tygodniach, gdy skończyły się nasze zapasy z Polski, przywykliśmy
rzeczywiście. Wujek, który był z nami, zapytał po przyjeździe jakiegoś Rosjanina
jak się tu żyje. Usłyszał odpowiedź : "żyć będziesz, no kochać nie zachoczesz
!".
W dzień po przyjeździe podzielono wszystkich na brygady pracy, jednych do
rąbania lasu, innych do wożenia drzewa. Matka zwoziła drzewo. Biedne koniska nie
miały tam lepszego życia niż ludzie. Ledwie się trzymały na nogach. Trzeba go
było mocno popędzać, by ruszył. Matka zachorowała i musiałem ją zastąpić przy
tej pracy. Nigdy nie pamiętam rozliczenia się z wykonanej pracy. Zawsze
otrzymywaliśmy tylko zaliczkę. Gdyśmy opuszczali ten obóz okazało się, że matka
jest im " winna" 400 rubli ! Dwa i pół roku przeżyliśmy w tym osiedlu.
Przeniesiono nas potem do Kudryna. W jednym baraku było 10 łóżek. Jedno łóżko
przypadało na jedną rodzinę. Nie marzłem więc, bo spałem razem z matką i dwoma
siostrami. Pamiętam dobrze pierwsze święta. Każda rodzina przygotowywała sobie
oddzielnie wigilię. Po kolacji barak cały rozbrzmiał śpiewem kolęd. Dzięki
pomocy rodziny z Polski, która przysyłała nam pocztą paczki z żywnością, wigilia
nie była głodna. Bez tych paczek nie wiem jak byśmy przeżyli. Po tylu latach
czułem jeszcze ten dług wdzięczności i pomagałem im, przesyłając z kolei paczki
będąc już na Zachodzie. Pomagaliśmy ich dzieciom i wnukom.
Nadszedł wreszcie dzień, gdy zawiadomili nas oficjalnie o amnestii, która nas
objęła. Miałem już wtedy 16 lat. Symbolem męskości była praca przy wyrębie lasu.
Aby wyrobić normę trzeba było wyciąć 5 metrów kubicznych drzewa. Udało mi się
tego dokonać właśnie w tym dniu. Pamiętam, gdy wróciłem zmęczony, lecz dumny z
lasu do obozu zebrano wszystkich Polaków i enkawudzista odpowiedzialny za nasz "posiołek
" poinformował nas, o porozumieniu sowiecko-polskim, o wybuchu wojny z Niemcami,
o tym, że już teraz jesteśmy sprzymierzeńcami, że powinniśmy wstępować do wojska
i bić Niemca. Byłem tak tym podniecony, że podobno zaintonowałem po jego
przemówieniu "Jeszcze Polska nie zginęła". Powiedziała mi już o tym matka w
Winnipegu.
W przeciągu miesiąca od zawiadomienia udało się nam wyjechać z " posiołka". Był
między nami pan Bieniecki. Pamiętał on jeszcze pierwszą wojnę światową i bardzo
nas zachęcał do wyjazdu na południe w okolicę Kujbyszewa, gdzie według niego
rozciągał się kraj mlekiem i miodem płynący. Podążając za jego radami
pojechaliśmy tam, ale miast mleka i miodu zastaliśmy tylko błoto po kolana.
Podróż na południe nie była łatwa. Jechaliśmy na własną rękę i musieliśmy się
sami zaopatrywać w żywność w czasie postojów na stacjach kolejowych. Kupić było
bardzo trudno i człek częściej ukradł, niż kupił. Pamiętam moment, że w worku
zabrakło nawet sucharów, które trzymało się zwykle na czarną godzinę. Z panią
Domańską chodziliśmy " po prośbie".
Muszę powiedzieć, że do przeciętnych Rosjan mam wielką sympatię i współczucie.
Ci ludzie sami w biedzie, w tym nieszczęściu zdobywali się na pomaganie nam.
Zawsze znalazł się kartofel, czy pół kromki chleba. Pamiętam weszliśmy do
jednego domu, gdzie okazało się, że enkawudzisci mają swoje zebranie.
Powiedzieliśmy im, jak w każdym innym domu, że zostaliśmy wywiezieni z Polski
przez władze sowieckie. I wierzyć nam się nie chciało, ale zebrali po kilka
rubli i wcisnęli mi w garść. Okazuje się, że w systemie tym, który Czapski
określił jako " nieludzką ziemię" uchowały się ludzkie uczucia. I dzięki Bogu,
że tak jest.
Zajechaliśmy do Ufy. Nie było tam możliwości znalezienia jakiejkolwiek pracy.
Osiedliliśmy się pod Merekesem w sowchozie. Tam przynajmniej dostawaliśmy
comiesięczne wypłaty w postaci worka kartofli. Byłem koniuchem. Mieszkaliśmy u
kobiety, która nazywała się Woronicha. Miała krowę i ile razy wiozłem z pola
lucernę, zawsze coś "spadło" z woza dla krowy. Przemieszkaliśmy tam przez zimę
do wiosny 1942 roku. Byłem w tym czasie jedynym pracującym w rodzinie i
dostawałem 200 rubli miesięcznie. Woziliśmy kartofle do gorzelni. Zawsze
znalazło się trochę nie całkiem zmarzniętych kartofli na placki kartoflane.
Na wiosnę 1942 roku przewodniczącym kołchozu był niejaki Kozłow, który, jak się
potem dowiedziałem, nazywał się rzeczywiście Kozłowski. Ojciec jego był
generałem w carskiej armii, ale o tym dowiedziałem się później. W Wielkanoc
wysyłał nas do pracy. Zwróciłem się do niego, że zgodnie z umową polsko-sowiecką
jesteśmy już wolnymi ludźmi i mamy prawo obchodzić nasze Święta. Usłyszałem :"
tutaj ja rządzę!". Ja mu na to: "swoimi ziomkami, ale nie mną !". Byłem w tym
czasie młody i krnąbrny. Złapał mnie za kołnierz i wyrzucił z biura.
Na drugi dzień zawiadomił matkę, że mamy opuścić sowchoz. Dzisiaj jestem mu
wdzięczny za to, bo gdyby on zameldował moją odmowę pracy władzom, dostałbym
zapewne 5 lat wyroku. Pojechaliśmy do innego sowchozu poniemieckiego (Niemców
Nadwołżańskich). Władze sprowokowały tych Niemców, wysyłając brygadę wojska
ubraną w mundury niemieckie, z którymi oczywiście miejscowi koloniści nawiązali
przyjazny kontakt. W odpowiedzi na to wszystkich Niemców wywieziono do
Kazachstanu. Kołchozy niemieckie były bardzo dobrze zagospodarowane. Kobiety nie
pracowały na polu. Po raz pierwszy w Rosji widzieliśmy w tych kołchozach
froterowane podłogi.
Po wywiezieniu Niemców sowchozy zasiedlane zostały uciekinierami z Moskwy.
Pamiętam kierowniczkę obory, żonę jakiegoś enkawudzisty, która nie wiedziała
nawet, z której strony podaje się krowie siano. Pół kilometra od obory stały
olbrzymie stogi lucerny a krowy w oborach zdychały. Wiosną, gdy krowy
wypuszczono na łąki obżerały się i padały znowu. Nauczyłem się tam nowego fachu.
Przepis nakazywał, że ze zdechłej krowy trzeba ściągnąć skórę. Roboty miałem
pełne ręce. Za każdą skórę dostawałem 5 kg mąki. Często udało mi się wyciąć z
padłej krowy kawał mięsa, z którego gotowało się "rosół".
Muszę wrócić w chronologii wydarzeń. Jak już wspomniałem, brat walczył w obronie
Warszawy. Schwytali go Sowieci i wsadzili do więzienia. Potem wywieźli go do
Rosji i, jak się później dowiedzieliśmy, był w obozie niedaleko od nas. Pamiętam
jak matka, otrzymała z Polski paczkę z żywnością, przeadresowała i posłała
bratu, zdając sobie sprawę, że jemu w obozie jest napewno gorzej niż nam.
Po amnestii brat wstąpił do polskiego wojska w Buzułuku.
Byliśmy w sowchozie Nowa Put pod Kujbyszewem. Zabrali nam tam dokumenty, mimo że
byliśmy już wolnymi obywatelami, sprzymierzonymi. Mimo to matka udała się bez
dokumentów do ambasady polskiej do Kujbyszewa. Poszła na mszę do polskiego
kościoła i tu zdarzył się cud. Spotkała swojego syna Kazia, który poszukiwał nas
usilnie. Był w mundurze porucznika saperów. My zostaliśmy sami w sowchozie bojąc
się, że matkę mogą zamknąć bez dokumentów. Tymczasem następnego dnia zobaczyłem
z daleka nadjeżdżający wóz a na nim mama i Kazio w mundurze! Do dziś z
wzruszeniem wspominam ten moment. Brat mój jest odemnie o 6 lat starszy. I
oczywiście lał mnie przy każdej okazji. Zawsze chciałem mu dorównać. I pierwszą
moją reakcją było udowodnienie mu, że jestem już dostatecznie duży, że jestem w
stanie go przewrócić. Zaczęliśmy się mocować, ale nie dałem mu rady. Zlał mnie
jak chciał. Głęboko w pamięć wbiło mi się pierwsze spotkanie z żołnierzem
polskim, który miał prawdziwego polskiego orzełka na czapce. Przez tyle lat
wbijano nam w sowieckich obozach, że "Polszy nie budiet" i tu naraz, jak sen,
Polski orzełek. Wzruszenie jeszcze dziś wyciska łzę z oka na wspomnienie tej
chwili.
W obozach polskiego wojska, obok żołnierzy, przebywało także sporo ludności
cywilnej, dla której nie było przydziałów żywności. Żołnierze dzielili z nimi
swe, nie największe przecież, wojenne porcje. Kazio zabrał nas pod swoją opiekę.
Dalsza część podróży przeszła już bez większych przeszkód pod jego opieką
-polskiego oficera. Dotarliśmy do Dżalal-Abad, gdzie stacjonowała pierwsza
dywizja piechoty. Brat był w piątym batalionie saperów.
Miałem już prawie 17 lat. Wstąpiłem do wojska, mimo niepełnego wieku. Władze
nasze chciały w ten sposób umożliwić wyjazd jak największej liczby ludzi, bo nie
było wiadomo, czy uda się wywieźć rodziny. Przyjęli mnie do saperów. Dostałem
umundurowanie. Sierżant, niejaki Szykiel wręczył mi maszynkę do golenia, jako
część wyposażenia. "Panie sierżancie, mnie nie potrzeba jeszcze!
"odpowiedziałem. "Jak jesteś saper, musisz się golić" usłyszałem w odpowiedzi.
Przyjechaliśmy do Buzułuku na krótko przed wyjazdem do Iranu. Było więc sporo
kłopotów z zarejestrowaniem nas. W końcu wyjechałem w sierpniu z piątym
batalionem saperów. Pamiętam tę radosną drogę. Krasnowodzk, długie molo. Karmili
nas wtedy ryżem. Pamiętam ubikacje zapchane czerwońcami, gdy powiedziano nam, że
nie wolno ze sobą zabierać rosyjskiej waluty. Papieru toaletowego nie było, więc
czerwońce spełniały jego rolę. Dowódcą bazy w Krasnowodzku był pułkownik Berling.
Zawsze odprowadzał odjeżdżających i salutował na molo odpływające statki. Chyba
żydzi wyjeżdżający z Egiptu do Ziemi Obiecanej nie opuszczali go z taką radością
jak my. Persja po Rosji była dużym szokiem. Żebracy w Iranie wyglądali jak
ludzie. W Rosji widziało się chodzące szkielety. Wierzyć się nie chciało, że
można wszystko kupić.
Spotkanie moje i brata z pozostałą częścią naszej rodziny było równie niezwykłe.
Anglicy ubrali nas w szorty, więc wyglądaliśmy jak harcerzyki. Brat miał 23 lata
ale wyglądał bardzo młodo, można go było wziąć za zastępowego.
Trudno sobie wyobrazić jak wojsko wpływa na samopoczucie młodego chłopaka. Po
miesiącu pobytu w wojsku, w mundurze, wydawało mi się już, że jestem czymś
lepszym niż cywile. Taka jest natura wojska. Przyczepisz żołnierzowi parę
wstążeczek, odznaczeń i wydaje mu się, że świat przewraca się do góry nogami.
Z Pahlavi wyjechaliśmy do Khanaqin, niezwykle wijącymi się górskimi drogami.
Przeszedłem jeszcze jedno badanie lekarskie. Byłem wtedy rzeczywiście bardzo
drobny. Okazało się, że miałem wadę serca i skrzywienie kręgosłupa. Zwolnili
mnie do cywila. Ciężko to przeżywałem, bo bardzo chciałem być żołnierzem. Wydaje
mi się, że to brat przeprowadził jakieś machinacje. Prawdopodobnie rozumował, że
ponieważ już ojciec nasz był wojskowym, więc wystarczy dwóch Fulmyków, aby
wygrać wojnę.
Miałem niecałe siedemnaście lat, gdy zwolniono mnie do cywila. Bardzo się źle
czułem w cywilnym ubraniu. Przez jakiś czas przebywałem w Teheranie w obozie
cywilnym. Okazało się, że moja rodzina wyjechała już przed trzema tygodniami do
innych obozów uchodźczych. Udałem się do Ahwazu, by znów się dowiedzieć, że dwa
tygodnie temu rodzina wyjechała do Karaczi. I dopiero tam ich złapałem. Po
trzech tygodniach zawieźli nas konwojem do Wschodniej Afryki, do Mombasy. W
Tanganice, byłej kolonii niemieckiej, którą zarządzali Anglicy, zorganizowano
dla nas obóz.
Cechą Polaków jest to, że często zawodzimy w normalnych sytuacjach, ale gdy jest
źle, to potrafimy zdziałać cuda. W obozie w Tengeru, nie czekając na odgórne
dyrektywy, z miejsca powstało Harcerstwo. Błyskawicznie zorganizowane zostały
szkoły powszechne, gimnazja. Pierwsze lekcje odbywały się pod baobabem, bo nie
było pomieszczeń szkolnych. Z liniowych oddziałów w drugim Korpusie urlopowano
instruktorów harcerskich i nauczycieli odkomenderowano ich do obozów. W tej
dziedzinie bardzo zasłużył się Czapski, który prowadził dział kulturalno -
oświatowy. Andersowi zarzucają niektórzy, że był megalomanem. Może i był, ale
trzeba mu przyznać, że miał wizję. Już w 1941 -ym profesor Szyryński, później w
Kanadzie, był wtedy jednym z pierwszych instruktorów harcerskich. Szyryński
zdobył chyba z osiem doktoratów. W naszym obozie większość stanowiły rodziny
osadników wojskowych z południowo-wschodnich terenów polskich. Większość to była
młodzież. W dwutysięcznym obozie nie było chyba więcej niż dwa tuziny
siedemnastolatków jak ja.
Skończyłem pierwszą klasę gimnazjum w Polsce przed wojną i tu zacząłem
kontynuować swoją edukację. Początkowo nie było żadnych podręczników i
profesorowie musieli polegać na swej pamięci.
Potem drukowano w polowych drukarniach wojskowych podręczniki i nauka ruszyła
całym pędem. W harcerstwie zdobyłem stopień Harcerza Orlego i zostałem
drużynowym. Organizowaliśmy obozy w naturalnym środowisku afrykańskim. Uroku
dodawali miejscowi Masaje, koczowniczo-wojowniczy szczep, bardzo pobudzający
naszą wyobraźnię. Na jednym z obozów nad jeziorem Wiktorii miał miejsce
tragiczny wypadek, gdzie Jurek Międzyrzecki został porwany przez krokodyla i nie
znaleziono nawet jego ciała. Ogólna atmosfera w obozie była bardzo patriotyczna.
Chłopcy nie mogli się doczekać, kiedy wreszcie wezmą ich do wojska.
W 1944 roku byłem w 4-tej klasie gimnazjalnej. Werbowano do wojska na ochotnika.
Oczywiście zgłosiłem się również. Przez dwa miesiące zgrupowano nas w obozie
przejściowym. Zjawiła się w obozie pani Dorosz, dyrektorka gimnazjum, kilku z
nas wyreklamowała i dostaliśmy nakaz powrotu do szkoły. Skończyłem 4-tą klasę
gimnazjum. W kwietniu 1945 roku wzięli mnie wreszcie do wojska.
Gdy dopływałem do Adenu nadeszła wiadomość, że wojna się już skończyła.
Widocznie Niemcy dowiedzieli się, że trzeci Fulmyk jedzie do wojska, więc czas
już kończyć wojnę. Dojechaliśmy do Włoch. W trzecim Korpusie przeszedłem kurs
rekrucki. Przyjechał brat w drodze do Libanu. Pomógł mi dostać się do
podchorążówki saperów w Capua koło Neapolu. Po ukończeniu podchorążówki dostałem
przydział do 5-tej kompanii saperów. Dostałem przy tej okazji dwa tygodnie
urlopu do Rzymu. Ale w przeddzień wyjazdu na urlop dostaliśmy rozkaz wyjazdu do
Anglii. I tak się złoóyło, że będąc we Włoszech nie widziałem ani Rzymu, ani
papieża.
Jechaliśmy do Anglii pociągiem. Tam zaczęto tworzyć Korpus Przysposobienia.
Wielokrotnie spełniałem funkcję tłumacza języka angielskiego, bo nauczyłem się
trochę tego języka w obozach przesiedleńców w Afryce. Muszę przyznać, że sporo
nauczyłem się również w konwersacjach z panienkami, jako, że miałem wtedy 20
lat. Funkcja tłumacza pomogła mi we wcześniejszym przejęciu do cywila. Bywały
często sytuacje kłopotliwe, gdy musiałem bardzo oględnie tłumaczyć wypowiedzi w
soczystej żołnierskiej gwarze.
Dostałem pierwszą pracę w fabryce biszkoptów. Otrzymałem stypendium. Przy tej
okazję chcę wspomnieć, że rząd na uchodźctwie robił wiele w tym zakresie,
znacznie więcej, niż się powszechnie o tym wie. Stworzyli fundusz stypendialny,
z którego korzystałem przez dwa lata. Dzięki niemu skończyłem techniczną szkołę
galanterii skórnej. Specjalizowałem się w modelowaniu torebek damskich i później
założyłem pracownię takich torebek w Winnipegu.
Matka i siostra przyjechały do Anglii dopiero w 1948-ym roku. Przyjechały żółte
po przebytej malarii. Po cerze można było łatwo poznać Polki w Anglii, które
przyjechały z Afryki. Byłem jednym z nielicznych, którzy nie dostali w Afryce
malarii. Moja ówczesna sympatia miała również malarię i leżała w szpitalu.
Skutecznie symulowałem malarię, aby się dostać do szpitala i być bliżej niej.
Wracając jeszcze do spraw afrykańskich. Bardzo przeżywaliśmy walki polskich
oddziałów pod Monte Cassino. Byliśmy z nimi całym sercem. Śpiewaliśmy
patriotyczne piosenki. Z drugiej strony żołnierze w jednostkach bojowych we
Włoszech rezygnowali z swoich przydziałów czekolady, które przesyłane były
bezpośrednio do polskich obozów przesiedleńczych.
Moją obecną żonę, wówczas pannę Bohdanowiczównę, poznałem w 1953-im roku, już po
skończeniu szkoły galanterii skórnej. Miałem już wtedy 28 lat i nie pozostało
już wiele czasu na żarty. Po sześciu miesiącach romansów ożeniłem się w 1954-tym
roku.
Przyjechaliśmy do Kanady jesienią tegoż roku. Przyjechały również matka i
siostry, które w międzyczasie wyszły również zamąż. Przez kilka lat pracowałem w
Anglii jako projektant torebek damskich. Po przyjeździe do Winnipegu
kontynuowałem pracę w tym samym zawodzie, początkowo jako pracownik w
przedsiębiorstwie, a wkrótce, po zakupieniu najpotrzebniejszych maszyn,
założyłem swój własny warsztat.
Po przyjeździe do Winnipegu zamieszkaliśmy początkowo u mojego szwagra Henryka
Lorenca, który już miał swój własny dom. Nie minął tydzień, gdy Henryk zabrał
mnie z sobą na zebranie SPK. Już na pierwszym zebraniu zapamiętałem kilku
bardziej aktywnych kolegów: Gardziejewskiego, Malatyńskiego. Dyskutowało się
wtedy gorąco sprawę połączenia kanadyjskiego legionu starej placówki "Obrońców
Ojczyzny Nr 34" z naszą placówką kanadyjskiego legionu. Równie burzliwie
dyskutowało się kupno domu Stowarzyszenia. Pamiętam, że Wacek Kuzia był wtedy
bardzo zaangażowany w tej sprawie. Początkowo byłem dość sceptycznie
ustosunkowany do tych "rozróbek", ale wkrótce włączyłem się sam w wir prac
organizacyjnych.
Zostałem później prezesem Koła Nr 13. Przypadło to właśnie w okresie wizyty
generała Sosnkowskiego. Pamiętam, siedziałem wtedy obok generała na bankiecie.
Przyznałem się mu, że mam wielką tremę i nie wiem co z siebie wyduszę w moim
przemównieniu. A on do mnie :" nie przejmuj się, synu, ja też mam tremę".
Sosnkowski miał wyjątkową zdobność swobodnego obcowania z ludźmi. Pamiętam
również spotkania z generałami Andersem, Tokarzewskim, Kopańskim.
Panowała zawsze bardzo koleżeńska atmosfera. Wizyta generała Sosnkowskiego
przypadła na rok 1959-ty. Dzisiaj jesteśmy już "zasiedziali", ale wtedy byliśmy
jeszcze żywą emigracją polityczną. Sylwetka generała Sosnkowskiego była dla nas
naprawdę symbolem walczącej Polski. Pamiętam moje pierwsze z nim spotkanie. Był
w cywilnym ubraniu, miał bardzo znoszone buty. Przykro mi było, że doszło do
tego, że człowiek, będący tym symbolem, nie miał nawet porządnego obuwia.
Generał odmówił pensji, którą mu ofiarowali Anglicy.
Moja prezesura przypadła na trudne czasy organizacyjne. Byliśmy wtedy jeszcze
młodymi ludźmi, mieliśmy jasną wizję tego, co chcieliśmy osiągnąć i wierzyliśmy,
że to osiągniemy. Z wiekiem zdajemy sobie sprawę, że nie wszystkie nasze dążenia
mogły zostać zrealizowane.
W roku 1955 urodził się syn Witek. W 1958 roku urodziła się Hania. Witek jest
adwokatem, córka skończyła wydział nauk przyrodniczych. Ania wyszła zamąż.
Od momentu przyjazdu do Kanady w 1954 roku do dziś nigdy nie brałem żadnego
zasiłku dla bezrobotnych. Zawsze dawałem sobie rady. Można powiedzieć, że nikt z
naszej grupy polskich weteranów II-giej wojny światowej nie był ciężarem dla
Kanady. Większość weterańskich dzieci uzyskała wyższe wykształcenie. Uważam, że
Kanada na nas nie straciła. Przyjechaliśmy, w większości przypadków, bez
znajomości języka. Większość weteranów potrafiła się urządzić w Kanadzie.
Podobno mam rogatą duszę. Mam poczucie sprawiedliwości i często zabierałem głos
w sprawach publicznych, pisywałem do prasy, udzielałem wywiadów w telewizji.
Stałem się częścią Kanady włączyłem się dość wcześnie w tutejsze życie. Nie
mogłem przechodzić obojętnie obok rażących niesprawiedliwości. We wszystkich
moich wystąpieniach w sprawach kanadyjskich starałem się zawsze "przemycić"
sprawę polską, wykazać, że "Polacy nie gęsi, też swój język mają". Poza tym
byłem zaangażowany w polskim harcerstwie, w polskich szkołach sobotnich, w
Kongresie Polonii Kanadyjskiej. Byłem przez szereg lat prezesem Spółki
Wydawniczej "CZAS". Zaangażowałem się w tą sprawę raczej przypadkowo. Po śmierci
Józka Krajewskiego, który był poprzednim prezesem spółki a przez jakiś czas
także redaktorem "CZAS"-u nie widziałem innych chętnych do objęcia tego
stanowiska, więc podjąłem się go sam. Zdaję sobie sprawę, że "CZAS" nigdy nie
będzie na poziomie czołowych polskich dzienników czy tygodników, ale napewno
spełnia pożyteczną i ważną rolę dla miejscowego społeczeństwa. Życie polonijne
napewno straciło by wiele bez "CZAS"-u. Dlatego jest naszym polonijnym
obowiązkiem, aby ten "CZAS" utrzymać.
|