Urodziłem się 5-go kwietnia 1919- go roku w
Obuchowiczach w powiecie Grodno, województwo białostockie. Przed wojną w
wojsku nie służyłem. Pamiętam wejście Sowietów do naszej miejscowości we
wrześniu 1939-go roku. Samoloty rosyjskie krążyły i zrzucały ulotki, że nas
wyzwalają z jarzma "pańskiej" Polski. W naszym mieście było około 50%
Polaków i 50% Białorusinów. Tworzyły się na początku komitety witające "oswobodzicieli".Zmuszano
moją ciocię, aby zrywała kwiaty na swoim ogródku i rzucała je podnogi
wmaszerowujących żołnierzy. Już po dwóch tygodniach Białorusini żalili
sięnam, że jednak "za Polski było nam lepiej".
Ogłoszono pobór do Czerwonej Armii. Wszyscy
płakali. Załadowali nas na wagony towarowe i powieźli na wschód, do Baku na
Kaukazie. W jednym tylko budynku w koszarach było nas 86-ciu Polakow z
województwa białostockiego. Była to szkoła oficerska artylerii przeciw
lotniczej, a my mieliśmy pełnić rolę obsługi. Przydzielili mnie do szkoły
kierowców samochodowych. Szkoła trwała
6 miesięcy. Nie znałem dostatecznie języka rosyjskiego, więc notowałem sobie
instrukcje w języku polskim. Dzięki temu systemowi zdałem kurs na 95%.
Również pozostali Polacy zdawali egzaminy znacznie lepiej, niż miejscowi.
W pierwszy dzień wojny z Niemcami zebrano nas wszystkich Polaków i wysłano
do przejściowego obozu, a potem do Gruzji. Chodziły słuchy, że chcą
zorganizować armię polską do walki z Niemcami. Podobno pierwsze próby nie
okazały się pomyślne, bo wielu Polaków uciekało do Niemców. Rosjanie
zmienili plany i przekazali nas do roboczych batalionów.
Dowiedzieliśmy się, o tworzeniu się polskiej armi na południu Rosji.
Chcieliśmy się tam dostać, ale nie pozwalali.
Grupę kierowców odesłano znów do Baku. Przewieziono nas łodziami na małą
wysepkę na południe od Baku. Budowali tam jakieś specjalne urządzenia
obronne i magazyny na słodką wodę. Chłopcy nie mogli wytrzymać głodu i
warunków pracy. Wielu naszych pomarło tam z niedożywienia i bardzo ciężkiej
pracy. Bywały wypadki samobójstw. Byłem tam 6 miesięcy.
Wywieźli nas następnie do Armenii pod samą granicę turecką. Nasza grupa
7-miu kolegów planowała uciekać do Turcji. W ostatniej chwili ostrzeżono nas,
że Turcy oddają zbiegów Sowietom. W tej sytuacji zrezygnowaliśmy z ucieczki.
Uparcie dopytywaliśmy się o możliwość wstąpienia do polskiej armii.
Namawiano nas bez przerwy do zapisywania się na listę białoruską i do klubów
młodych
komsomolców. Niektórzy ulegli namowom. Opierałem się skutecznie.
Sprawa polskiej armii dojrzała. Zrobili spis wszystkich obywateli polskich i
mieliśmy wyjechać do organizujących się oddziałów. Wtedy wszyscy, którzy
dali się zbałamucić i zapisać na listę białoruską, rwali sobie włosy z
rozpaczy. Nas odwieźli do Guzaru w centralnej Azji i przekazali już polskim
władzom wojskowym. Był tam jeden z punktów zbornych. Klimat był nie do
zniesienia.
Rozszalały się choroby zakaźne, tyfus plamisty, brzuszny, dezynteria. Ludzie
marli jak muchy. Dochodziło do tego, że nie było zdrowych ludzi do kopania
grobów dla zmarłych.
Dostałem przydział do batalionu łączności. Wreszcie nastąpił oczekiwany
przez wszystkich wyjazd do Persji, do Pahlavi. Karmili nas tłustą baraniną.
Wielu pochorowało się z przejedzenia. Organizm nie znosił takich gwałtownych
przeskoków z warunków głodu do obfitości jedzenia. Nastąpiło odwszawianie,
palenie starych mundurów, golenie owłosienia. Dostaliśmy nowiuteńkie mundury
angielskie i przydział do pułku ułanów. Wynajęto kierowców i ciężarówki
miejscowe, które miały nas przewozić do Iraku. Na krętych i stromych
drogach górskich było wiele wypadków. Brakowało kierowców dlatego miałem
pełne ręce roboty. Na gwałt szkolono nowych, młodych kierowców. Przeniesiono
nas do Quizil Ribat. Stacjonowały tam oddziały kobiece, t.zw."Pestki".
Służyły w łączności i transporcie. Dostaliśmy olbrzymią ilość sprzętu do
przewozu.
Z Iraku, kołową drogą, przerzucono nas do
Palestyny. Droga była bardzo monotonna i trzeba się było pilnowac, by nie
zasnąć. W dalszym ciągu prowadzono akcję odkarmiania wycieńczonych
organizmów po przejściach w Rosji.
Generał Anders miał szczególny sentyment do Pułku Ułanów Podolskich.
Wyposazono nas obficie w sprzęt. Załadowano na statki i popłynęliśmy do
Aleksandrii. Transporty były mieszane, składały sie z różnych rodzajów broni.
Był to angielski system, polegający na założeniu, że gdy statek zostanie
storpedowany, jednostka nie przestaje istnieć. Do każdego pojazdu był
przeznaczony jeden kierowca. Spaliśmy na pokładzie. Pierwszy wyładunek
nastąpił w Taranto we Włoszech. Weszliśmy do akcji natychmiat po wylądowaniu.
Braliśmy czynny udział w patrolach. W bitwie pod Monte Cassino nasz 12-ty
Pułk Ułanów Podolskich miał zaszczyt zatknąć proporczyk na ruinach zdobytego
klasztoru.
Po zdobyciu Monte Cassino przesunięto nas pod Piedimonte. Pułk został
spieszony. Wielu kierowców zginęło i trudno nam było obsłużyć cały pozostały
sprzęt. Musieliśmy wracać po nastepną serię pojazdów. W czasie akcji na
Monte Cassino byłem przydzielony do szwadronu dowodzenia. Wiele razy woziłem
dowódcę pułku. Był nim pułkownik Fudakowski, bardzo lubiany przez żołnierzy.
Innym dowódcą był pułkownik Florkowski, świetny gospodarz. Dbał o to, żeby
jego ułani byli zawsze dobrze najedzeni. Akcja przeniosła się nad
Adriatyk, pod Bolonię. Zajmowaliśmy kolejne miasteczka, przeprawialiśmy się
przez zaminowane rzeki.
Skończyła sie wojna. Mimo to dalej prowadziliśmy ćwiczenia, szkolenia
kierowców. Często sie zdarzało, że ułan był instruktorem i uczył oficerów
prowadzić pojazdy mechaniczne. Smutnym wydarzeniem było zdawanie sprzętu.
Żołnierz przywiązywał się do niego, czyścił, utrzymywał w stanie najlepszej
sprawności. Nic więc dziwnego, że gdy nadszedł moment pożegnania się z nim,
łzy stawały w niejednych oczach, gdy olbrzymie buldożery zgniatały te
wypieszczone pojazdy . Zdawaliśmy sprzęt w Tingoli. Taka była logika wojny.
Żołnierz bez sprzętu czuł się zupełnie zagubiony.
Wyjechaliśmy z Tingoli do Anglii. Nie miałem żadnych wahań w sprawie
ewentualnego powrotu do Kraju. Ci wszyscy, którzy przeszli przez Rosję, nie
mieli złudzeń. Nie znałem ani jednego, który by, po doświadczeniach
rosyjskich, chciał wracać. Przechodziliśmy przez komisje, kwalifikujące na
wyjazd do Kanady. Zwracano uwagę na stan cywilny (żonatych nie kwalifikowano),
stan fizyczny oraz na elementarną znajomość rolnictwa, łącznie z
umiejętnością dojenia krów. Dostałem przydział do Winnipegu w Manitobie.
Jeszcze w Anglii
przyczepiono mi na płaszczu wojskowym karteczkę z tym przydziałem.
Musze przyznać, że było mi wtedy zupełnie obojętnie, dokąd pojadę.
Przywykliśmy, ze nas jako wojsko, przerzucano stale z miejsca na miejsce.
Wypłyneliśmy więc z Southampton do Halifax w Kanadzie. Załadowali nas do
pociągu. Pierwsze wrażenie jakie pamiętam, było uczucie zimna. Spoglądając
przez okno widziało się tylko śnieg i biel. A było to już 25-go maja 1947-go
roku. Dotarliśmy do Winnipeg. Przywitała nas serdecznie miejscowa Polonia
oraz kanadyjskie wojsko, które przewiozło nas do Osborn Barracks. Zaraz po
przyjeździe braliśmy udział w defiladzie. Pamiętam rzęsiste oklaski, które
towarzyszyły nam w przemarszu na Portage Avenue.
Po tygodniu wyjechaliśmy do Emerson do pracy na plantacje buraków. Zajęliśmy
baraki pozostałe po jeńcach niemieckich. Nasza grupą kierował Kazimierz
Klimaszewski. Znał dobrze język i był naszym tłumaczem. Trafiliśmy na złą
pogodę. Deszcze padały bardzo często. Niewiele zarobilismy na tych burakach.
W dzień wypłaty wezwano mnie do urzędnika. Powiedział: "Ty byłeś dobrym
robotnikiem, bo jesteś nam winien tylko jednego dolara. Inni mają znacznie
więcej długu!". Po zakończeniu prac przy burakach, przyjeżdżali farmerzy i
zatrudniali nas przy pracach żniwnych. Trafiliśmy z dwoma innymi kolegami na
bardzo porządną rodzinę. Farma była starannie prowadzona i obchodzono sie z
nami jak z ludźmi. Zarabiałem na traktorze po 7 dolarów na dzień. Dobrze się
pracowało, tylko bardzo nam dokuczały komary. Jesienią wróciliśmy do buraków.
Tym razem pracowaliśmy przy wykopkach. Płacili nam na akord od
wykopanej tony i pracując ciężko, można było zarobić więcej niż przy
przecinkach.
Przekazali mnie potem do pracy na farmie w miejscowości McGregor w Manitobie.
Farmer nie chciał nam płacić więcej niż wynosiła minimalna stawka ustalona
przez rząd - 40 dolarów namiesiąc. Po miesiącu pracy na traktorze, po 14
godzin dziennie, zdecydowałem się opuścić farmę. W Urzędzie Pracy
przydzielili mnie do pracy w elewatorach zbożowych w "Grain Company".
Otrzymywaliśmy tutaj już 60 centów za godzinę, ale praca była bardzo
ciężka. Przepracowałem tu jednak do końca kontraktu. Zdrowie zaczęło mi
niedomagać. Rozchorowałem się od nadmiaru kurzu w elewatorze. Zdecydowałem
się zmienić prace. Poszedłem na kurs fryzjerski. Skończyłem go i w 1954-ym
roku dostałem pracę. W tym zawodzie przepracowałem 20 lat. Po zlikwidowaniu
zakładu fryzjerskiego, w którym pracowałem, zdecydowałem się zmienić pracę.
Wraz z dwoma innymi kolegami zacząłem pracować w "Maintenance and
Engineering".
W wieku 40-tu lat zdecydowałem sie ożenić. Kupiliśmy pierwszy domek, który
wymieniliśmy po czterech latach na drugi domek, w którym mieszkamy do
dzisiaj. Przez ostatnich 12 lat pracowałem przy sprzątaniu na Uniwersytecie
i tam wypracowałem sobie emeryturę. Tak sie złożyło, że przeszedłem na
emeryture w roku, w którym przypadła 40-letnia rocznica bitwy pod Monte
Cassino. Zdecydowałem sie pojechać i odwiedzić stare miejsca. Zastałem duże
zmiany. Włosi bardzo ładnie odbudowali swój kraj po zniszczeniach wojennych.
Wszędzie widzi się piękne autostrady, hotele, motele. Miasteczko Monte
Cassino zostało również odbudowane i nie mogłem nawet znaleźć znanych mi
miejsc. Jedynie maki pozostały te same. Przywiozłem wiązankę zasuszonych
czerwonych maków.
Do SPK należałem od pierwszego dnia. Wstąpiłem do organizacji jeszcze we
Włoszech w Tingoli. Pracując na farmach utrzymywaliśmy częsty kontakt z
organizacją. Otrzymywaliśmy również tygodnik "CZAS". Miałem krótką przerwę z
powodu choroby. Odnowiłem członkostwo w 1956-ym roku i należę do dziś. Od
wielu lat służę w poczcie sztandarowym, zarówno w okazjach wesołych jak i
smutnych, gdy odprowadzamy na cmentarz zmarłych kolegów. Jestem z życia
zadowolony, mam finansowo zapewnioną starość i z optymizmem patrzę w
przyszłość.