Urodziłem się w
1919 roku pod Bracławiem na Wileńszczyźnie. Moja droga do polskiego wojska
prowadziła przez armię sowiecką. Ze wszystkich ziem wschodnich zabranych
Polsce we wrześniu 1939- go roku zostały powołane do komisji poborowej
roczniki 17, 18 i 19 lat. Tysiące żołnierzy przeszło przez te koleje losu.
Zabierano zarówno Polaków jak i Ukraińców. 5-go maja 1940-go roku wzięli
mnie do wojska . Poborowych pocieszali, że w rosyjskiej armii nie tak jak w
polskiej, nikogo nie biją po twarzy, nikogo nie kopią. Po poborze wywieźli
do Rosji. Mówiło się, że w polskim wojsku jest surowa
dyscyplina. Okazało się, że w sowieckim wojsku dyscyplina jest nieludzka,
nie do wytrzymania. Na przykład, przy rannym marszu pada rozkaz: śpiewać.
Jeśli śpiew nie tak idzie jak by to sobie dowódca wyobrażał, pada rozkaz:
biegiem. I znów śpiew, choć po kilometrowym biegu tchu brak. I znów rozkaz:
czołgać się i tak w koło. Kilometr biegiem, znowu śpiewać, choć tchu brak,
potem czołgać się. Wszystko na żołnierzu wkrótce ocieka potem. Krzyczeć nie
można, bo powietrza brak. Gdy wybuchła wojna z Niemcami, zaspanie na warcie
oznaczało kulę w łeb. Za przekroczenie dyscypliny szło się pod sąd
koleżeński, który miał prawo wydać wyrok - rozstrzelanie. Wykłady polityczne
odbywały się bez względu na pogodę, deszcz, czy śnieg. Co pewien czas padał
rozkaz, aby biegać na rozgrzewkę. W namiotach mokro. Dziwić się należało, że
człowiek mógł to wszystko wtedy wytrzymać i że nie chorowało się często.
Pierwszą czynnością po pobudce było odwiedzanie, na rozkaz, ustępów. Potem
następował przegląd koszul czy nie ma wszy. Przegląd ten był przewidziany w
regulaminie. Zawsze w kompanii znalazło się 5 - 10-ciu z wszami. My na
ćwiczeniach a oni do łaźni. W regulaminie Czerwonej Armii określone
jest szczegółowo postępowanie związane z zawszeniem, które było
traktowane jak coś zupełnie naturalnego.
Na wiadomość o wybuchu wojny
z Niemcami, Polacy zaczęli śpiewać, cieszyć się. Mówiło się oficjalnie, że
teraz odpłacimy się Niemcom za 1939-ty rok. W duchu myśleliśmy, jak się tu
przedrzeć na drugą stronę frontu, byle się tylko wydostać z Czerwonej Armii.
Generał przemawiał do nas wskazując na konieczność przyspieszenia
wyszkolenia. Wkrótce mianowali mnie zastępcą dowódcy drużyny. Niektórzy nie
mogli wytrzymać tych ćwiczeń. Wprowadzili podwójne dowództwo, wojskowe i
polityczne. Na front nie doszliśmy. 29-go czerwca nas rozbrajali. Zwołali
specjalne zebranie. Zabrali nam wszystka bron i sprzęt. Nakazali wystąpić
wszystkim pochodzącym z
Zachodniej Ukrainy (czyli byłych polskich terenów). Nastąpiło spisywanie
danych personalnych. Oświadczyłem, że do partii nie należę. Mamy w domu
jedną krowę, choć przed wojną w Polsce mieliśmy ich dwanaście. To
wystarczyło, żeby mnie zakwalifikowali jako kułaka. Siedem dni trwała podróż
w kierunku frontu. Pociągi były zawalone rannymi i cywilami uciekającymi
przed frontem. Staliśmy na bocznicy, czasem do dwóch dni. Nie dali nam
jedzenia, więc musieliśmy sami starać się o nie po wioskach. Jechaliśmy w
kierunku frontu do Orlow. Niemcy nas kilka razy zbombardowali. Wycofali nas
i cały miesiąc jeździliśmy po Rosji, w bydlęcych wagonach na pryczy, na
deskach. Wyglądało na to, że był bałagan i dowództwo nie wiedziało, gdzie
nas umieścić. Wreszcie w Świerdłowsku przyszedł do nas starszy oficer i
powiedział: " Do dziś byliście naszymi jeńcami, od dziś jesteście wolnymi
obywatelami" Nie chcieliśmy wierzyć. Mieliśmy budować lotnisko zanim
przyjadą polscy oficerowie. Praca
przy budowie była bardzo ciężka i trwała aż do listopada, gdy zamarzła
ziemia. Przeziębiłem się poważnie, bo spaliśmy w namiotach z niewielką
ilością słomy, do tego bardzo zawszawionej. Jedynym dostępnym dla mnie
lekarstwem była gorąca woda z solą, jak mi polecili koledzy. Napiłem się
jej, położyłem się na słomie i do rana wyzdrowiałem. Czekaliśmy na polskich
oficerów, ale ci się nie pokazywali. Rosjanie nie spieszyli się z oddaniem
nas do polskiego wojska. Chcieli nas wykorzystać jak długo się da, jako siłę
roboczą.
Ulokowali nas w
pomieszczeniach wykopanych w ziemi t.zw. "ziemlankach". Pod pryczami był
lód. Trzeba było deskę z łóżka przygrzać przez kilka minut przy piecyku, aby
się móc na niej położyć. Ubrania dali nam bardzo cienkie i w nich musieliśmy
pracować w 40-to stopniowym mrozie. Pracowaliśmy przez cztery miesiące przy
przewożeniu ziemi taczkami. Do polskiego wojska nie chcieli nas zwolnić,
mimo naszych nalegań. Przewieźli nas na kolejne miejsce, gdzie pracowaliśmy
przy ładowaniu i rozładowywaniu wagonów. Mówili, że jeśli będziemy dobrze
pracowali, to nas wypuszczą do
polskiej armii. Niektórzy z nas tracili nadzieję, i myśleli, że nie ma
żadnego polskiego wojska a oni tylko nas zwodzą, żebyśmy dobrze pracowali.
Praca była bardzo ciężka. Wielu poszło do szpitala, wielu umierało z
wycieńczenia. Kolega uciął sobie palce siekierą, aby tylko pójść do
szpitala. Jedzenie składało się z kubka zupy i trzech kawałków chleba na
cały dzień. Cierpieliśmy, dosłownie, głód.
Ktoś z naszej grupy
przypadkowo spotkał polskiego porucznika w Świerdłowsku. Podał informację
oficerowi, że 2000 Polaków jest w naszym obozie. Przyjechał polski oficer,
interweniował i Sowieci musieli nas wreszcie wypuścić. I tak, dzięki
przypadkowemu spotkaniu, uratowaliśmy się. Po wielomiesięcznym głodzie
dorwaliśmy się wreszcie do jedzenia. Niestety wielu pochorowało się z
przejedzenia.
Pojechaliśmy wprost do
Krasnowodzka. Załadowali nas na statki i popłynęliśmy do Persji. Pamiętam,
był 4-ty kwietnia. Zeszliśmy ze statku, rozłożyliśmy się na plaży, na piasku
i tam przespaliśmy noc. Rano Persowie sprzedawali jajka gotowane a my nie
mieliśmy wtedy pieniędzy. Inny świat! Trudny do uwierzenia. Pierwszą wypłatę
otrzymaliśmy w tumanach, po 14 tumanów na osobę.
W czasie przejazdu statkiem
zaraziłem się tyfusem brzusznym. Puścili pogłoskę, że tych z tyfusem odeślą
do Rosji. Strasznie się tego bałem wiec przechodziłem przez wiele dni nie
zgłaszając się do lekarza. Zgłosiłem się dopiero w polskim szpitalu w
Teheranie. Byłem nieprzytomny. Tam mieliśmy już bardzo dobrą opiekę, były tu
polskie sanitariuszki. Gdy mnie przyniesiono do szpitalnego namiotu, resztą
świadomości usłyszałem taką rozmowę między sierżantem a sanitariuszką:
"Siostro, po co przynieśliście tego trupa, żeby cuchnął?" Po kilku dniach
odzyskałem przytomność, obejrzałem się w lustrze i zrozumiałem uwagę
sierżanta. Przez szereg dni nie mogłem nic jeść. Piłem tylko ogromne ilości
wody. Po zjedzeniu niewielkiego posiłku,
tyfus powrócił. Mimo wszystko organizm zwalczył chorobę. Widziałem jak na
naszej sali co rana nakrywali białym prześcieradłem tych, którzy nie
przeżyli nocy. W dalszym ciągu nic nie mogłem jeść. Pielęgniarki wmuszały we
mnie jedzenie i to mnie pewnie uratowało. Mało kto wychodzi z podwójnego
tyfusu.
Pojechałem do Palestyny i
dostałem przydział do 3-ej dywizji 8-go batalionu w Kastinie. Było nas
siedmiu wychudzonych z Rosji w jednym namiocie. Nazywano nas "Rosjanami" i
starano się nas odkarmić. Mieliśmy dobrą opiekę i zrozumienie, że jesteśmy
osłabieni i nie możemy podołać wysiłkom intensywnych ćwiczeń. I znowu
przyszła choroba - ostre zapalenie ślepej kiszki. Przeprowadzono operację i
po niej dostałem 6 tygodni urlopu ozdrowieńczego w Natanii. Odkarmiłem się i
przyszedłem do siebie. Potem dostałem przydział do kompanii przejściowej do
Gedery. Tam byłem do lutego 1943, potem pojechaliśmy do Iraku do innej
kompanii zbiorowej, która składała się z ozdrowieńców z różnych szpitali.
Wreszcie dostałem przydział do kompanii transportowej. Przeszedłem 6-cio
tygodniowy kurs na
kierowcę. Po jego skończeniu, zasiadłem za kierownicą samochodów
sanitarnych i pojechaliśmy do Włoch. Przeszło się przez wszystkie akcje. Nie
byłem na pierwszej linii frontu, bo nasza akcja polegała na zwożeniu
rannych. Pamiętam, gdy staliśmy między Menafra a Campobasso, mieliśmy w
kompanii 25 sanitarek. Gdy się zaczęła ofensywa, przez 24 godziny bez
przerwy woziliśmy rannych, po dwunastu na jeden samochód. Tysiące rannych
czekało na sanitarki. Nie było czasu na jedzenie, pracowało się bez przerwy.
Najgorzej woziło się Niemców. Krzyczeli bardzo i mieli duże wymagania. 25
naszych sanitarek wywiozło ponad tysiąc rannych. Wysiłek tych, którzy
obsługiwali pierwszą linię był ogromny i zapracowali na pełne
uznanie. Akcja przesunęła się do Bolonii. Zachorowałem na kamienie nerkowe i
znalazłem się znów w szpitalu. Szczęśliwie obyło się bez
operacji.
Wyjechałem bezpośrednio z Włoch do Kanady w pierwszym transporcie w
listopadzie 1946-go roku. Razem ze mną przyjechał Tomszak, Czubak i Aksamit.
Jestem więc jednym z najstarszych członków Stowarzyszenia Polskich
Kombatantów, które zorganizowało się jeszcze we Włoszech.
Do Winnipegu dojechałem 15-go listopada. Przyjemnym wrażeniem było
usłyszenie polskiego słowa na ulicach Winnipegu. Na trzeci dzień przewieźli
nas na farmę w Beausejour i farmer posłał nas do lasu na wyrąb drzewa koło
Seven Sisters. Spotkał nas tam ksiądz Jaworski, troskliwie się nami
zaopiekował i pomógł wyposażyć się do pracy w lesie. Praca w lesie była
ciężka. Pracowało się od ciemna do ciemna. Mieszkaliśmy w piątkę w małej
chatce przez miesiąc. Zarobiliśmy 45 dolarów. Końmi ściągaliśmy drzewo do
tartaku. Na pasterkę poszliśmy do księdza Jaworskiego. Na drugi dzień ksiądz
pomógł nam dojechać do Winnipegu, do urzędu zatrudnienia.
Opisaliśmy tam nasze warunki pracy i zmienili nam przydział do polskiego
farmera w East Selkirk. Przez zimę wykarczowaliśmy 40 akrów lasu. W zimie
płacili nam 50 dolarów na miesiąc, na wiosnę 70 dolarów, a w czasie młócki -
70 centów na godzinę. Nie przepracowałem pełnych dwóch lat kontraktu. Udało
mi się otrzymać z urzędu pracy książeczkę ubezpieczeniową, która była
warunkiem otrzymania pracy w mieście. Jak długo pracowało się na farmie, na
kontrakcie, nie trzeba było takiej książeczki posiadać. Zostałem zatrudniony
w mieście jako stolarz. Przepracowałem w tym zawodzie 4 lata.
Żonę, Genię, poznałem w 1949-tym roku w Winnipegu. Była ode mnie o 12 lat
młodsza. Jako 10-letnią dziewczynkę wywieźli ją Sowieci na Syberię. Do
Winnipegu przyjechała w 1948-ym roku. Poznałem ją na zabawach u Jana Kantego
i pobraliśmy się w 1950-tym roku. Ślub dawał nam ks. Jaworski, który
przyjechał specjalnie z Beausejour do Winnipegu. W 1951-ym roku dostałem
pracę w Canadian Pacific Railway. Pierwszy dom kupiłem ze szwagrem do spółki
za 4200 dolarów na Austin. Drugi kupiłem wspólnie z wujkiem żony za 7500
dolarów. Ten dom miał już 13 pokoi. Przyszły dzieci -
urodziło się nam dwóch synów. Jurek urodził się w 1952-im a Tomek w 1953-im
roku.
W 1962 roku zbudowałem dom na
Garden City a potem sprzedałem go i zbudowałem drugi. Po zakończeniu pracy w
CPR pracowałem wieczorami nad wykańczaniem domów. W CPR przepracowałem 29
lat. Polacy mieli tam dobrą renomę i jeden wciągał drugiego. Pracowałem
głównie przy naprawie wagonów. Jurek skończył prawo a Tomek Red River
College. Jurek ma dobrze prosperującą praktykę adwokacką i mieszka w
ekskluzywnej dzielnicy na Tuxedo. Pomogłem mu wykończyć wnętrza. Tomek był
bardziej
praktyczny niż Jurek. Kupił dom w Vancouver i za rok sprzedał za podwójną
cenę. Tomek ma trzech synów. Przeniósł się do Saskatoon.
Od wielu lat pracuję w Kole SPK. Brałem udział przy rozbudowie domu SPK.
Jestem w komisji rewizyjnej. Żona także była prezeską Koła Pań. Obecnie od
siedmiu lat jestem na emeryturze. Jestem finansowo zabezpieczony. Wystarczy
na wygodne życie bez trosk. Byle zdrowie było. Nie lubię jeździć starym
samochodem. Odwiedziłem Polskę w 1975-tym roku. Dwie moje siostry żyją na
Wileńszczyźnie. Wątpię czy się z nimi spotkam. Brata z Polski sprowadziłem z
całą rodziną do Kanady w 1965-ym roku i mieszka
obecnie w Winnipegu. Drugi brat pozostał w Rosji.