Urodziłem się 28.listopada 1910 w miasteczku Krasiłów, powiat
Starokonstantynów, województwo wołyńskie. Rodzice moi mieli gospodarstwo
rolne. Jako młody chłopak pomagałem rodzicom na gospodarce. By» to okres
wojenny, szkoły były częściowo zamknięte . Rodzice nie chcieli i ja nie
chciałem chodzić do szkoły rosyjskiej. Uczyłem się w domu po polsku. Było
nas w rodzinie trzech braci. Ja byłem najmłodszy. Ojciec zmarł wiosną
1916-tego roku, została matka i nas trzech. Najstarszy brat został powołany
do armii carskiej. Był tam niecałe dwa lata, służył w Połtawie. Po
przewrocie bolszewickim w 1917-tym roku armia
rosyjska rozleciała się i brat wrócił do domu. Przebywał tu pół roku i
wstąpił do organizujących się oddziałów polskich i później, po roku 1920-tym
pozostał w Polsce, a my z matką zostaliśmy na miejscu w Związku Radzieckim.
Brat od czasu do czasu odwiedzał nas. Przechodził nielegalnie przez granicę.
W 1923 roku w styczniu postanowił zabrać mnie do Polski do siebie, abym mógł
pójść do szkoły Było to w zimie w styczniu. Zabraliśmy ostatnie konie i
sanie i wyruszyliśmy koło 9-go stycznia o 4-tej rano. Jechaliśmy bocznymi
drogami i dojechaliśmy do granicy polsko sowieckiej koło miasteczka Bazalia.
Tam przekroczyliśmy pomiędzy dwoma budkami
wartowniczymi. Żaden wartownik nie wyszedł ze swoich budek ani po stronie
sowieckiej, ani po polskiej. Żołnierze sowieccy wiedzieli, że kto jedzie tak
śmiało, nie jedzie prawdopodobnie z pustymi rękoma, że lepiej się nie
pokazywać. Faktem jest że mieliśmy pistolet za cholewą. Brat miał mauzera ja
- partabellum. Miałem wtedy 12 lat. Matka i drugi brat starszy ode mnie
zostali po stronie sowieckiej i dołączyli do nas później.
Zamieszkałem u brata w powiecie zbaraskim a później przeniosłem się do
Białozórki w woj. wołyńskim. Brat dostał tam posadę, płatną i tam zaczęliśmy
od nowa gospodarzyć. W 1927-ym roku zdecydował się wyjechać do Kanady z
dwoma córeczkami, a myśmy zostali na gospodarce aż do wojny. Nigdy nie
planowałem, aby wyjechać z Polski do Kanady.
Ukończyłem 7-mio klasowa szkołę powszechną w
Białozórce. Rozpocząłem szkołę rzemieślniczo-przemysłową, ale musiałem ją
przerwać z braku pieniędzy. Zgłosiłem się do ochotniczej służby wojskowej.
Dwa lata służyłem w I-szym dywizjonie samochodowym w Warszawie, a następnie
wróciłem do pracy na gospodarce. Później pracowałem, dorywczo przez trzy
lata, w Urzędzie Gminnym jako sekretarz.
W 1938-ym roku czuło się, że groźba wojny
wisi w powietrzu . W 1939-tym wiedziało się napewno, że będzie wojna, ale
trudno było przewidzieć kiedy.
Ogłoszono mobilizację. Musiałem się stawić do
wojska w dniu 30-go sierpnia 1939-go roku do Łucka, do 12-go batalionu
pancernego. Nie braliśmy udziału w akcji zbrojnej, bo byliśmy przeznaczeni
do dyspozycji Naczelnego Wodza. Wzywano nas poraz pierwszy około 11-go
września, aby jechać pod Warszawę . Niestety przyszło odwołanie, musieliśmy
się rozładować i skierowano nas na południe kraju. Na naszych oczach
zbombardowano nowiutkie koszary. Szczęśliwie byliśmy rozrzuceni w terenie,
przeważnie w koloniach niemieckich, których tam było wiele. Załadowaliśmy
się w Dubnie na pociąg i zajechaliśmy do Radziwiłowa. 13-go września o
świcie
lotnictwo niemieckie zaatakowało nas. Musieliśmy się rozładować, zjechać w
lasy i ruszyliśmy dalej na Brody i na Brzeżany. Byliśmy wielokrotnie
bombardowani, dlatego posuwaliśmy się głównie nocą. Blisko Kołomyji
spotkaliśmy trzy sowieckie czołgi z załogą około 18- tu ludzi, którzy
zachęcali nas do pozostawienia sprzętu i broni i mówili, że nic nam się nie
stanie, że możemy rozejść się do domów. Oczywiście nie usłuchaliśmy ich
zachęty. Mówili, że przychodzą nam z pomocą . Dowódca nasz zapytał ich wtedy
dlaczego nie walczą z Niemcami. Nie otrzymał na to żadnej odpowiedzi poza
uśmiechem na twarzy i wzruszeniem ramion. Nasz oddział był w sile
kilkudziesięciu czołgów, więc nie mogli zaryzykować siły, bo dalibyśmy sobie
z nimi radę. Mieliśmy najnowsze, w tym czasie, czołgi francuskie, ale bardzo
wolne, przeznaczone do współdziałania z piechotą. Na szosie osiągały
szybkość 26 km/godz. a w terenie 18 km/godz. Były uzbrojone w działko ppanc.
i szybkostrzelny karabin maszynowy. Załoga składała się z dwóch ludzi. Po
pewnym czasie zorientowaliśmy się, że zgubiła się cała nasza kompania
gospodarcza. Później, w Syrii, spotkałem
dwóch żołnierzy z tej właśnie kompanii gospodarczej, którzy powiedzieli mi,
że czołgi sowieckie nakazały im zjechać na pola i ustawiać samochody w grupy
według ładunku. Kilka samochodów z tyłu kolumny widząc, że dzieje się coś
niedobrego, skierowało się na boczne drogi i przekroczyło granicę węgierską.
Nasz oddział ruszył na Kołomyję, uzupełnił paliwo do czołgów i ruszyliśmy
dalej na Kosów. Musieliśmy się zaopatrzyć w żywność, ale poza jabłkami
trudno było dostać coś innego. Droga wiodła dalej na Kuty nad Czeremoszem.
Tam przekroczyliśmy most z 18-go na 19-ty września i po północy wkroczyliśmy
do Wyżnicy po rumuńskiej stronie. Ustawiliśmy w
szeregu czołgi na jednej ulicy a samochody na drugiej. Udaliśmy się na
spoczynek. Rano ruszyliśmy w dalszą drogę na Storożyniec i tam zapowiedziano
nam, że mamy zdawać sprzęt i broń. W naszym transporcie było około 200
ludzi. Sprzęt zdawano przed komisją polsko-rumuńską. Broń indywidualną
rzucano na kupy. Moment był bardzo krytyczny i przykry. Żołnierz po oddaniu
broni stawał się po prostu niewolnikiem. Załadowaliśmy się do pociągu. W
ostatniej chwili Rumuni opamiętali się, że nie mają kierowców do czołgów,
aby je odprowadzić na punkt zborny. Zwrócili się do dowódcy, aby zostawić po
jednym kierowcy na czołg. Dowódca zgodził się na to, pod warunkiem, że
kierowcy zostaną dołączeni do naszej grupy. Niestety nie dotrzymali umowy i
nie wiemy, co się z nimi stało. W Rumunii
były ponad 23 obozy wojskowe rozrzucone po całym kraju.
W Rumunii nie ma straży pożarnych i traktują ich jako wojsko. Dlatego też
oddziały naszej straży pożarnej, zostały potraktowane jako wojsko.
Dojechaliśmy do miasteczka Karafat nad Dunajem. Ulokowano nas w opuszczonych
koszarach. Przywieźli słomę w balach i rozłożyli ją na cemencie.
Stacjonowaliśmy tam dwa miesiące. Przez pierwszy miesiąc było ciepło. Można
było kąpać się w Dunaju. Wyżywienie było skromne. Przydzielali nam 1 kg
bochenek chleba na dwóch ludzi. Posiłki rano, składały się z kawy z
suszonych cukrowych buraków, na obiad zupa z kartofli zakraszoną cebulą na
oliwie. Było nas w tym obozie 2000 ludzi. Dostaliśmy trzy kociołki i dwa
worki kartofli. Gdy ktoś miał pieniądze, można było kupić od Rumunów
winogrona. Niczego więcej nie mieli. Chcieli nawet kupować od nas chleb. Po
dwóch tygodniach zarządzono wymianę złotówki na leje.
Płacili 20 leji za złotego. W obozie wolno było wymienić 300 zł dla oficerów
a po 200 złotych dla szeregowych. Nam wymienili tylko po 100 zł a resztę
zwrócono. Dowódcy obozu otrzymali zalecenia aby w pierwszej kolejności
organizować ucieczkę lotnikom, potem broni pancernej a następnie innym
broniom. Lotnikom udało się więc łatwo uciec przez Dunaj. Za parę leji
przewozili przewoźnicy do Jugosławii, dalej do Włoch i do Marsylii. W
pierwszym okresie było łatwiej, zanim władze rumuńskie nie wydały
zarządzenia ludności, aby wyłapywała uciekinierów. W naszym obozie było
wielu pancerniaków . Pamiętam nazwiska tych pancerniaków, którzy uciekali
wtedy ze mną: Kubacki, Szpakowski, Matacz, Kopciuch, Nowak. Spotkałem ich
potem w Bejrucie 3 miesiące później. Opowiedzieli mi, że złapali ich Rumuni
i wsadzili do karnego obozu w Fagaras. Udało im się stamtąd wydostać do
Syrii. Ja przedostałem się do Syrii z Rumunii. Zgrupowano nas w Rumunii do
jednego większego obozu - 12 000 ludzi. Druty kolczaste,
co 50 metrów latarnia na słupie, wartownik co 100 metrów. Wydostanie się z
obozu było trudne, ale w pierwszych dniach puszczali do miasteczka więc
można było uciec. W pierwszych dniach przyłapano grupę oficerów. Aresztowano
ich, bo mieli broń ze sobą. W nocy oficerowie rozwalili ściany i pouciekali.
Przy tej okazji aresztowano również mnie z kolegą. Nie dali nam jeść.
Strażnik zakupił nam trochę chleba. Udało nam się uciec z obozu. Na granicy
jugosłowiańsko- rumuńskiej czekaliśmy na transport. W międzyczasie Włosi
opowiedzieli się po stronie Niemców i wstrzymali transporty w interesującym
nas kierunku. Musieliśmy odesłać wszystkie paszporty wystawione na Marsylię
i przerobiono je na Syrię do Bejrutu. Po
tygodniu przyszły papiery. Wydano paszporty, ale tylko jednemu na 10
ludzi oraz bilety do Konstancy nad Morzem Czarnym. Przejeżdżaliśmy przez
Bukareszt. Nakazano nam wchodzić do pociągu po dwóch do wagonu. Byliśmy więc
rozrzuceni po całym pociągu. Dalsza trasa prowadziła do Konstancy. Tam
czekali na nas ludzie i natychmiast przewodnicy poprowadzili do lokalu,
gdzie wydano nam posiłek. Cała ta akcja była świetnie zorganizowana. W
Turnoseweryn szef policji miasteczka, pijak, przychodził do obozu na
posiłek. Hotel musiał dać mu obiad i wódkę. W przeciwnym wypadku nakazywał
złapać kilku naszych i trzeba było negocjować i wykupywać. Czekaliśmy tam
około 10 dni. Wreszcie przyszedł statek "Besarabia" . 30-go maja
załadowaliśmy się na statek i Morzem Czarnym popłynęliśmy poprzez Cieśninę
Dardanele. Cieśnina jest tak wąska, że statek bezmała ociera się o skałę. O
świcie wyszliśmy na Morze
Marmara. Na widnokręgu ukazał się statek kanadyjski, patrolujący rejon. Na
sygnał zatrzymaliśmy się, skontrolowali dokumenty statku z kapitanem. Po pół
godziny ruszyliśmy w dalszą podróż do Pireusu na południu Grecji. Dobraliśmy
tam kilku naszych uciekinierów. Panował tam system angielski i o czwartej po
południu dokerzy zeszli z pracy nie kończąc wyładunku. W efekcie musieliśmy
nocować w Pireusie. Nie wypuszczono nas na ląd i handlowaliśmy przy pomocy
sznurków z Grekami, otaczającymi nasz statek na małych łodziach. Następnego
dnia wolno wyjechaliśmy z portu, bo był zaminowany. Ruszyliśmy na południe w
kierunku na Tel Aviv do Palestyny. U wejścia do Tel Aviv był zatopiony
statek. Barki zabrały 10-ciu emigrantów żydowskich i statek nie doszedł do
portu. Wszyscy Żydzi na barkach mówili do nas po polsku. Statek ruszył dalej
do Haify i po 20-tu minutach ruszyliśmy
do Bejrutu. Przypłynęliśmy do Bejrutu po południu 4-go czerwca 1940-go roku.
Czekali na nas z oddziału z ewidencją. Wyczytywali nazwiska grup. Naszą
grupę przyjął rotmistrz Znaniewski. Odczytał wszystkich pancerniaków. I znów
obóz zborczy, komisja lekarska. Zakwaterowali nas w namiotach. Roiło się od
komarów. Dali nam dużo baraniny, że trudno było wszystko zjeść. Zaczęło się
spisywanie ewidencji. Trwało to cztery dni. Wyruszyliśmy wreszcie pociągiem
do Homsk, miejsca postoju brygady, około 400 km od Bejrutu. Zakwaterowano
nas w koszarach po Legii Cudzoziemskiej. W ciągu dnia mieliśmy ćwiczenia,
musztrę z karabinami. Przydzielono mnie do Dywizjonu Rozpoznawczego Brygady
Karpackiej. Wkrótce zorganizowano pierwszy szwadron. Miał on konie i muły do
karabinów maszynowych. Mój, drugi szwadron, posługiwał się motocyklami.
Dostaliśmy motocykle z przyczepkami i francuskie samochody 1.5 tonowe
citroen. Karabiny maszynowe francuskie typu hochkis na podstawach moździerzy
81 mm. Byłem specem od karabinów maszynowych i moździerzy. To był mój
żywioł. Ćwiczenia odbywały się rano, potem w południe była kilkugodzinna
przerwa ( sjesta), bo brakowało tchu od gorąca. Umundurowanie było również
francuskie. Na noc - sukienne spodnie i sukienne bluzy, do tego sweter i
kamizelka futrzana bez rękawów i szal. Trzeba nim było zawijać się by nie
zaziębić nerek, gdy się szło w nocy na służbę. Różnica temperatury między
dniem a nocą była bardzo duża. W dużej odległości od obozu widzieć było
można góry Kaukazu ze śniegiem na
szczytach. 18-go czerwca 1940-go roku radio doniosło, że Francja
skapitulowała. Dowódcy oddziałów poinformowali nas o tym, co się stało.
Zapowiedzieli, że nie wiedzą, co Francuzi zechcą z nami uczynić Jeśli zechcą
walczyć, to i my będziemy walczyć z nimi. Jeśli zechcą nas rozbroić, wtedy
będziemy próbować przebijać się do Palestyny z bronią. Palestyna graniczy
bezpośrednio z Syrią. Sytuacja pogarszała się z dnia na dzień. Niemcy
zażądali od rządu francuskiego w Vichy, aby wojsko francuskie w Syrii
poddało się im. Dowódca francuski, generał Miterhauser, początkowa
oświadczał, że będą się bić. Po trzech dniach otrzymał jednak inne rozkazy
poddania się Niemcom. Zażądał wtedy od nas zwrotu uzbrojenia. Postanowiliśmy
nie oddać. Żołnierz bez broni jest niewolnikiem, popychadłem. Zdecydowaliśmy
walczyć, gdyby doszło do przymusowego zdawania broni. Dowódca francuski,
widząc nasz opór, zezwolił na przejście do Palestyny pod warunkiem jednakże
oddania działek ppanc. Większość oddziałów wyjechała pociągami wcześniej.
Nasz szwadron motorowy miał jechać drogą kołową. 9-go czerwca ruszyliśmy z
Homsk do Damaszku w kierunku granicy palestyńskiej. Byliśmy przygotowani, że
Francuzi zechcą nas rozbrajać, gdy będziemy się posuwali rozciągniętą linią
na pustyni.
Przygotowaliśmy się na tę ewentualność i na każdym samochodzie był
karabin maszynowy i moździerz. W motocyklach kierowca i załoga w koszu z
karabinem maszynowym. W razie zaskoczenia każda grupa była w stanie jakiś
czas się bronić. Jednakże Francuzi nie próbowali nas rozbroić.
Było nas w obydwu szwadronach około 200 ludzi. Nad jeziorem Genezaret
zarządzono dwudniowy postój. Panowały ogromne upały. Co pół godziny
chodziliśmy się kąpać do jeziora. Na karabinach rozwieszaliśmy koce, aby
stworzyć trochę cienia. Czwartego dnia wyruszyliśmy do obozu angielskiego,
do Latrun, 30 km od Tel Avivu. Ulokowaliśmy się w namiotach. Niedaleko był
klasztor Trapistów. Od czasu do czasu wpadaliśmy do klasztoru na szklankę
dobrego wina. 3-go października ruszyliśmy promem, przez Kanał Sueski do
Welcantarat. Przejechaliśmy przez cały Egipt do Aleksandrii. Stacjonowaliśmy
na przedmieściu Mex. Szwadron konny pozostał w terenie pustynnym, a drugi
szwadron przerzucono nad kanał łączący Morze Śródziemne z jeziorem za
Aleksandrią. W czasie deszczów, woda z jeziora wystąpiła z brzegów i
zaczynała zagrażać miastu. Wtedy wypompowano wodę do Morza Śródziemnego.
II-gi szwadron miał zadanie pilnowania stacji pomp. Prócz tego pilnowaliśmy
hydrantów wody słodkiej. Techniczna obsługa była egipska, a my tylko
pilnowaliśmy 24 godziny dziennie, aby nie było
sabotażu, czy zatrucia wody. W lutym wyjechaliśmy szwadronem na pustynię
zachodnią blisko Pustyni Libijskiej koło Sidi Barani. Włoska armia została
rozbita i ściągaliśmy jej sprzęt. Samochody, działa, carriersy. Trwało to
prawie dwa miesiące. Wróciliśmy z powrotem pod Aleksandrię.
Niemcy uderzyli w międzyczasie na Grecję, na
Kretę. Naszą brygadę przygotowali Anglicy do przerzutu do Grecji. Byliśmy
gotowi do załadowania na okręty, gdy w ostatniej chwili, w nocy przyszła
wiadomość, że Grecja zajęta przez Niemców. Zatrzymano nasz transport.
Anglicy zajęli Somali włoskie, potem Syrię. Niemcy weszli w tym czasie do
Afryki. Dywizja australijska nie dopuściła do zajęcia Tobruku. Po 4-ech
miesiącach Australijczycy byli już przemęczeni i naszą brygadę wysłano wtedy
do Tobruku, żeby ich zluzować. Przejęliśmy więc wspólnie z batalionem
czeskim od Australijczyków odcinek nad morzem. Byliśmy cztery miesiące w
oblężeniu. Nieprzyjaciel był daleko, ale każdej nocy chodziło się na patrole
na przedpolu. W rejonie szwadronu było tylko dwóch obserwatorów w małym
namiocie. Trzeba było cały dzień obserwować przez lornetkę, notować każdy
ruch, namierzać kąty, notować każdy strzał. Wysyłało się raport około
godziny 5-tej do oficera wywiadowczego. Goniec zabierał raport, wycofywał
się z bunkra na czworakach. Ja z drugim partnerem zostawaliśmy na noc.
Musiałem przez dwa tygodnie dźwigać ten ciężki karabin maszynowy. Mieliśmy
ciche buty gumowe. Byłem bardzo zmęczony, a mimo to trzeba jeszcze było
pełnić służbę w szwadronie.
Po Tobruku wywiązały się ciężkie walki z
wojskami generała Rommla. Widzieliśmy masy czołgów zniszczonych po obydwu
stronach. Nasze oddziały brały udział w pościgu, całą brygada prócz naszego
pułku. Dostaliśmy rozkaz wyjazdu do Egiptu na szkolenie motorowe. Jechaliśmy
pustynią, 22-go grudnia załadowali nas na wagony i dalej do obozu Kataba.
Pierwsze uzupełnienie, około 100 ludzi, dostaliśmy od Ułanów Krechowieckich.
Zaczęło się przeszkolenie motorowe na marmonach i harringtonach. Stamtąd
pojechałem na kurs kierowców - mechaników do Palestyny, a przy końcu maja po
skończeniu kursu, przyjechaliśmy do Gedery.
Anglicy wycofali całe polskie wojsko do
Iraku, za wyjątkiem jednego naszego pułku. Pozostawaliśmy w Afryce do
października. Budowaliśmy zasieki z drutów kolczastych. Ruszyliśmy wreszcie
do Iraku kołową drogą, do Quizil Ribat. Nasz pułk miał szkolić uzupełnienie
z pułku Ułanów Krechowieckich. W oddziałach tych znalazłem paru krajanów.
Były to moje pierwsze kontakty z oddziałami uformowanymi z Polaków, którzy
przyjechali z Rosji.
(Na tym kończą się wspomnienia Piotra Polańskiego).