Urodziłem się w 1923 roku w Grodzisku koło Rzeszowa. Na
rok przed wojną
rodzina moja przeniosła się na Podole w ramach akcji osadniczej na te
tereny. Znaleźliśmy się więc w kategorii najbardziej znienawidzonej przez
Sowiety. Już wkrótce po wkroczeniu Sowietów na te tereny, 19-go września
zaaresztowali mojego ojca. Nie pozwolono utrzymywać nam z nim żadnych
kontaktów. 9-go lutego o godzinie 8-ej wieczorem przyszedł ojciec do domu.
Nie długo jednak cieszyliśmy sie jego obecnością, bo już o godzinie 12 w
nocy przyszli go ponownie aresztować a wraz z nim całą resztę rodziny.
Załadowali nas do bydlęcych wagonów i powieźli na wschód. Podróż w okropnych
warunkach trwała 16 dni. Nie karmili nas w ogóle. Musieliśmy
polegać tylko na tym, co zdołaliśmy w ostatnim momencie zabrać z domu.
Wyrzucili nas z pociągu na stacji Muraszi w republice Komi i gnali pod
konwojem, pieszo do posiołka Gierkaszowa położonego o ponad 100 km od
stacji. Temperatura powietrza spadła w tym czasie ( luty) do 60 stopni
poniżej zera. Trudno sobie dziś wyobrazić jak udało się nam przeżyć ten
marsz.Po przybyciu na miejsce
przydzielono nas do wyrębu lasu. Normy wyrębu były bardzo wyśrubowane i
trudne do wykonania. Ojciec, matka i ja, jako najstarszy z rodzeństwa,
chodziliśmy do roboty. Młodsi bracia pozostawali w domu. Za pieniądze, z
takim trudem zarobione w lesie można było kupić przydział chleba, bardzo
rzadko przydział cukru.
Tam pracowaliśmy aż do czasu, gdy
dowiedzieliśmy się od przypadkowych przechodniów-Polaków, że nastąpiło
podpisanie układu między rządem polskim a Sowietami i że w wyniku tego
układu ma nastąpić organizacja armii polskiej w Sowietach. Ojciec i ja
pojechaliśmy na poszukiwanie tej armii. Matki i braci nie wypuścili. Udało
się jej wyjechać do Kazachstanu dopiero za pół roku.
Nasza podróż do polskiej armii zaczęła się
znów od 100 kilometrowego marszu do stacji Muraszi. Dołączali do nas inni z
okolicznych posiłków. Dojechaliśmy koleją do Uzbekistanu, 20 kilometrów od
chińskiej granicy. Tam zatrzymano nas na plantacjach bawełny. Pracowaliśmy
ciężko, ale względnie dobrze nas żywili, bo uważali nas już za wojskowych.
Dopiero po trzech miesiącach udało się nam dotrzeć do polskiej armii do
Kermine.
W Kermine szalały choroby, tyfus plamisty,
brzuszny i dezynteria amebowa. Ludzie marli jak muchy. Setki zmarłych
wynoszono każdego dnia. Nie było lekarstw, nie było lekarzy. Wynosiłem
codziennie zwłoki zmarłych kolegów, którzy nie doczekali wyjazdu z Rosji.
Całe dywizje, już częściowo zorganizowane, zostały wyniszczone. Tak
zniszczona została np. 11-ta dywizja. Udało nam się przejść przez to piekło
i na początku sierpnia wywieziono nas do Krasnowodzka i dalej statkiem do
Persji, do Pahlavi.
Pierwsze kroki w Persji wiodły do odkażalni.
Zajmowali się tym głównie Hindusi. Stężonym lizolem dezynfekowali nas pod
pachami i w kroczu. Golili ogromną brzytwą pod pachami. Baliśmy się, ze nas
"uszkodzą". Mundury składano na stosie i palono, a zamiast nich
otrzymywaliśmy nowe, angielskie. Pierwsze rozczarowanie - angielskie racje
żywnościowe okazały się bardzo niewielkie, po puszce sardynki i marmolady.
Przewieziono nas do Iraku. Tam przeprowadzano
przydziały do różnych broni. Komisja lekarska zadecydowała, że nadaję się do
lotnictwa. Kapitan Słodkiewicz zakomunikował mi, że dostałem przydział do
lotnictwa bombowego. Przewieziono naszą grupę do Egiptu i zakwaterowano w
Heliopolis, na przedmieściu Kairu. Przechodziliśmy przeszkolenie z
instruktorami angielskimi. Trwało ono prawie cały rok. Spotykaliśmy wielu
Żydów z Palestyny, którzy mówili po polsku. Szkolono radiooperatorów,
telegrafistów, nawigatorów. Ważne było zgrywania przyszłych załóg.
Przenieśli nas do przejściowego obozu nad kanałem Sueskim koło Abania, potem
załadowano na okręty w Port Saidzie i przewieziono do Liverpoolu i dalej do
dowództwa polskiego lotnictwa. Stacjonowaliśmy tam 3 tygodnie. Mieszkaliśmy
prywatnie, nad morzem. Dostaliśmy przydział do dywizjonu 300-Ziemi
Mazowieckiej. Formowano załogi. Przeszedłem wyszkolenie jako
radiotelegrafista. Mieliśmy polskie dowództwo. Anglicy przywiązywali dużą
wagę, do zgrania załóg.
Pierwsze szkoleniowe loty przeszliśmy na
wellingtonach. W skład załogi wchodzili: pilot, mechanik pokładowy,
radiooperator, bombardier i 3 strzelców pokładowych. Loty szkoleniowe trwały
od dwóch do trzech tygodni. Codziennie latało się do 10 godzin. Moja funkcja
radiotelegrafisty polegała na utrzymywaniu kontaktów ze stacją, z załogą i
innymi maszynami lecącymi w kluczu. Zwykle stosowało się normalny głos a
czasem kody. Loty odbywały się na przemian w dzień i w nocy.
Przyszła wreszcie kolej na pierwsze loty
operacyjne. Początkowo lataliśmy na wellingtonach, dopiero później
dostaliśmy lancastery. ą kolejkę stanowiło 10 lotów. Do pierwszego lotu
wystartowaliśmy na wellingtonie o godzinie 7-ej rano. Lecieliśmy na Zagłębie
Ruhry. Dostaliśmy się od razu pod obstrzał dział przeciwlotniczych. Można
się było z czasem do tego przyzwyczaić, choć,
przyznam, że pierwsze wrażenia były "dziwne". Lataliśmy na wysokości do 15
000 stóp a więc zasadniczo poza zasiągiem artylerii. Trzeba było jednak
używać aparaty tlenowe. Bomby zrzucało się z wysokości około 10 000 stóp, a
więc już w granicach zasiągu dział. Pierwszy lot okazał się szczęśliwy.
Leciało nas 18- cie maszyn i wszystkie szczęśliwie wróciły. Nie zawsze
jednak tak nam się udawało. Bywało, że na 18 maszyn nie wróciły trzy, a
kiedyś z 18-tu wróciły zaledwie trzy. Radość panowała, gdy wrócili wszyscy;
smutek ogarniał w sytuacjach, gdy były straty. Wytworzył się zwyczaj, że
szafki załóg, które nie wróciły były otwierane i dzielono się ich
zawartością.
Przed każdym lotem odbywała się odprawa "briefing".
Mówiono nam dokąd lecimy, na jakim pułapie i gdzie należy zrzucić ładunek
bomb. Podobnie po powrocie szło się na odprawę. Omawiało się szczegóły zdjęć
lotniczych wykonanych w czasie bombardowania. Nie wiele pozostawało czasu
miedzy lotami. Latało się codziennie. Po wylataniu 3 kolejek, to znaczy 30
lotów, otrzymywało się 30 dni urlopu. Można wtedy było jechać gdzie się
chciało w granicach Wielkiej Brytanii.
Polskie dywizjony zaopatrywano zawsze w
najnowszy sprzęt. Wkrótce zaopatrzono nas w lancastery. Były one o wiele
większe, miały 4 silniki i 9 osób załogi. Intercom był stale włączony. Pilot
był zawsze dowódcą, niezależnie od stopnia. Rozmawialiśmy w czasie lotu po
polsku. Lataliśmy zwykle na Zagłębie Ruhry oraz na Berlin. Oba cele miały
ogromne znaczenie strategiczne i dlatego były bardzo silnie bronione. Można
było widzieć przez okienka liczne stanowiska obrony przeciwlotniczej. Gdy
nie udało się dolecieć nad cel, trzeba było zrzucać ładunek bomb
gdziekolwiek na terytorium nieprzyjaciela. Lancaster brał do 15 000 funtów
ładunku. Te niezwykle niebezpieczne warunki walki rozwijały silne więzy
koleżeńskie między lotnikami, które utrzymują się do dziś.
Byliśmy stacjonowani blisko Nothingham. Utrzymywały się bliskie i bardzo
przychylne stosunki z miejscową ludnością cywilną. Po służbie można było
wyjść poza koszary. Pomagało nam to bardzo w opanowaniu języka angielskiego.
Nawiązywaliśmy również kontakty z Polkami, które służyły w Lotniczej Służbie
Pomocniczej Kobiet. Nazywaliśmy je "ławkami", w odróżnieniu od Angielek
nazywanych "wafkami" . Wielu kolegów pożeniło się z "ławkami", m. inn.
Milejszo i Gandecki. Ja poznałem żonę, która przyjechała do Anglii w 1946-ym
roku.
W czasie zawieruchy wojennej niewiele było okazji na utrzymywanie kontaktów
rodzinnych. Z ojcem spotkałem się w Iraku i w Palestynie. Z matką i
młodszymi braćmi nawiązałem kontakt przypadkowo. Matce nie udało się dostać
do jednego z ostatnich transportów z Kujbyszewa. Dostała się później z
braćmi do obozu przesiedleńców w Indiach. Dopiero w 1947-ym roku w ramach
akcji łączenia rodzin udało mi się z nią spotkać w Anglii, po 5-ciu latach
rozłąki.
W obozach w Indiach było sporo młodzieży. Zorganizowano jej harcerstwo i
szkolnictwo. Z Korpusu zwalniano instruktorów harcerskich i przekazywano do
pracy organizacyjnej w obozach. Moja przyszła żona, Janka była również w
Indiach, niedaleko mojej matki i tam się poznały. My poznaliśmy się w
styczniu 1948 roku. Tego samego roku Janka z rodzicami wyjechała do Kanady.
Starałem się usilnie dostać na studia, ale było zbyt wielu kandydatów i nie
udało się. Moi młodsi bracia mieli więcej szczęścia i skończyli studia i są
obecnie w Stanach Zjednoczonych. Brat matki mieszkał w Filadelfii. Przyszła
żona ściągnęła mnie do Kanady na farmę. Namawiano mnie, abym podpisał
kontrakt na 5 lat do RAFu, ale mi to nie odpowiadało. Dopiero w 1949 roku
dostałem papiery demobilizacyjne. Przyjechałem na statku "Aquitania" do
Halifaxu i stamtąd do Winnipegu.
Dostałem pierwszą pracę, słabo płatną, na poczcie przy ulicy Portage. Po
6-ciu miesiącach zwolniłem się. Pierwszeństwo do pracy mieli obywatele
kanadyjscy. Postarałem się o pracę w "Inland Steel", gdzie pracowało już
wielu Polaków. Żartowali ze mnie, że jestem najbardziej elegancko ubranym
robotnikiem, zawsze w porządnie wyprasowanej koszuli, a to były tylko nawyki
z lotnictwa. Zawsze nas uczono, że lotnik musi wyglądać elegancko.
Zacząłem pracować w Inland Steel w 1950 roku i pozostałem w tej samej
instytucji do emerytury. Początkowo jako robotnik, potem jako urzędnik
personalny.
Ożeniłem się w miesiąc po przyjeździe do Kanady. Janka zaczęła pracować po
urodzeniu trzeciego dziecka. Pierwsza córka, potem dwóch synów. Średni syn
jest jeszcze kawalerem. Młodszy skończył 30 lat i ma córeczkę. Córka
skończyła cytologię i wyszła zamąż za Greka. Oznacza to, że płacimy wysoki
rachunek za telefony. Odwiedzamy ich od czasu do czasu w Grecji i oni
przyjeżdżają czasem do Kanady.
Jestem członkiem Stowarzyszenia Polskich Kombatantów, Koło Nr 13 od 1952-go
roku. W zarządzie byłem przez trzy kadencje prezesem, potem skarbnikiem i
sekretarzem. Ostatnio zostałem wybrany do Zarządu Głównego SPK jako
wiceprezes na Środkową Kanadę