Urodziłem się 27 listopada 1926 roku we wsi Sobiesko, koło Podhajec, miasta
znanego z bitwy Jana III Sobieskiego z Turkami. Moja rodzina pochodzi z
województwa lwowskiego, spod Jarosławia i Przeworska. Straciłem już swój
akcent lwowski. Często
naśmiewali się koledzy z niego, gdy byłem w Junakach w Rosji.
Pamiętam, że u nas w domu mówiło się często "ta joj". Ukończyłem
pięć klas szkoły powszechnej w Podhajcach w szkole im. Jana III
Sobieskiego. Gimnazjum u nas nie było, trzeba było jechać do
Brzeżan. Właściwe brzmienie mojego nazwiska jest "Olbrycht". Ludzie
mieli problemy z wymawianiem tego nazwiska i stosowali różne formy
jak: Olbracht, Olbricht czy Olbrecht. Nazwisko zmieniono mi po
przyjeździe do Palestyny na "Olbrecht" i od tej pory utrzymałem to
brzmienie. Po przyjeździe do Kanady, nie miałem oryginalnych
dokumentów, aby przeprowadzić zmianę nazwiska do pierwotnej formy
i tak już pozostało z niewłaściwą literą w środku.
Początek II-ej wojny światowej pamiętam dobrze, gdy na
naszej wsi pokazała się konnica sowiecka. W szkole w okresie
poprzedzającym wybuch wojny mówiło się wiele o niej, szyliśmy sobie
maski gazowe, zbieraliśmy złom na cele wojenne, zbieraliśmy
pieniądze na dozbrojenie armii. Wybuch wojny, był dla nas, dzieci,
wielkim szokiem. Słuchaliśmy chętnie opowiadań ojca z I-ej wojny
światowej, kiedy służył w wojsku austriackim w artylerii. W kilka dni
po rozpoczęciu wojny przyjechali do nas uciekinierzy ze Śląska. Ich
dzieci naśmiewały się z naszego akcentu, mówili nam, że śpiewamy a
nie mówimy. Niektóre ich wyrażenia były podobne do sposobu
mówienia mojej matki, która pochodziła gdzieś z okolic Śląska. Bawiliśmy się chętnie z rówieśnikami
Ślązakami.
Pierwszym zetknięciem z wojną było pokazanie się na naszej
wsi sowieckiej konnicy. Matka zgarnęła nas wszystkich do domu i
zakazała pokazywać się na ulicy. Podglądaliśmy przez szpary i okna,
bo była to dla nas sensacja. Nazywano ich "Czerkiesami". Nazwę tę
zapamiętano jeszcze z I-ej wojny światowej. Czapki mieli spiczaste.
Mundury ich były poszarpane, broń powiązana sznurkami. Każdy żołnierz był inaczej umundurowany, nie tak, jak to sobie zwykle
wyobrażaliśmy wojsko. Najgorzej wyglądały postrzępione u dołu
płaszcze. Konie wybiedzone, zarażone nosacizną. Zabierali dobre
konie od nas a zostawiali nam te zabiedzone. Pamiętam jak z
chłopakami łapaliśmy te pozostawione przez Rosjan konie, z
cieknącymi nosami, nie podkute. Za konnicą przyszły czołgi.
Pierwsza administracja pod Rosjanami była przejęta przez
Ukraińców i Żydów. Zaczęliśmy chodzić do szkoły, która różniła się
między innymi tym, że była koedukacyjna. W polskiej szkole mieliśmy
klasy oddzielne dla chłopców i dziewcząt. Zaczęto nas wtedy uczyć
języka ukraińskiego i niemieckiego. Sporo było kłopotów z
Ukraińcami. Napadali na nas. Już w pierwszą noc po nadciągnięciu
Rosjan, Ukraińcy z sąsiedniej wioski przygotowywali atak na naszą
wioskę. Nasza wioska była polska z ludnością osadniczą z innych
części Polski. Wokół były duże majątki "obszarników". Jeździliśmy
jak pamiętam do lasów należących do Poniatowskiego. Część tych majątków została rozparcelowana na małe gospodarstwa. Ojciec
przyjechał w te strony z Rączyna spod Jarosławia i za wszystkie zgromadzone
pieniądze zakupił tutaj ziemię z parcelacji. Ojciec kupił
14 morgów ziemi (około 7 hektarów). Było w naszej wsi również kilku
osadników, którzy zakupili większe działki za pieniądze zarobione w
Ameryce. Ci mieli zwykle lepiej prowadzone gospodarstwa, bo
wykorzystali doświadczenie nabyte na emigracji.
Skończyłem przed wojną 5 klas szkoły powszechnej. Potem rozpoczęła się szkoła ukraińska, ale do niej nie chodziliśmy długo.
Przestaliśmy chodzić do szkoły, gdy stało się to niebezpieczne ze
względu na napady ukraińskie. Było ich więcej, rzucali w nas
kamieniami, bili. Nazywali nas "Mazurami". Nasze miejscowe władze
szukały ochrony przed Ukraińcami u Rosjan, którzy dali nam 4
karabiny i pewną ilość amunicji. Zorganizowano po dwóch strażników z każdego
końca wioski. Uzbrojeni w te karabiny starali się obronić
wioskę przed, grożącym nam, napadem ze strony ukraińskiej. Matka
przygotowała nam małe paczki z ubraniem, bielizną i prowiantem, aby
w wypadku ataku być przygotowanym do ucieczki. Trudno się było z
tym pogodzić, że ludzie, z którymi żyliśmy zgodnie razem, chcą nas
teraz zniszczyć.
W czasie pierwszej wojennej zimy rozchodziły się pogłoski,
że
wywiozą nas na Zachód. Przed Bożym Narodzeniem odebrano nam
karabiny i w związku z tym chodziły pogłoski, że będą nas wywozić.
W sobotę, 10-tego lutego 1940 roku zjawiła się sowiecka i
ukraińska milicja z rozkazem, abyśmy się natychmiast zbierali.
Zabraliśmy co się dało na sanie i odwieźli nas do stacji kolejowej 3 km
od Podhajec. Załadowali nas do wagonów, śrubami zakręcili drzwi.
Siedzieliśmy tam stłoczeni przez 3 dni zanim pociąg ruszył w nieznaną
drogę. Przeładowano nas na szerokie tory. W wagonach towarowych
około 35 tonowych, na środku była wycięta dziura w podłodze, która
służyła za ustęp. Zatkana była snopkiem słomy- grochówki. W innych
wagonach były zrobione z boku specjalne ustępy. Było nas w wagonie
28 osób, 10 osób z naszej rodziny, ponadto małżeństwo Mroziak i moja siostra
Błądak z dwojgiem dzieci. Wagony były już przygotowane, gdy nas do nich ładowano. Zmontowano w nich prymitywne prycze.
Krępowało nas załatwianie potrzeb fizjologicznych na środku wagonu
na oczach wszystkich pozostałych. Dziewczęta zasłaniały jedna drugą,
prześcieradłami. Chłopcy załatwiali się przez drzwi. Staraliśmy się
załatwiać "grubsze" potrzeby w nocy, gdy wszyscy spali. Dzieci mojej
siostry przez trzy dni nie chodziły do ustępu, bo się bardzo wstydziły.
Zaniepokoiło to matkę i znalazła trochę rycynusu, który okazał się
skuteczny. Żywności nam nie wydzielano. Każdy miał tyle ile zabrał z
domu. Zabrakło wkrótce chleba, bo zwyczajowo, chleb piekło się na
niedziele, a wywieziono nas w sobotę, gdy chleb był dopiero zaczyniony. Z mąki zabranej z domu piekliśmy placki na
prowizorycznym piecyku z blachy. Co pewien czas puszczali nas po
wodę. Jazda w takich warunkach trwała tydzień. Najdotkliwiej
odczuwaliśmy konieczność załatwiania potrzeb fizjologicznych
publicznie, bo byliśmy wychowani w zupełnie innych warunkach. Po
tygodniu dojechaliśmy do Jurla w Omskiej SSR na Uralu.
Załadowano nas na samochody i jechaliśmy trzy dni w ciężarówce
zanieczyszczonej ropą naftową. Zapach ropy w połączeniu
z wybojami na drodze powodowały ciągłe wymioty. Nie wiem jak nam
się udało tę straszną podróż przeżyć. Przenocowaliśmy w szkole i na drugi
dzień załadowano nas na sanie. Po trzech dniach dojechaliśmy na
miejsce przeznaczenia. Cała nasza podróż trwała około dwóch tygodni.
Zastaliśmy tam inną partię Polaków, która przyjechała przed tygodniem
i zaczęła już pracować.
Wsadzili nas do baraków, przygotowanych dla robotników,
drwali. W barakach były już prycze. Przepływała obok rzeczka
Bierozka, do której spławialiśmy drzewo. Bierozka wpadała do rzeki
Kamy i dalej do Peczory. Miałem wtedy zaledwie trzynaście lat i nie
zmuszano mnie do pracy, gdyż byłem małego wzrostu i nie byłem
fizycznie zdolny do tak ciężkiej pracy. Nie mieliśmy również
odpowiedniego ubrania ani butów. Na "posiołku", w którym
mieszkaliśmy, zwierzchnikiem był enkawudzista. O ucieczce nikt nie
myślał nawet, tak bardzo byliśmy oddaleni od jakichkolwiek
miejscowości. Ucieczka natychmiast by się wydała, bo codziennie sprawdzano
listę obecności przed wyjściem do pracy. Zimą cięło się
drzewo i składało nad brzegiem rzeki, a na wiosnę, gdy lód stajał,
drzewo było spławiane. Życie było bardzo uciążliwe. Komary rozwijające się
masowo kąsały nas bezlitośnie. Drapaliśmy się co
powodowało zakażenia, ciało było pokryte strupami. Na każdego pracującego dostawało się 2 kg chleba, a na niepracującego członka
rodziny, po kilogramie. Jeśli miało się do tego jakieś inne jedzenie, to
wystarczało, ale życie na samym chlebie było bardzo trudne i chodziło
się głodno spać. Ponadto płacili niewielkie sumy w zależności od ilości
ściętego drzewa. Siostra moja zarabiała niecałego rubla dziennie, co nie
wystarczało nawet na 2 kg chleba, które jej się z przydziału należały.
Kobietom trudno było pracować przy ścince dużych drzew, stąd i małe
zarobki.
Mieszkaliśmy 8 km od posiołka w dwóch barakach w lesie.
Potem przenieśli nas do posiołka, gdzie była piekarnia, łaźnia ("bania"),
gdzie mogliśmy się wymyć i wyparzyć. Spaliśmy we wspólnych
barakach, W naszym baraku były dwa piece - kuchnie, które służyły do
ogrzewania i do gotowania.
Zmuszali nas co miesiąc do wysłuchiwania pogadanek, w
czasie których enkawudzista "uświadamiał" nas politycznie. Namawiał nas również na przyjęcie sowieckiego obywatelstwa. Na nasze
uskarżanie się na złe warunki słyszeliśmy często powiedzenie:
"prywykniosz, a nie prywykniosz to podochniosz". Na naszym
posiołku nie zmuszano nas do przyjęcia obywatelstwa, a ograniczano
się tylko do częstego namawiania. Oczywiście nikt z naszego posiołka
nie skorzystał z "dobrodziejstwa" sowieckiego obywatelstwa.
W 1940-tym roku zaczęły się wśród naszych ludzi
aresztowania. Nie wszyscy zdawali sobie sprawę, że nie można być zbyt
otwartym w wypowiadaniu swoich sądów. Ponadto kilku
miejscowych Rosjan donosiło enkawudziście na Polaków. Pod koniec
roku aresztowano czterech mężczyzn. W śledztwie musieli się
przyznać do różnych "zbrodni". Dostali wyroki od 8-miu do 15-tu lat.
Wkrótce potem zabrano kolejnych sześciu. Pobudowano większe
baraki i mieszkaliśmy już w jednym baraku we dwie rodziny. W naszej
rodzinie było w sumie 10 osób. Zabrakło tylko starszego brata,
któremu udało się przy wywózce uciec. Mieszkała z nami rodzina Łanuchów. Pana
Łanuchę zaaresztowano i dostał wyrok - 8 lat zsyłki
do obozu karnego. Dostawał tam bardzo wysokie normy przy
produkcji skrzynek i trudno mu je było wykonać. Cierpiał głód, bo za
niewykonanie normy obcinano mu i tak już niskie racje żywnościowe.
Pracowaliśmy z ojcem przy cięciu
krążków brzozy, które, po
wysuszeniu były używane jako paliwo do traktorów. Poza nami byli
wywiezieni do naszego posiołka również Białorusini. Jeden z nich w zaufaniu
przyznał się ojcu, że jest białoruskim księdzem. Byli oni w
znacznie trudniejszych warunkach niż my. Po przywiezieniu na
miejsce nie czekały ich żadne baraki, a po prostu wysadzono ich w lesie
i powiedziano : "tu będziecie żyć". Sporo ich wymarło, zwłaszcza
starszych i dzieci, które nie wytrzymały trudów. Od nich ojciec
dowiedział się o zbliżającej się wojnie.
Po wybuchu wojny z Niemcami powiedziano nam, że jesteśmy
wolni, że możemy jechać, gdzie nam się podoba. Dostaliśmy
odpowiednie papiery i zdecydowaliśmy się na wyjazd do kołchozu
oddalonego od naszego posiołka o około 45 kilometrów. Trafiliśmy na
zbiór ziemniaków. Mogliśmy się nimi nareszcie najeść. Nie pozwolono
nam zbierać ziemniaków po godzinach pracy z pól już wyzbieranych,
bo to "państwowe". W kołchozie obcięli nam przydziały chleba do
jednego kilograma na pracującego a pół kilograma na niepracującego. W
kołchozie było gorzej niż na posiołku. Karmili nas kaszą, którą
stanowił grubo zmielony jęczmień razem z plewami, które
niemiłosiernie wbijały się nam w dziąsła, powodując krwawienie.
Kołchoz nazywał się "Jum". W międzyczasie zachorował na grypę
ojciec, a w posiołku lekarza nie było. Brat przekupił furmana za
machorkę i zawieźliśmy ojca do szpitala w pobliskim mieście. W
szpitalu zapytano się ile ojciec ma lat. Odpowiedzieliśmy, że
sześćdziesiąt. Usłyszeliśmy na to: "wyrzućcie starego na pole, będzie
lepiej rosło". Po takim przywitaniu brat przenocował z ojcem i
następnego dnia powrócił saniami 50 km do posiołka. Nie było znikąd
pomocy i po tygodniu ojciec zmarł z wycieńczenia. Przez trzy dni
kopali mu grób w zamarzniętej, syberyjskiej ziemi przy temperaturze
czterdzieści stopni poniżej zera. Trzeba było mocno bić kilofem, aby
odłupać małą grudkę ziemi. Przez trzy dni zdołali wykopać tylko
bardzo płytki grób, z ledwością pokrywający trumnę zbitą z kilku
desek. Po śmierci ojca zrobiliśmy naradę pozostałych członków
rodziny. Pamiętam tę naradę przy blasku pieca, wieczorem. Było nam
obojętne, czy zginiemy w kołchozie czy w drodze. Zdecydowaliśmy się
jednak, że trzeba jechać. Nie mieliśmy żadnych zapasów żywności.
Postanowiliśmy ukraść z młyna worek zboża. Rozdzieliliśmy w dwa
mniejsze worki i schowaliśmy w zaspie śniegu. Przez dwa tygodnie
siedzieliśmy cicho. Udało nam się, że nas nie wykryli.
Wytłumaczyliśmy, że wymieniliśmy zboże za ubrania przywiezione jeszcze z Polski. Matka upiekła z tego chleb. Za machorkę
przekupiliśmy furmana, by zawiózł nas saniami do najbliższej
miejscowości oddalonej o dwa dni jazdy. Stamtąd chodziły już
autobusy. Siostra nagromadziła, ze swoich przydziałów, sporo tytoniu. Tytoń okazał się cennym
środkiem wymiennym. Dzięki niemu
przekupiliśmy kierowcę, który pozwolił nam pojechać na
beczkowozach do najbliższej stacji kolejowej. Po trzech dniach
dojechaliśmy do Taszkentu. W pociągu spotkaliśmy Rosjan, którzy
uciekli spod Stalingradu. Opowiadali nam o strasznych warunkach
które tam panowały. Z głodu ludzie dopuszczali się ludożerstwa.
Dojechaliśmy do Guzaru, by się dowiedzieć, że ostatni transport
statkiem do Persji już odszedł. Nie pozostało nic innego jak czekać na
następny. Matka zmarła z wycieńczenia w szpitalu w Kermine.
Uchodźcy mieszkali w małych namiotach i aby móc się w nich poruszać, kopali w
nich głębsze doły. Przyszły ulewne deszcze, zalały
doły, zamoczyły wszystkie rzeczy. Osłabiony organizm atakowany był
przez zakaźne choroby. Matka leżała przez kilka dni w szpitalu w
Kermine. Odwiedzałem ją tam kilkakrotnie, aż pewnego razu
zobaczyłem puste już łóżko. Najmłodsza siostra Kazia, zachorowała
również i musiała zostać w miejscowym szpitalu. Nie udało nam się jej
odnaleźć. Prawdopodobnie zmarła tej samej nocy, w której oddaliśmy
ją do szpitala. Przydzielono mnie i młodszego brata do Junaków,
starszy brat i siostra Honorata dostali przydział do wojska.
Umundurowano nas w normalnej wielkości mundury. Trzeba było
zawijać rękawy i nogawki wielokrotnie, aby jako tako dopasować do
naszych chłopięcych, wymizerowanych głodem figur. Zaczęły się
choroby, czerwonka, żółtaczka.
W obozie junackim odwiedziła mnie siostra. Chcąc mi sprawić
przyjemność przyniosła mi sporo owoców. Niepomny ostrzeżeń
najadłem się tych owoców i w efekcie dostałem czerwonki. Bałem się
pójść do szpitala, bo mówiło się, że wkrótce mamy wyjechać, a chorzy
zostaną. W końcu jednak byłem tak osłabiony, że musieli mnie wziąć
do szpitala. Istotnie kompania wyjechała, a ja zostałem w szpitalu. Po
tygodniu odwiedziła mnie znów siostra. Poprosiłem ją, aby kupiła
butelkę wódki, bo to podobno pomaga na czerwonkę. Nie pomogło.
Szpital likwidowano. Ostatkiem sił wypisałem się ze szpitala. Pozostała
jeszcze godzina do rejestracji na wyjazd, a siły opuszczały mnie
zupełnie, a do tego cierpiałem na kurzą ślepotę, która utrudniała
poruszanie się w ciemności. Nagle- przypadek zrządził - usłyszałem
głos mojego brata. Umożliwił mi zarejestrowanie na wyjazd, pomógł
wejść do pociągu i na statek. I tak dojechaliśmy do Pahlawi w Persji.
Niestety jednak z całej rodziny udało się to tylko nam dwóm. Ojciec,
matka, babcia, siostra i brat zmarli, nie doczekawszy się wyjazdu z
Persji.
Z Pahlavi przewieziono nas do Khanaquin w Iraku, a dalej do
Palestyny. Wstąpiłem do szkoły junackiej mieszczącej się około 20 km
od Gedery. Chłopcy, którzy nie mieli ukończonych 5-ciu klas
dokształcali się, innych przydzielano do różnych specjalności.
Zdecydowałem się pójść do szkoły mechanicznej. W wielkich
warsztatach angielskich koło Haify szkolono nas intensywnie. Trwało
to cały rok.
Pułk Ułanów Karpackich poniósł spore straty w działaniach
wojennych i wymagał uzupełnień. Zdecydowałem się pójść na komisję
lekarską i zostałem przyjęty do lotnictwa. Zdecydowano jednak, że
urodzeni przed czerwcem zostaną przydzieleni do lotnictwa a po
czerwcu - do armii na uzupełnienia. I tam właśnie, do Pułku Ułanów
Karpackich, stacjonujących w Egipcie, przydzielono mnie 17-go
stycznia 1944-go roku. Przerzucano właśnie pułk do Włoch.
Dowództwo na nasz widok, młodych, niedorosłych chłopców pękało ze śmiechu. Nazywali nas grzybkami, plecaki sięgały nam wysoko ponad
głowami. Wysłano mnie na kurs kierowców do Abacji. Po 6-
tygodniowym kursie zostałem kierowcą i dołączyliśmy w marcu 1944-
go roku do pułku we Włoszech. Miałem wówczas 17 lat.
Spieszono nas i ćwiczono w poruszaniu sie po górach w
przewidywaniu ataku na Monte Cassino. 2-go maja ruszyliśmy na
front. 4-maja dotarlismy do wąwozu "Inferno". Stamtąd szło
zaopatrzenie na pierwszą linie frontu. Przesunięto nas na stanowiska
między Monte Cairo a Monte Cassino. Byłem w 2-gim plutonie
moździerzy. Dowódca cekaemu, kapral Oraczewski, został zabity podczas próby
schwytania wolno pasącego się konia, którego chciał
sprezentować dowódcy oddziału.
Rozpoczęła się bitwa. Noc zrobiła się tak jasna, jakiej jeszcze
nigdy przedtem nie widziałem. Oczekiwałem rozkazu do ataku. Nie
nadchodził. Pierwsze natarcie nad ranem załamało się. Miałem pójść
na patrol ale porucznik Polkowski odwołał go, bo było zbyt jasno.
Następnej nocy "wyznaczył" mnie na ochotnika. Mieliśmy zbadać
"siodło" i ściągnąć na siebie ogień nieprzyjacielski. Mróz mi przeszedł
po krzyżach, gdy pomyślałem, że mamy być żywym celem, aby
ujawnić rozmieszczenie karabinów maszynowych nieprzyjaciela.
Schodziliśmy z góry, gdy natknęliśmy się na 3-ci szwadron idący do
ataku. Dostałem rozkaz, aby dołączyć do nich jako amunicyjny.
Często widzi się na filmie oddział idący do ataku. Zupełnie inaczej jest
jednak, gdy się samemu w nim uczestniczy. Obciążony amunicją, nie
mogłem się schylać zbytnio, by unikać obstrzału.
Krok za krokiem postępowaliśmy pod górę. Jeden z kolegów
zaoferował mi pomoc. Byłem mu bardzo wdzięczny, bo goniłem
ostatkiem sił. Słyszałem tylko nawoływanie: "amunicja do przodu !".
Siły opuściły mnie zupełnie. Padałem, po przejściu kilku kroków. Był to mój
chrzest bojowy. Starsi koledzy krzyczeli: "kryj się, schyl się, nie
bądź bohaterem!"
Doniosłem amunicję na punkt. W drodze powrotnej niosłem
rannego, starszego ułana Piecha, który dostał serię w plecy. Płakał z
bólu. Wreszcie dosłali nosze i to mu ulżyło. Niestety po dwóch
tygodniach zmarł w szpitalu polowym. Nie dane mi było odpocząć, bo
trzeba było wnosić wodę na stanowiska na górze. Skolei trzeba było
wnosić płaszcze, bo żołnierze zgrzytali zębami z zimna. Byłem głodny,
bo od poprzedniego dnia nie miałem nic w ustach. Po krótkim posiłku
w kuchni polowej drapałem się znów na górę z płaszczami. W drodze
powrotnej znosiłem poległych. I tak cały dzień minął w ciągłym
drapaniu się pod górę i schodzeniu w dół. Ciągle pod obstrzałem. Był
to mój wkład w bitwę pod Monte Cassino. Fakt, że spośród tylu kul,
gwiżdżących ciągle wokół mnie, żadna mnie nie trafiła, wydaje mi się
cudem. Była to pierwsza, większa akcja, w której uczestniczyłem.
Przekazano mnie potem na kurs radiowy, a później już na instruktorski
kurs samochodowy i innych pojazdów pancernych.
Ostatnia akcja, w której uczestniczyłem, tym razem na
samochodach pancernych, toczyła się pod Bolonią. Nasz szwadron i
jeden pluton poszedł do natarcia, a nasz pluton stanowił ubezpieczenie
tylne. Niemcy przepuścili pierwsze dwa samochody, zbili trzeci, który
zatarasował odwrót i potem zbili pozostałe samochody. Mieliśmy duże
straty.
Braliśmy udział w zdobyciu Bolonii i wkrótce potem przyszła
wiadomość, że wojna skończona! Wiadomość o tym przyszła razem z
drugą tragiczna wieścią o Jałcie i o tym, że połowa Polski została
oddana Sowietom! Myśl o tym, że po zwycięskiej wojnie nie mamy
dokąd wracać uderzyła nas jak obuchem. Mimo to, sporo było
strzelania na wiwat, były nawet tragiczne ofiary od strzałów oddanych
po pijanemu. Po zakończeniu działań wojennych przydzielili nas na
czołgi do II-Dywizji Pancernej.
W 1946-ym roku przyjechałem do Anglii. Działał w tym czasie
Korpus Przysposobienia do życia Cywilnego (PKPR). Zgłosiłem się do komisji
rekrutującej na wyjazd na farmy do Kanady. W czerwcu
1947-go roku przyjechałem do Kanady. W Saskatchewan mieszkała
moja ciotka i ściągnęła mnie do siebie, mimo, iż początkowo
przydzielono mnie do Alberty. Pracowało mi się tam dobrze, niczego mi nie brakowało. Tylko komary nam bardzo dokuczały. Dlatego
zdecydowałem przyjechać do Winnipegu.
Nie znałem języka angielskiego i trudno było otrzymać stałą
pracę. Przez pewien czas pracowałem w "Inland Steel", instytucji,
która znana była z tego, że chętnie zatrudniała Polaków - weteranów. Z
braku zamówień, zwolniono mnie w 1951-ym roku i za pośrednictwem
kolegi Gienka Nowaka dostałem pracę na kolei, gdzie płacono mi już
1.05 dolara za godzinę. Znałem już wtedy moją przyszłą żonę Lonię
Majewicz i po dwóch miesiącach pobraliśmy się. Żona była również
wywieziona do Rosji i tułała się po wyjeździe z Rosji po różnych
sierocińcach. W 1948-ym roku sprowadził ją do Kanady jej wuj.
Przepracowałem na kolei 35 lat. Od trzech lat jestem na
emeryturze. Umowa zbiorowa przewidywała przejście na emeryturę w
wieku 60 lat. Do Stowarzyszenia Polskich Kombatantów wstąpiłem w
1950 roku i z małymi przerwami należę do dziś. Po przejściu na
emeryturę, zaangażowałem się bardziej czynnie w pracach Koła Nr 13.
Wybrano mnie prezesem i zapowiada się druga kadencja. Jestem
jednym z młodszych prezesów. Nie mając jeszcze 20-tu lat, byłem już
weteranem w Kanadzie. Prawnie nie wolno mi było wypić piwa w
barze, choć byłem dostatecznie dorosłym, aby walczyć pod Monte
Cassino.
Rodzina nasza została wskutek wojny rozproszona po całym świecie. Jedna z sióstr pojechała do Indii, do Karaczi, dwie inne siostry
zawędrowały do Masindi w Ugandzie. Jedna z sióstr została na Syberii.
Najstarszy brat pozostał w Polsce. Inna siostra służyła w Pomocniczej
Służbie Kobiet (t.zw. Pestki) w brygadzie transportowej. Obecnie
mieszka w Chicago.
Ożeniłem się w 1951-ym roku. Mamy dwóch synów,
Krzysztofa i Tadeusza.
Myślę często o przyszłości SPK. Myślę, że organizacja
przetrwa, ale będzie musiała zmienić w części swój charakter, swój
statut a może nawet swoją nazwę. Starzejemy się, prawdziwych
weteranów coraz mniej. Przyszły Zjazd SPK zajmie z pewnością
stanowisko wobec nowej sytuacji w Polsce.