Pochodzę z województwa tarnopolskiego, powiatu Kopeczyńce.
Tam zastała mnie wojna w 1939 roku. Już 10 lutego 1940-go roku wywieźli mnie
na Sybir. Pamiętam, była to sobota rano. Zauważyłam jadące do naszego domu
furmanki a na nich ruscy żołnierze. Kazali się nam spakować i powiedzieli
nam, że zawiozą nas do innej wsi. Nie kazali nam zabierać wiele, bo
dostaniemy wszystko co nam będzie potrzebne. Wsadzili nas na sanie i
zawieźli do Husiatyna. Tam załadowali nas na pociąg. Było nas czworo w
rodzinie, ojciec, matka, mój młodszy brat w wieku 5 -ciu lat i ja. Miałam
wtedy niecałe 10 lat. Ludzie widząc, że nas zabierali i że nie mamy ze sobą
wiele rzeczy, rzucali nam na sanie, co kto miał, chleb, kawał słoniny, bo
wiedzieli, że czeka nas daleka droga. Sowieci przygotowali cały transport z
sąsiednich wiosek. Mówili, że wysiedlają nas dlatego, że jesteśmy "kułaki".
Wsadzili nas do wagonów towarowych. Były już tak
napakowane, że trudno było znaleźć miejsce. Nie wszyscy mogli siedzieć.
Część musiała stać. Pozbijano naprędce prycze. Tak nas wieźli aż na Sybir.
Była ostra zima. Ojciec, widząc głębokie śniegi i trzaskający mróz
zapłakał». Mówił, że on sobie może radę da, ale dzieci mu chyba poumierają w
tych warunkach.
Zawieźli nas do rejonu (obłast) Archangielska. Ojciec pracował przy ścinaniu
drzewa. Matka ściągała wióry z drzewa. W zimie ojciec pracował w tartaku, a
matka była z nami w domu. Do wiórowania drzewa chodziła matka dopiero, gdy
zginął śnieg. Ja z młodszym bratem zbierałam w lesie poziomki i grzyby. O
nauce w szkole nie było mowy. Nauczyliśmy się jedynie trochę po rosyjsku,
rozmawiając z miejscowymi dziećmi. Ludzie miejscowi byli zastraszeni. Nie
wiedzieli, kim jesteśmy, nie kontaktowali się i nie rozmawiali z nami wiele.
Ojciec znał rosyjski język i zaznajomił się z brygadierem, który sie okazał
bardzo dobrym człowiekiem i pomagał nam. Nasze baraki były oddzielone, w
lesie, z dala od domów miejscowych. Początkowo dostawaliśmy z Polski paczki
z żywnością, z kaszą, mąką i dzięki temu mogliśmy przeżyć. Pamiętam pierwsze
Świta Bożego Narodzenia. Nie było co postawić na stole, jak to zawsze było w
Polsce we zwyczaju. Co kto miał postawił na stół. Podzieliliśmy się suchym
chlebem i taka była nasza wigilia.
Przebywaliśmy w tych lasach aż do momentu, gdy rodzice dowiedzieli się, że
ogłoszono amnestię po podpisaniu umowy między rządem polskim a sowieckim.
Rosjanie przyszli do nas do baraków i powiedzieli, że jesteśmy wolni.
Spakowaliśmy nasz skromny dobytek, i każdy na własną rękę ładował się do
wagonów. Pojechaliśmy na południe. Nie mieliśmy co jeść. Na jednej ze
stacji, mój ojciec, a z nim kilku innych mężczyzn, wysiedli z wagonu i
poszli do pobliskich osiedli w poszukiwaniu chleba. Tymczasem pociąg ruszył
i wszyscy zostali. Po dziś dzień nie wiem, co się z nimi stało. Zaginęli bez
śladu. Została matka z dwojgiem dzieci, bez dokumentów, gdyż ojciec miał
wszystkie papiery ze sobą.
Wylądowaliśmy w kołchozie w Piskiencie w Uzbekistanie. Zawieźli nas do na
plantacje bawełny. Zbieraliśmy w lecie bawełnę (watę) a jesienią obieraliśmy
orzeszki (fistaszki) oraz karmiliśmy jedwabniki. Nie płacili nam rublami a
jedynie wydzielali otręby z mąki. Z tego piekło się placki, które były całym
naszym pożywieniem. Aby przeżyć usiłowaliśmy czasem kraść z magazynu trochę
kartofli. Używaliśmy do tego długiego cienkiego kijka, którym przez dziurę w
ścianie, pod strachem, wyciągaliśmy po kartoflu.
Miejscowa ludność uzbecka, nie wiedziała kim jesteśmy i nie okazywała nam
przychylności. W kołchozie było wielu Polaków. Po pewnym czasie przewieźli
nas z tego kołchozu do innego. Tam mój młodszy brat zachorował na odrę i
przeziębił się. Nie było mowy o żadnej pomocy lekarskiej. Po kilku dniach
brat zmarł. Miał wtedy 6 lat. Pochowaliśmy go na tamtejszym cmentarzu. Kilku
mężczyzn dowiedziało się, że w Jangi Jul tworzy się polska placówka
organizująca polska armię. Uciekliśmy wtedy z kołchozu, zabierając ze sobą
co kto miał, do najbliższej stacji kolejowej. Musieliśmy się przeprawić
przez szeroką rzekę o wartkim prądzie. Było nas 6 rodzin, same kobiety.
Wynajęliśmy 5 wielbłądów. Powsadzali nas na nie i przewieźli przez rzekę.
Dostaliśmy się do stacji i pociągiem dojechaliśmy do polskiej placówki do
Wreska. Tam się już nami zaopiekowali i nakarmili. Mimo iż wojsko miało
ograniczone przydziały żywności, dzielili się z nami - ludnością cywilną.
Dopytywałyśmy się o ojca, ale nikt nie mógł nam udzielić żadnych informacji.
Ślad po nim i innych, którzy mu towarzyszyli, zaginął.
We Wresku matka oddała mnie do sierocińca, bo tam były rzekomo lepsze
warunki. Matka jednakże nie mogła wykazać, że jestem Polką, bo dokumenty
zaginęły razem z ojcem. Na podstawie zeznań dwóch kobiet z naszej kolonii i
księdza udało się odtworzyć zastępcze dokumenty. Przyjęto mnie do
sierocińca, w którym przebywałam potem przez kilka miesięcy. Bierzmował nas
ksiądz Gawlina.
Po jakimś czasie cały sierociniec wywieziono do Krasnowodzka. Matka została
w obozie, a sierociniec wywieziono do Persji, do Pahlawi. Zaprowadzili nas
do łaźni, obgolili zupełnie włosy, zdezynfekowali piaskowym mydłem.
Podzielili nas na grupy i zawieźli ciężarówkami do Teheranu. Zachorowałam na
malarię i zabrali mnie do szpitala. Lezałam w nim dwa tygodnie. Matka
przyjechała do Pahlawi późniejszym transportem, odnalazła mnie w szpitalu i
zabrała do siebie.
Z Teheranu wywieźli nas do Karaczi, do Indii. Byliśmy tam kilka miesięcy.
Przede wszystkim pamiętam panujące tam ogromne upały. Nie można było wyjść
na dwór bez specjalnych hełmów. Rozpoczęto rejestrację na wyjazd do Afryki
lub do Meksyku. Zdecydowałyśmy się jechać do Meksyku. Dojechaliśmy do portu
w Bombaju, wsiedliśmy na amerykański statek i popłynęliśmy do San Francisco.
Podróż okrężną drogą trwała 6 tygodni. Zatrzymywaliśmy się w Australii i
Nowej Zelandii aby uzupełnić paliwo. Australijska Polonia zaopatrzyła nas w
odzież. Kilkakrotnie w czasie podróży
ogłaszano alarm, spowodowany zagrożeniem, prawdopodobnie przez japońskie
łodzie podwodne. Musieliśmy ubrać kamizelki ratunkowe i wyjść na pokład. W
całym transporcie było nas około 700 osób, większość kobiety i dzieci oraz
kilku starszych mężczyzn.
Zawieźli nas pociągiem z San Francisco do
Meksyku. Tam zaopiekowała się nami Rada Polonii Amerykańskiej. Zawieźli nas
do Guanajuato. Umieścili nas w szkole. Po dwóch tygodniach przewieźli nas do
kolonii Santa Rosa. Była to willa jakiegoś bogatego Meksykańczyka. Na
początku uczyłyśmy się pod drzewami. Potem przyjechała siostra zakonna
i nauka rozpoczęła się bardziej regularnie. Stary młyn przebudowali na
szkołę. Dojechało jeszcze 7 sióstr, profesor Sobota z Anglii oraz kilka
polskich nauczycielek. Dostaliśmy z Anglii podręczniki. Założono Harcerstwo.
Przyjechał z Anglii ks. Jarzembowski. Zorganizowano chór, urządzano tańce.
Młodzież była w tym czasie bardzo zajęta.
Meksykańczycy przyjęli nas bardzo serdecznie. Pamiętam, gdy przyjechałyśmy
zabiedzone na stację, przyjęła nas miejscowa meksykańska orkiestra.
Rozpłakaliśmy się wszyscy ze wzruszenia. Dobrze nam było w Meksyku.
Przebywaliśmy tam do roku 1946-tego. Kolonia została rozwiązana. Wiele
dzieci pojechało do Ameryki, wiele kobiet dołączyło do swych mężów, czy
ojców do Anglii. Ja z matka pozostałyśmy jeszcze przez 9 miesięcy pracując u
konsula amerykańskiego. Matka była tam kucharką a ja opiekowałam się
dziećmi.
W 1947-ym roku odszukała nas moja ciotka i zabrała do Kanady, na farmę w
Saskatchewan. Byłyśmy tam przez trzy miesiące. Kuzynka matki sprowadziła nas
do Winnipegu. Znalazłam pracę w szwalni. Wkrótce po przybyciu zapisałam się
do chóru "Sokoła". Tam poznałam swojego męża. Pobraliśmy się w 1950-tym
roku. Na początku było ciężko. Mąż miał jedną walizkę i ja jedną i to
jeszcze drewniana, rosyjską. Sprowadziłam matkę z farmy, dzięki czemu
mogliśmy obydwoje z mężem pracować. Urodziła się nam córka. Kupiliśmy sobie
mały domek. Urodził się syn. Kupiliśmy drugi,
większy domek. Mąż należy do SPK a ja do Koła Pań Emilii Plater. Dzieci
pokończyły uniwersytety, córka pracuje w Air Canada a syn u Eatonsa. W
zeszłym roku syn się ożenił. Rodzina się powiększa. Po wielu dramatycznych
przejściach udało się nam powrócić do normalności i cieszyć się życiem.