Urodziłem się w 1925 roku w Jabłonowie na Pomorzu.
Miałem 14 lat, gdy wybuchła wojna w 1939 roku. W rodzinie, oprócz mnie było
jeszcze trzech braci: Maksymilian, Leon i Kazimierz. Ojciec Maksymilian pracował
na kolei. Ojciec wrócił z wojny w dwa tygodnie po jej zakończeniu. Wrócił
również brat Leon ze szpitala wojskowego w Warszawie. Przez jakiś czas rodzina
była w komplecie. W czerwcu 1940-go roku wywieźli mnie Niemcy do przymusowej
pracy na roli. Pracowałem u "bauera" przez 3 lata. Było nas dwóch chłopaków z
Grudziądza na dużym gospodarstwie. Ja pracowałem końmi, on doglądał krów.
Traktowali nas bardzo dobrze. Oczywiście trzeba było pracować od wschodu do
zachodu słońca, ale człowiek nie był przynajmniej głodny. Otrzymywaliśmy posiłki
5 razy dziennie. W 1943-cim roku Niemcy wprowadzili na Pomorzu listę nr.
3,
t.zw. "eingedeutsch" (zniemczeni). Brat Maks, podchorąży, był w tym
czasie w niemieckiej niewoli, drugi brat Kazimierz, na robotach
przymusowych w Niemczech. Matka zdecydowała podpisać listę, aby
pomóc bratu w niewoli. Ja byłem wtedy niepełnoletni i nie miałem
wpływu na decyzję. W 1943 wezwali mnie na komisję poborową. W
początku lipca zabrali mnie do "Arbeitsdienst" (odpowiednik - Junackie
Hufce Pracy). Wysłano nas na wyspę przy ujściu rzeki Panemünde
gdzie Niemcy budowali rakiety odrzutowe V-1. Zauważyłem również
pierwsze samoloty odrzutowe. Pracowało tam kilka kompanii po 200
junaków. Zatrudniali nas przy robotach ziemnych i przy maskowaniu
baraków, które malowało się na zielono. Koło połowy sierpnia zaczęły
się alarmy ostrzegawcze. Zaciemnili całą wyspę. Tylko obóz koncentracyjny był oświetlony. Wyspa została silnie zbombardowana,
ale nie trafili w najważniejsze bloki, gdzie były produkowane pociski.
Po nalocie zjechała się elita hitlerowska z Berlina z Himmlerem na
czele. My zasypywaliśmy leje na drodze po bombach. Potem nas
przenieśli do namiotów w lesie, daleko od miasta. Przy końcu września
zwolniono nas po 3 miesiącach służby i powróciłem do domu do
Grudziądza. W listopadzie, gdy skończyłem 17 lat, wezwano mnie na
normalny pobór do wojska. Przydzielono mnie do piechoty.
Stacjonowano nas w mieście Fulda, w Bawarii, a krótko potem
przewieziono do Francji, gdzie przechodziliśmy w dalszym ciągu
szkolenie rekruckie.
Wielu było Polaków z Pomorza i Śląska w armii niemieckiej.
Było również kilku z Wielkopolski. W grupie, gdzie byli sami Polacy, z
reguły mówiło się po polsku. Nie było sprzeciwów ze strony
dowództwa. Stosunki koleżeńskie między żołnierzami Polakami i
Niemcami układały się poprawnie. W Święta Bożego Narodzenia każdy
kolędował po swojemu. Czasem dojeżdżał w jedną niedzielę ksiądz
protestancki a w drugą niedzielę - katolicki. Polacy w armii niemieckiej
mogli się dosłużyć do starszego strzelca lub kaprala. W naszej kompanii
był Czech kapral. Zachęcał nas nawet w czasie marszu, abyśmy
śpiewali polskie piosenki. Nie było specjalnych szykan w związku z
używaniem polskiego języka. Kapral wiedział, że mój brat Maks, był w
niewoli niemieckiej, ale nikt z tego nie robił problemu, choć mogło
zdarzyć, że brat mógł się znaleźć po drugiej stronie frontu.
Po okresie intensywnego szkolenia przenieśli nas nad
hiszpańską granicę, nad Atlantyk, do obrony wybrzeża. Miasteczko
nazywało się Saint Jean de Luz. Na wybrzeżu były rozmieszczone, co
3 km, placówki liczące do 20 żołnierzy. Schrony budowano w
wydmach piaskowych. Służba polegała na staniu na posterunku przez
7 dni w tygodniu i patrolowaniu wybrzeża. Co 8 godzin następowała
zmiana a raz na tydzień dawano nam 16 godzin odpoczynku.
Wyżywienie było bardzo marne. Pół bochenka chleba i ciepłe jedzenie
oraz 3 papierosy na dzień. Spałem na piasku raczej, bo w schronach była masa szczurów. Ganiały po
łóżkach.
Po inwazji na Normandię, w czerwcu 1944-go roku, zaczęli nas
wycofywać na obronę Niemiec. Maszerowało się nocami. 3/4 naszej
kompanii stanowili Polacy z Pomorza. Wydali nam po 60 naboi i 1 ręczny granat i
1 polski karabin maszynowy, chłodzony wodą. Niemcy
nie potrafili się z nim obchodzić. Tylko jeden Polak, który służył w
polskim wojsku mógł go obsługiwać. Maszerowaliśmy blisko Paryża.
Skierowali nas na południową Francję. Wiadomo było, że zbliża się
koniec. Podwozili nas już teraz ciężarówkami, ale posuwaliśmy się wyłącznie
nocami. Samoloty alianckie krążyły nad nami cały czas. W
pewnym miejscu zauważyliśmy na trasie marszu światło w budynku.
Francuzi nie zasłaniali okna. Weszliśmy do domu i nakazaliśmy im
zasłonić okna. Usłyszałem, że starsza pani odezwała się do dzieci po
polsku: "Teraz nas chyba zabiorą". Odpowiedziałem po polsku, żeby
się nie obawiała, że jesteśmy Polakami. Powiedzieliśmy im, że za nami
już nie ma niemieckich wojsk i że wkrótce będą wolni. Poczęstowała
nas i dała na drogę bochenek chleba i duży kawałek boczku.
Posuwaliśmy się w kierunku szwajcarskiej granicy. Wieczorem
pojawiły się nagle trzy amerykańskie czołgi. Ktoś z Niemców wydał
komendę i działko- dwufuntówka wystrzeliła w ich kierunku. Czołgi
się wycofały. Na drugi dzień rano zaczęli nas ostrzeliwać i to trwało do
południa. Było nas 50-ciu-kilku. Siedzieliśmy w piwnicach.
Usłyszeliśmy warkot silników czołgowych. Amerykański żołnierz
krzyczy po niemiecku "Hände hoch" aby wyjść. Rozmawialiśmy
pomiędzy sobą po polsku. Okazało się, że amerykański żołnierz też był Polakiem i
zwrócił się do nas po polsku. Miałem mapy rozmieszczenia
dowództwa. Zabrał mi te mapy i odszedł do czołgu. Wysłali nas do
punktu zbornego. Amerykanie zabrali nas i zawieźli do przejściowego
obozu jenieckiego. Rano dali nam po puszce konserwy i dowieźli do
punktów zbornych nad Morzem Śródziemnym niedaleko Riviery.
Ustawili nas w kolumnach, w piątkach. Zauważyłem na rękawie żołnierza, który nas pilnował napis "Poland" i orzełka.
Zwrócił się do
naszej kolumny: "Kto się czuje Polakiem i chce zgłosić się na
ochotnika, niech zejdzie z drogi na łąkę". Okazało się, że 3/4 kolumny,
bez wahania, wyszła na łąkę. Resztę Niemców poprowadzili do innego
obozu. Nakarmili nas solidnie, załadowali na okręt i dowieźli do Neapolu, potem
na pociągi i do południowych Włoch. Byli tam
również jeńcy, własowcy. Wykąpaliśmy się w łaźniach i dali nam
nowe mundury. Już na następny dzień odbywały się przydziały do
oddziałów. Porucznik Jasiński wybierał do kawalerii pancernej.
Zadowolony byłem z przydziału do tej broni. Wywieźli nas stamtąd do Matery,
potem do Galatona, Calabrii i Gubio. Byłem w klasztorze Św.
Umberto, znanym historycznym miejscu. Pamiętam szklaną trumnę
nad głównym ołtarzem. W Gubio przeszedłem szkołę podoficerską
kawalerii pancernej, jako kierowca, radiooperator i strzelec. Dostałem
ostatecznie przydział do pułku Ułanów Karpackich. Szkolenie się już
nie przydało, bo w międzyczasie zakończyła się akcja. Przesunęli nas
do Macerata i po jakimś czasie wyjechaliśmy do Szkocji.
Za pośrednictwem kolegi z Grudziądza dowiedziałem się,
że
moi rodzice i brat nie żyją. Zginęli podczas ofensywy sowieckiej, przy
końcu lutego w 1945-tym roku. Grudziądz był ufortyfikowany i
Niemcy stawiali silny i długotrwały opór, w rezultacie miasto zostało
bardzo zniszczone. Otrzymałem z Czerwonego Krzyża wiadomość o
bracie Maksie, który, po wyzwoleniu z niemieckiego obozu jenieckiego
(oflagu) poszedł do kompanii wartowniczej. Kazik był, podobnie jak a, w niemieckim wojsku w Afryce, gdzie się dostał do niewoli. Potem
dołączył do dywizji generała Maczka. Kazik walczył już u Maczka,
podczas gdy ja byłem jeszcze w niemieckim wojsku. Dosłużył się
stopnia plutonowego i zdobył Krzyż Virtuti Militari. Mieszka w
Holandii i ożenił się z Holenderką. On szczupły, a żona tęższa.
Do Polski nie miałem zamiaru wracać. Rodzice nie
żyli.
Najlepszy przyjaciel pojechał do Polski. Wkrótce potem odpisała mi
jego siostra, że zachorował na płuca, nerki i wątrobę i zmarł. Maks był
już w Kanadzie od 1947-go roku i sponsorował mój przyjazd do
Kanady w sierpniu 1949-go roku.
Po przyjeździe dołączyłem do SPK do teatralnego kółka
amatorskiego. Co dnia odbywały się próby, na które szło się
bezpośrednio po pracy. Na próbach chóru poznałem moją przyszłą żonę, Stefę. Pobraliśmy się w 1952-im roku. Przyszły dzieci: Teresa,
potem Ludwik, Barbara i Urszula. Teresa skończyła Uniwersytet,
pracuje w Ottawie, w Ministerstwie Skarbu. Ludwik jest na Red River
College, na elektronice komputerowej. Barbara skończyła 12 klas i
pracuje w sklepie optycznym. Urszula studiuje na uniwersytecie i
zaczyna już trzeci rok.
Początkowo pracowałem w Weststeel St. Boniface. Od 1951
pracuję u Canadian Pacific Railway (CPR). Jeszcze 7 dni i przejdę na
emeryturę. Mam dobry plan emerytalny. Moja sytuacja finansowa po
emeryturze będzie prawie taka sama jak przed emeryturą. Wielu kolegów pracowało
w warsztatach naprawczych Westernshaft. Jedną z
pozycji kierowniczych piastował tam Polak Lenowski, Kanadyjczyk
polskiego pochodzenia, po polsku słabo mówił, ale gdy Polak przyszedł
to pracę dostał. Dzięki temu, że pierwsi zatrudnieni Polacy dobrze pracowali, łatwiej było później innym Polakom otrzymać pracę. Jeden
kolega wciągał drugiego. W firmach prywatnych, na kontraktach, także
angażowali Polaków.
W CPR na początku pracowałem w sekcji budowy torów i
naprawy. Warunki były trudne, pracowało się w zimie, na powietrzu.
Potem dostałem zwolnienie a w 1963-im roku przyjęto mnie powtórnie.
Malowałem wagony, przeważnie napisy. I pracuję do dziś.
Przyjemnie wspominam okres, gdy wspólnie z wieloma
kolegami, śpiewaliśmy w chórze "Sokoła". Chór składał się z 70-ciu
osób. Z kolegą Gardziejewskim śpiewaliśmy w drugich basach. Przez
wiele lat zaangażowany jestem w poczcie sztandarowym SPK. |