|
Tadeusz Gardziejewski
WSPOMNIENIA
Spisane
w czasie od listopada 1987 do maja
1988-go roku |
|
Urodziłem się w 1919 roku w królewskim mieście Kuty, najbardziej na
południe wysuniętym miasteczku w Polsce. Może po raz pierwszy od czasów
Jagiellonów przeszły Kuty do historii, w tragicznym wrześniu 1939 roku.
Był to jeden z punktów, gdzie wojsko, urzędy, władze przechodziły przez
granicę do Rumunii. Polacy byli tu w mniejszości. Ormianie byli
burmistrzami tego miasta i stanowili, po Żydach i Ukraińcach, trzecią
grupę. Polacy byli na szarym końcu.
Mój ojciec był
sędzią w tym miasteczku. Miałem troje rodzeństwa. Ja byłem najmłodszy. W domu
rodzicielskim panowała surowa etykieta. Nikt nie ośmielił się podnieść łyżki do
ust, nim matka nie usiadła do stołu. Trzeba było wyrazić komplement, że smakuje
lub w ogóle nic nie mówić.
Uczęszczałem do
gimnazjum, które mieściło się w oddalonej o 42 km Kołomyji. Mieszkałem tam w
bursie - internacie i, mimo tęsknoty, tylko na wielkie Święta przyjeżdżało się
do domu, do Kut. Dyscyplina w bursie była drakońska. Bicie w skórę, zamykanie do
oddzielnego pokoju, t.zw. karcer, były na porządku dziennym. To spartańskie
wychowanie wywarło zapewne duży wpływ na dalsze koleje mojego losu.
Przysposobienie wojskowe, harcerstwo, obóz i przede wszystkim stałe obcowanie z
rówieśnikami, w dużej mierze pomogło mi później w zrozumieniu koleżeństwa w
zbiorowości, w wojsku. Nie powiem, żebym nie lubił wojska, ale też nigdy mi to
wojsko nie imponowało. Nigdy się wtedy człowiek nie spodziewał, że dobrych parę
lat będzie musiał w tym mundurze spędzić.
Później przyszła matura.
Zdawałem przedostatnią maturę starego typu przed reformą Jedrzejowicza, która
stworzyła szkoły gimnazjalne i licealne różnych typów. Poszedłem na uniwersytet
zgodnie z życzeniem ojca, na prawo, choć ciągnęło mnie zawsze do medycyny.
Zamierzałem ją studiować po skończeniu prawa, zgodnie z sugestią ojca.
Należałem do Legii Akademickiej. Mundur miało się w domu przez cały czas. Jeśli
ktoś odbył służbę w Legii i uzyskał stopień, to ten stopień był później w wojsku
respektowany. Raz w tygodniu było się właściwie skoszarowanym. Zamiast na
wykłady szło się na zbiórkę, na ćwiczenia wojskowe. W tym dniu wolno było
chodzić w mundurze cały dzień.
W 1939 roku po ukończeniu 2-go roku prawa, byliśmy na wakacjach, w naprężeniu
wysłuchując komunikatów radiowych. Mówiło się o częściowej mobilizacji. Sporo
było fanfaronady. Mówiło się, że następny walczyk -w Berlinie. Ojciec częściej
chodził po godzinach pracy do sądu, gdyż oczekiwał polecenia otworzenia
zapieczętowanych, ściśle tajnych akt z plakatami mobilizacyjnymi. Aż wreszcie
zauważyłem jak policjant wywieszał je na starym dębie. Brat mój, starszy o
cztery lata, który był oficerem rezerwy został powołany do wojska. Słuchało się
komunikatów radiowych, próbowało się coś z tego wyłowić. Byłem święcie
przekonany, że Legia Akademicka będzie zmobilizowana . Miałem motocykl służbowy,
pojechałem do Lwowa po to tylko, aby się dowiedzieć, że Legia nie będzie
zmobilizowana. Nie pozostawało mi nic innego jak wrócić do Kut. Dopiero później
zdałem sobie sprawę jak niebezpieczna była to eskapada, bo Ukraińcy byli już
niespokojni. Przy dobrej znajomości języka ukraińskiego udało mi się bezpiecznie
dojechać do domu.
Zbliżał się 17 września. Już około 15 września mniejsze kolumny wojskowe zaczęły
dochodzić do Kut. Główne kolumny szły jednak na Zaleszczyki. Innym punktem
przejścia był Śniatyń. W końcu przyszła kolej i na Kuty. Przez, zbudowany przez
saperów, most na Prucie posuwał się nieprzerwany łańcuch samochodów. Powołali
mnie do Obrony Narodowej. Dostaliśmy biało-czerwone opaski, także stare,
austriackie, przysłowiowe manlichery, do których, zresztą, nie było amunicji.
Zostaliśmy przeznaczeni do wzmocnienia Straży Granicznej. Do dziś dnia nie mam
zielonego pojęcia na czym miało polegać to wzmacnianie. Zawodowa Straż Graniczna
nie mogła opanować przemytników. Zresztą przemytnicy odegrali później ważną rolę
w przeprowadzaniu przez granicę. Zaczęły się wycofywać oddziały wojskowe.
Najpierw przekraczało przez most lotnictwo, w bardzo regularnych,
zdyscyplinowanych oddziałach. Użyto nas do regulacji ruchu. Dostałem posterunek
na skrzyżowaniu dwóch dróg. Jedna szła z północy z Kosowa a druga ze Śniatynia.
Nadjechał oddział pod dowództwem kapitana rezerwy w sile, może kompanii, z
łazikami, ciężarowymi samochodami, działkiem przeciwpancernym i karabinami
maszynowymi. Naprzeciw mojego domu zaciągnęli placówkę. Kapitan zapowiedział, że
bolszewicy tu nie wejdą, że on będzie bronił tego przyczółka. Zaciągnął placówki
na drogach wiodących do miasta. Wśród ludzi zapanowała panika. Burmistrz
poprosił ojca, aby kapitanowi wyperswadować, że wojny nie wygra. Dochodziły
wieści z Kosowa, że Rosjanie już tam są. Kapitan zaczął się obcesowo i arogancko
zachowywać. Matka była bardzo podenerwowana. Nastąpiła konfrontacja między ojcem
a kapitanem. Tymczasem w odległości 3 km od miasta pokazała się już kolumna
czołgów sowieckich. Kapitan zwinął placówkę i odjechał na most. Do miasta
wtoczył się pierwszy sowiecki czołg. Naprzeciw niemu wyjechał łazik z oddziału
naszego kapitana. Z miejsca zakręcili w kierunku mostu i wtedy z czołga poszły
dwie serie z karabinu maszynowego. Sowiecki żołnierz wyciągnął z kieszeni
zabitego podchorążego dokumenty. Okazało się, że był to Tadeusz Dołęga Mostowicz.
I wbrew wszystkim relacjom o tym jak zginął pisarz, byłem naocznym świadkiem,
jak naprawdę zginął. Widzieliśmy jego portfel. Był w nim niezrealizowany czek z
"ROJU" za "Pamiętnik Pani Hanki"- jego przedostatniej powieści. Jurek Horodyński
postarał się, aby urządzić przyzwoity pogrzeb. Rodzina ormiańska Manugiewiczów
miała niewykorzystany jeszcze grobowiec i wyraziła zgodę na pochowanie w nim
Mostowicza.
W tym samym dniu miejscowi komuniści, przeważnie Żydzi z Bund'u (skrajnie
lewicowej organizacji żydowskiej) i Ukraińcy oficjalnie witali wkraczającą
Czerwoną Armię. Na prędce zbudowali trybunę na rynku i dla udekorowania jej
zabrali z budynku "Sokoła" duży kilim z polskim orłem. Na trybunie przemawiał
magister praw Krumholz, syn karczmarza. Ojciec błagał syna, aby nie przemawiał.
Gdy to nie pomogło, rzucił rytualną klątwę na niego. Przeżywał to tak mocno, że
dostał ataku serca i zmarł na miejscu. Odbył się manifestacyjny pogrzeb ojca.
Kahał żydowski nie chciał dopuścić, aby później, na tym samym cmentarzu,
pochować syna.
Za dwa dni aresztowali ojca. Zabrali go z budynku Sądu. W przeciągu 4 -ech
godzin miejscowa ludność zebrała blisko 4 000 podpisów na petycji o zwolnienie
ojca. Sowieci zgodzili się, ale zakwalifikowali nas do kategorii paszportowej
numer 111. Oznaczało to, że uznali nas za "niebezpieczny społecznie element",
który nie może mieszkać w 100 kilometrowym pasie przygranicznym, ani w miastach
wojewódzkich. W przeciągu trzech dni kazali nam wynieść się z domu i zlikwidować
wszystko. Znajomy Hucuł zabrał część rzeczy do siebie na "przechowanie" i dał
nam wóz, którym pojechaliśmy do Trembowli, do mojej siostry-nauczycielki.
Szybko skończyły się zapasy żywności. Matka zaczęła liczyć kartofle do garnka.
Była już jesień. Z kolegami z gimnazjum wybraliśmy się na kopanie kartofli.
Później chodziło się do lasu wycinać gałęzie. Mieliśmy więc drzewo, a z opałem
na Podolu jest bardzo trudno. Zaczęliśmy wymieniać. Za furę gałęzi dostawało się
pół prosiaka. Potem pracowałem w kamieniołomach i przy budowie drogi do
lotniska. Była to praca akordowa i dobrze płatna.
Brat, który został ranny w walkach pod Zamościem i dostał się do niewoli
niemieckiej, uciekł z transportu i wrócił do Lwowa. Razem z nim zapisałem się na
przyspieszony kurs prawa po ukraińsku. Tak przeszła zima. W jesieni w
październiku 1940-go roku zaczęły się rozchodzić pogłoski, że roczniki 1917-ty i
1918 - ty pójdą do wojska. Pierwszy pobór wracał wkrótce jako bataliony robocze,
które pracowały nad umocnieniem linii Sanu. Nie byli nawet umundurowani. Mnie
zabrano w maju 1941-go roku. Pamiętam rozmowę poważną z ojcem. "Wiesz co synu -
mówił - masz do wyboru więzienie albo to wojsko. Wolałbym cię widzieć w
więzieniu niż w mundurze sowieckim z gwiazdą. Jednak więzienie w ustroju
sowieckim to nic przyjemnego".
Stanąłem przed Komisją Poborową. Przy stole siedziało 12 osób. Trzy albo cztery
niewiasty. Po pobieżnych oględzinach lekarskich stawało się przed elegancko
nakrytym stołem z marszczonymi czerwonymi flagami. Naczelnik zapytał mnie czy
chcę dostąpić zaszczytu służenia w armii robotniczo-chłopskiej. Odpowiedziałem,
że absolutnie nie, bo wyrosłem i wychowałem się w systemie burżuazyjnym. Państwo
sowieckie określiło nas jako "niebezpieczny element społeczny", nie pozwala nam
zamieszkiwać w pasie przygranicznym, nie ma do nas zaufania, jak więc możecie
mnie brać do wojska ? Zapanowała konsternacja. Byłem przekonany, że po tym
odezwaniu, nikt ze mną nie będzie gadał, tylko wsadzą mnie do więzienia.
Tymczasem wstał naczelnik komisji i mówi " Wot panarawił się mnie molodiec
(Podoba mi się chłopak). Nie należy do tych, którzy przedtem krzyczeli "niech
żyje Piłsudski " a teraz krzyczą "niech żyje Krasna Armia". Dla nas
najważniejsze, że mówi co myśli. Pójdziesz do wojska, zobaczysz jak u nas jest.
Po odbytej służbie wojskowej nie tylko skreśli się ten fatalny paragraf dla
ciebie, ale i dla całej rodziny". Jego opinia została wpisana do pierwszego
dokumentu jako adnotacja. I z tym pojechałem do wojska. Nie bardzo sobie
zdawałem sprawę w co wchodzę. Trochę to zakrawało na przygodę, było się młodym,
i wcale się tym nie martwiłem. Ojciec się z tym pogodził. Sam był wojskowym -
oficerem w armii austriackiej, który potem wstąpił do Hallerczyków. Przykazywał
mi, że w wojsku przede wszystkim musisz mieć czysty karabin. Wystrugał mi z
drzewa przyrządy do czyszczenia, zapakował do pudełka od cygar, dołożył do tego
flanelowe paski do czyszczenia karabinu. Okazało się później, że przy zdawaniu
osobistych rzeczy, które skrupulatnie spisywali, starszyna zawołał starszego
kapitana i pyta się mnie, co to jest ? Odpowiedziałem, że są to przybory, które
dał mi ojciec, abym miał czym porządnie czyścić karabin. Kapitan zarządził
zbiórkę kompanii i pokazał wszystkim w jakie to przybory wyekwipował ojciec syna
do wojska. I to znów zostało wpisane do ewidencji osobistej. Dostałem 300 rubli
za to, że tak dobrze zostałem wyekwipowany do wojska.
Zawieziono nas w końcu na Kaukaz do Ordżonikidze nad Terekiem. Oddziały nasze
były klasyfikowane jako wojska tropikalne. Mieliśmy kapelusze z celty nazywane
oficjalnie "panama". Szkolenie w armii było bardzo wyczerpujące. Po porannej
gimnastyce trwającej 20 minut czuło się już zupełnie zmęczonym. Następował
poranny przegląd. Jest to chyba jedyna w świecie armia na świecie, która w
regulaminie służby wewnętrznej ma specjalny rozdział poświęcony wszom. Regulamin
powiada, że codziennie po gimnastyce trzeba zdjąć płócienną koszule i drużynowy
ma sprawdzić, czy nie ma wszy. Jeśli znajdzie, wtedy cały oddział idzie do
łaźni, do "woszobojnici"( odwszawiania). Latrynę używało się prawie na komendę.
Musiało się przyzwyczaić organizm do reguły. Nauka śpiewu, była częścią
współzawodnictwa między oddziałami. Wojsko w lecie stało w obozach budowanych
według jednego planu. Porządek dzienny w szkoleniu był bardzo przeładowany. Pod
koniec dnia człowiek był zupełnie wykończony. Wieczorem sprawdzano obecność.
Szkolenie nastawione było przede wszystkim na wyrobienie automatyzmu działania.
Na komendę trzeba było np. odpiąć ładownicę, otworzyć zamek w karabinie, włożyć
magazynek z dziesięcioma nabojami, postawić celownik, złożyć się do strzału i
nacisnąć język spustowy. Na to wszystko było przeznaczone 3 sekundy. Na początku
wydawało się, że to niemożliwe, potem doszło się do takiej wprawy, że w
przepisanym czasie wystarczało jeszcze na podrapanie się po nosie. Podobnie było
z zawijaniem onucy. Na początku owijacze nie chciały się trzymać na nodze, potem
już trzymały się dobrze. Zgodnie z zasadą Suworowa, którą Krasna Armia przejęła
bez żadnych zastrzeżeń, "im więcej potu na ćwiczeniach tym mniej krwi w walce."
Trzymali się tego ściśle. Dowódca pułku np. wyjeżdżał konno sprawdzać, czy na
koszulach powracających z ćwiczeń żołnierzy są białe kontury z potu. Rzadko
która armia w świecie mogła tak konsekwentnie wydusić wszystko z człowieka.
Bardzo wyczerpujące były np. biegi w maskach gazowych. Gdy wybuchła wojna,
Stalin nakazał, aby w trzy miesiące wyćwiczyć rekruta na żołnierza liniowego.
Szkolenie trwało 16-cie godzin na dobę.
System wymagał kradzieży, aby mieć kompletny sprzęt. Pamiętam, gdy ukradli mi
maskę gazową, przełożony, do którego się zwróciłem, wyraźnie powiedział mi:
"twoja rzecz, abyś miał, co trzeba". To się nazywało zaradnością żołnierza.
W oddziałach znajdował się konglomerat różnych narodowości. Jako Polak z
Zachodniej Ukrainy byłem między nimi typem egzotycznym. Niewielu było w
oddziałach takich, którzy byli na Zachodzie a wszyscy byli niezmiernie ciekawi
jak się tam żyje. Informacje, które uzyskiwali ode mnie nie zawsze się pokrywały
z oficjalną wersją, podawaną im na szkoleniu.
W szkoleniu był podwójny zestaw oficerów. Jedni szkolili wojskowo drudzy
politycznie ("politruk"). Ci polityczni przechodzili specjalne szkolenie po
kończeniu szkoły oficerskiej. Politrucy prowadzili zajęcia codziennie. Na
zajęciach politycznych prowadzono intensywną agitację antyreligijną. Na jednym z
wykładów, politruk wysilał się, aby udowodnić, że np. przeżegnanie chmury
gradowej ikoną, aby ją odwrócić, to zabobony. Zwrócił się do mnie i zapytał, czy
wierzę w to co on mówi. Odpowiedziałem mu, że się z nim w zupełności zgadzam ale
dziwię się, że on powtarza to, co mówi każdy szanujący się pop. To są zabobony,
które nie mają nic wspólnego z wiarą, która zawsze starała się wykorzenić takie
zabobony. Nie mógł się nadziwić, że ja " wykształcony człowiek, a wierzy".
Powołałem się na sowiecką konstytucję, która zapewnia każdemu człowiekowi
wolność jego przekonań. Odciął się, że jeszcze porozmawiamy na te tematy. Na
szkoleniu politrucy przekonywali, że żołnierz sowiecki rozumie potrzebę
dyscypliny, natomiast w armiach zachodnich panowała dyscyplina wdrażana pałką. W
tych armiach kapral był specjalną szarżą po to, aby bić pałką żołnierza, który
nie wykonuje rozkazu. Dlatego we wszystkich przesłuchaniach należało unikać
przyznania się do tego, że się jest kapralem.
Po wybuchu wojny z Niemcami odczytywano rozkaz Stalina. Przychodziły nowe pieśni
z Moskwy, początkowo buńczuczne. Potem, gdy masowo poddawały się oddziały
sowieckie ogłoszono zaoczny wyrok śmierci na 23 generałów z Własowem, za zdradę
Ojczyzny. Zintensyfikowano szkolenie, które szło w kierunku wytworzenia
wytrzymałości żołnierza i wypracowanie automatyzmu, aby żołnierz czuł się
nieswojo np. bez karabinu. Ponieważ dostałem zaprawę w Legii Akademickiej i
Przysposobieniu Wojskowym, nie miałem z tym większych trudności. Lubiłem
strzelać i dobrze strzelałem. Przynosiło mi to dodatkowe dochody przy
przestrzeliwaniu karabinów, co było funkcją płatną. Zarobiłem wtedy sporo
pieniędzy, z górą 3000 rubli. Ponadto zwalniano mnie od innych ćwiczeń.
Osiągałem dobre wyniki w t.zw. strzelaniu aplikacyjnym. Strzelaliśmy m.inn ze
starego maxima, którego dobrze znałem z Przysposobienia Wojskowego. Strzelający
nie wiedział, które tarcze i na jakiej odległości miały się pokazać. Dobrze mi
się strzelało i po kilku seriach ostatnia tarcza upadła. Pułkownik nakazał
przerwać strzelanie i zarządził zbiórkę batalionu w czworoboku, oficerowie przed
frontem. Wywołał mnie do środka czworoboku i wypowiedział regulaminową formułę
podziękowania za dobre strzelanie. Regulaminowo powinno się w takim wypadku
odpowiedzieć: "Slużu sowieckomu sojuzu" (służę Związkowi Sowieckiemu). Przeszły
mnie ciarki i postanowiłem, że tego nie powiem. Nastał nieprzyjemny moment,
cisza. I przychodzi nagle olśnienie. Przypomniało mi się jedno z ostatnio
lansowanych haseł. Ryknąłem donośnym głosem: "Służę wspólnej sprawie
rozgromienia faszyzmu". Pułkownik zasalutował, uśmiechnął się i nakazał rozejść
się. Politrukowi wytłumaczyłem, że miałem tremę i zapomniałem właściwej formuły.
Nie uwierzył - zrozumiał.
Aby wzmocnić oddziaływanie ideologiczne na żołnierzy, przysłano do oddziałów
świeżo zmobilizowanych, t.zw. "politbojcow". Byli to często młodzi studenci w
wieku przedpoborowym. Po przejściu odpowiedniego przeszkolenia, ich zadaniem
było pomagać w uświadomieniu żołnierza. Wykorzystywali każdą wolną chwilę aby
wyjąć z maski gazowej jakąś gazetę i cytowali z niej ostatnie wypowiedzi
towarzysza Stalina. Nie cieszyli się sympatią żołnierzy, którym zabierali każdą
wolną chwilę, którą można było lepiej wykorzystać na wypalenie machorki.
Obrzucano ich obraźliwymi epitetami, mimo, iż w sowieckiej armii formalnie jest
to zakazane. Żołnierze mieli jednak cały słownik zastępczych słów. Nikt się nie
mógł do nich przyczepić, ale wiadomo było, co to znaczy. Pewnego razu, na
ćwiczeniach w rzucaniu granatów, taki młody, nowoprzybyły "politbojec"
zainteresował się mną, słysząc moje imię powtarzane wielokrotnie w oddziale.
Dowiedział się , że jestem Polakiem z Zachodniej Ukrainy. "Po co jego tu karmią
- wyraził się - i tak przy pierwszej okazji, podczas pierwszego patrolu -
pójdzie do Niemców ". Słyszałem to, siedząc na boku, po wyrzuceniu swoich,
obowiązkowych, sześciu granatów. Pomyślałem sobie, że to nie dobrze, jeśli "politbojec"
ma taką o mnie opinię. Zastosowałem więc ich metodę. Podszedłem do "politbojca"
i mówię mu: "Towarzyszu, ja jestem ten Tadia, o którym ty przed chwilą mówiłeś.
Gdy wyjdziemy stąd, pójdziesz do politruka i zameldujesz mu to, coś przed chwilą
kolegom o mnie powiedział." Zaczął się tłumaczyć, że on to tylko tak powiedział.
Zagroziłem mu, że jeśli nie pójdzie, stawi mnie w nieprzyjemnej sytuacji, bo
będę musiał sam pójść. Powiedziałem mu także, że pójdę z nim, aby usłyszeć czy
on to dobrze zamelduje. Poszedł w końcu ze mną do politruka roty. Politruk
przyjął jego relację do wiadomości i rozkazał odejść. Wróciliśmy z ćwiczeń do
koszar. Okazało się, że łóżko tego żołnierza było zwinięte, rzeczy spakowane.
Przestał istnieć w kompanii. Nie dowiedziałem się co się z nim potem stało i
dokąd poszedł. Kiedyś później politruk wspomniał, że zrobiłem, co należało. Do
dziś nie wiem, czy postąpiłem właściwie.
W oddziale dobrała się nas piątka, która stanowiła zgraną grupę. Jeden z nich,
Polak, urodzony w Rosji, nazywał się Kazimierz Świeczyński z Mińska. Matka jego
była nauczycielką, a on umiał po polsku tylko "Powrót Taty". Był bardzo
negatywnie nastawiony do systemu komunistycznego. Miał piękny głos i był dobrze
zbudowany.
Drugi z paczki, Bohaczenko, był Ukraińcem. W cywilu był kierownikiem drużyny
ratunkowej na górze Kazbek na Kaukazie. Inny, Koloskow, był wykładowcą
literatury rosyjskiej w szkole średniej. Z dużą przyjemnością chodziłem z nim na
patrole i na ronty. Potrafił godzinami cytować Lermontowa a później, gdy już
nabrał do mnie zaufania, Jesienina. Tych trzech dokładnie pamiętam. Potem był
jeden z niemieckiej republiki z nad Wołgi, Ewert. Ciekawy typ. Znałem trochę
język niemiecki z gimnazjum. Ewert mówił takim samym niemieckim, jakiego nas
uczono w szkole. Potem go zabrali. Nie poszedł z nami na front, bo Niemcom nie
dowierzali.
Rzeczą specyficzną dla sowieckiej armii jest to, że zespół instruktorów który
prowadził szkolenie nie wyjeżdża razem z jednostką na front. Wszyscy pozostają
dla szkolenia następnych grup. To ma swoje dobre strony. Likwiduje to
automatycznie tarcia jakie mogłyby się wytworzyć między instruktorami a
żołnierzami. Batalion przyjeżdżający na front otrzymuje całkowity nowy zespół
dowódców na wszystkich szczeblach.
Pierwszym moim przydziałem do jednostki frontowej był 101-szy pułk piechoty
obrony wybrzeża morskiego. Podlegaliśmy marynarce. Przerzucili nas do Krasnodaru,
tam wyposażyli nas w zupełnie nowe umundurowanie. Zaczęli nas lepiej karmić
według norm frontowych. Czekało się w napięciu. Trzymaliśmy się znów razem w
naszej starej paczce. (Ewerta zabrakło). Pozwolili nam zbudować swoją ziemiankę.
Bohaczenko miał w tym duże doświadczenie. Pewnego razu, zauważył bale białego
płótna koło ładujących się wagonów odjeżdżającego oddziału, wziął je na plecy i
przyniósł do ziemianki. Bale takie używano do sygnalizacji na lotniskach.
Później za to płótno wymieniało się od miejscowej ludności żywność.
Kwestionowałem ten sposób zaopatrzenia. Bohaczenko wyśmiał mnie mówiąc, że
zachowuję się jak dziecko, że jeszcze nie nauczyłem się, jak trzeba się
zachowywać w armii. Uważali, że i ja muszę dostać swoją "dolę". Innym razem moja
paczka zdobyła cały pęk skórzanych wyściółek do butów, wyrzucając je przez otwór
w dachu wagonu.
Wreszcie wyjechaliśmy do Woroszyłogradu. Nasz pułk był przeznaczony do ewakuacji
ludności z miasta. Okazało się, że ludność ukraińska witała Niemców jako
wybawców, mając nadzieję, że Niemcy oswobodzą i zbudują Ukrainę. Wtedy władze
wydały rozkaz, aby zdecydowanie usunąć całą ludność pozostawiając przysłowiowe "
niebo i ziemię". Z Bohaczenką, jako dowódcą patrolu poszliśmy na ulicę
Krasnomajską. Mieszkała tam sama śmietanka komunistów. Opowiadałem im poprzednio
jak wyglądało wysiedlanie Polaków. Teraz mieliśmy okazję rewanżu. Przychodziło
się do mieszkania : Dawało się rozkaz " Sobiratsia z wieszczami ! (Zabierać się
z rzeczami)" i trzy godziny czasu na zapakowanie. Wolno zabrać tylko niezbędne
rzeczy. Ludzie opierali się temu rozkazowi, tłumaczyli, że są ważnymi członkami
partii itp. Nic nie pomagało. Żadnych dyskusji. Koledzy z paczki myśleli, że mi
to sprawi specjalną przyjemność odegrać się za nasze wywózki. Nie powiem, żeby
tak było. Lęk, rozterka ludzi brutalnie wyrzucanych, były takie same, jak to
pamiętam z Polski. Nikt nie wiedział, kiedy wróci. Po dopilnowaniu ewakuacji
oddział się wycofywał, zostawiał tylko gońca do następnego oddziału.
Front się zbliżał. Na stepach donieckich zaczęła się zima. Weszliśmy do akcji na
4-tym froncie ukraińskim. Byliśmy dobrze wyposażeni na zimę. Ciepła bielizna,
rękawice, dobre czapki na uszy. Sowieci czekali na tę zimę. Po napoleonskiej
wyprawie na Moskwę pozostało powiedzenie, że nie Kutuzow, ale Generał Moroz
pobił Francuzów. Istotnie Niemcy słabo byli przygotowani na nadchodzącą zimę.
Nigdy nie zapomnę pierwszego zetknięcia się z nieprzyjacielem. Dojeżdżaliśmy do
frontu transportem kolejowym. Stacja nazywała się Lichaja. Cała była zawalona
wojskowymi transportami. Nadleciały niemieckie samoloty. Samotna stacja w stepie
była idealnym celem dla nich. Zaczęły spadać bomby. Pierwsze trafiły w wagony z
końmi. Z wyciem nurkujących samolotów mieszał się kwik przerażonych koni. Był
rozkaz, aby nie odbiegać od wagonów, ale siedzieć albo w pociągu, albo pod
pociągiem. Człowiek instynktownie wciskał się w ziemię. Bomby zaczęły trafiać
wagony z amunicją. Wyglądało to jak na festynie ogni sztucznych. I wtedy zawołał
mnie Bohaczenko i zaprowadził do jednego z rozbitych wagonów. Zaleciało wódką.
Wyciągnęliśmy skrzynkę wódki i przenieśliśmy do swojego wagonu. Koledzy zabrali
się do picia między torami, znalazła się harmoszka i rozległ się samorzutnie
śpiew. Zapanował nastrój jakby nie na wojnie. Szczęśliwie w naszym transporcie
dużych strat nie było.
Dojechaliśmy do centrum reorganizacji 4-tego ukraińskiego frontu i stamtąd
przewieźli nas ciężarówkami i pieszo jako uzupełnienie na pewnym odcinku. Była
to częściowo pozycyjna walka. Linia nasza miała stawić zdecydowany opór.
Weszliśmy do akcji. Rozpoczęły się nocne patrole. Przeznaczyli mnie do 82 mm
moździerzy wspierających bezpośrednio natarcie piechoty. Niemcy mieli całą
kompanię karabinów maszynowych ukrytych w stertach prasowanej słomy. Mieli
bardzo dobrą pozycję do obstrzału. Mimo niekorzystnej sytuacji, Sowieci
zastosowali t.zw. falowe natarcie. Atakowała jedna grupa, po niej szła zaraz
następna fala i następna. Naszym zadaniem było wstrzelać się w stertę słomy ze
stanowiskami karabinów maszynowych. Był to jedyny chyba moment, gdzie naprawdę
zależało mi na tym, aby trafić w stertę. Władowaliśmy serię pocisków i
zapaliliśmy ją. Dostaliśmy pochwałę.
Zajęliśmy miejscowość, ale musieliśmy się znów wycofać. Cywilnej ludności już
tam nie było, ale był staruszek, na przypiecku. Było mu wszystko jedno kto
przyjdzie. Z swojej chałupy nie chciał się
ruszyć. Wycofaliśmy się, ale dowództwo zadecydowało, że została przy nim jedna z
sanitariuszek, zaangażowana również w wywiadzie. Podawała się za córkę
staruszka, która pozostała z nim, aby się nim opiekować. Przedarła się potem do
naszych linii i doniosła, że Niemcy przygotowują coŃ niezwykłego. Niemcy
celebrują jakąś specjalną okazję, w cerkwi, zamienionej na klub. Dowódca
batalionu postanowił wysłać tam patrol, samodzielnego działania. Poszło nas na
patrol osiemnastu. Cerkiew miała po trzy okna z każdej strony. Sześciu z nas
otrzymało wiązki granatów. Podczołgaliśmy się do cerkwi i oczekiwaliśmy w dużym
napięciu sygnału. Ze środka dochodziły odgłosy zabawy. Wreszcie wyszło kilku
Niemców. Na ten sygnał wrzuciliśmy łącznie 30 granatów ręcznych równocześnie.
Odskoczyliśmy. Dach cerkiewki podniosło. Uciekaliśmy co sił. Z drzwi wybiegł
Niemiec z pistoletem w ręku. Zderzyłem się z nim.
Upadł. I ja miałem broń z palcem na języku spustowym. I ani on, ani ja nie
pociągnęliśmy za spust. On uciekł i nam się udało dojść do swoich oddziałów.
Naturalnie nie wszystkim. Poszło nas 18-tu, a wróciło z powrotem ośmiu. Tak się
złożyło, że z grupy rzucających granaty wszyscy wrócili. Zameldowaliśmy się
generałowi. Wiedział on, że jestem Polakiem z Zachodniej Ukrainy. Pochwalił nas,
że zrobiliśmy dobrą robotę i że trzeba się na to konto napić. Mieliśmy dostać
odznaczenie. Zarazie dostaliśmy trzy doby zwolnienia od wszelkich akcji. Te trzy
doby zwolnienia miały tę dobrą stronę, że ominęło mnie kolejne natarcie, w
którym Niemcy zadali poważne straty naszemu oddziałowi. Po kolejnym uderzeniu
Niemcy rozbili nas zupełnie. Na błotniku ciężarówki z trudem wydostałem się z
kotła. Z całego pułku zostało nas osiemnastu. Nigdy nie zapomnę dowódcy pułku,
który stanął przed frontem i mówi do nas: " z naszego pułku zostało osiemnastu
ludzi i numer". Pułk musiał przejść kompletną reorganizację. Dołączyli do nas
narazie trzy nowe bataliony. Była nadzieja, że przez dłuższy czas na front nie
wyruszymy. Byliśmy używani do służb pomocniczych, między innymi jako gońcy.
Wiadomo już było o układzie między Sikorskim a Stalinem. Jeden z poprzednich
dowódców pułku nazywał się po polsku Orzechowski. Komisarz w pułku nazywał się z
żydowska Ginsburg. Zapytał mnie dlaczego nie staram się o przeniesienie do
polskiej armii. Wyraziłem mu swoje wątpliwości czy to będzie możliwe. Kazał mi
napisać podanie o przeniesienie do polskiej armii i przedstawił do raportu.
Dowódca popatrzył na mnie, na Ginsburga i orzekł, że jeśli chcę walczyć muszę
pozostać w ich oddziałach, jeśli nie chcę -rozstrzelać. I tak pierwszy raz
usłyszałem pod swoim adresem orzeczenie, po którym ciarki przeszły mi po
grzbiecie. Słowo "rozstrzelać" budziło we mnie nieprzyjemne wspomnienia z
pierwszego okresu mojego pobytu w sowieckiej armii.
Pamiętam, gdy na ostatnich ćwiczeniach przed promocją na oficerów przyszła burza
i zmokliśmy doszczętnie. W mojej drużynie był kolega Kariagin, Gruzin. Gruzini
uważali się za coś lepszego od Słowian, a w stosunku do Rosjan odnosili się
zawsze z pewnym poczuciem wyższości. Trzy gwiaździste rakiety oznajmiły
zakończenie ćwiczeń, każdy, doszczętnie wyczerpany i zabłocony, czekał już
niecierpliwie na wypoczynek. Gruzin wziął moją i swoją łopatkę i zszedł w dół do
potoczku, aby je wymyć a ja w tym czasie stawiałem namiot. Wrócił i rozłożył
się, skręcił sobie papierosa z machorki. W tym momencie podszedł do nas
starszyna, czyli szef kompanii i rzucił sześć dodatkowych, zabłoconych łopatek i
rozkazał Gruzinowi je wymyć. Gruzin na to: "dobrze, ale nie zaraz. Po takim
wysiłku mnie się należy raz zapalić. Swoje łopatki wymyłem , namiot mamy
zbudowany. Wymyję je później." Starszyna na to ostro powtórzył rozkaz
natychmiastowego umycia. Chciałem wziąć łopatki i wymyć je sam, ale starszyna
uparł się i wskazał na Gruzina. Ten zaś spokojnie siedział i palił swoją
machorkę. Wróciliśmy do koszar. Następnego dnia nie było ćwiczeń i
zapowiedziano, sąd wojskowy. Okazało się że mój Gruzin został oskarżony o "nie
wykonanie rozkazu w czasie wojny". Z każdego plutonu wydzielono po dwóch do
wzięcia udziału w tym sądzie. Obrońcą oskarżonego był batalionowy komisarz, a
oskarżał "politbojec". Bardzo szybko sąd doszedł do wniosku, że oskarżony nie
wykonał rozkazu. Oskarżony zrzekł się ostatniego słowa i obrony. Powiedział, że
miałby może coś do powiedzenia, ma nawet świadka, ale nie chce, aby ten świadek
znalazł się później na jego miejscu. Był to gest pod moim adresem. Naturalnie
nie można było, nie pytanym, niczego dodać do postępowania. Mnie nie wzywano i
nie przesłuchiwano wogóle. Nazajutrz odczytano wyrok "rozstrzelanie za nie
wykonanie rozkazu".
Służba gońca, czy kuriera (zwiaznoj po rosyjsku), do której mnie odkomenderowano
po rozbiciu naszego pułku, miała zaważyć poważnie na moich losach. Dostałem
rozkaz wyjazdu, aby dostarczyć listy do HUK NKO (Główna Komenda Uzupełnień
Ministerstwa Obrony), korzystając z pierwszego pociągu, który był montowany na
ostatnio odbitym odcinku Rostów - Moskwa. Niedaleko słychać było jeszcze odgłosy
walk. Był grudzień 1941. Pociąg nie miał więcej jak kilkanaście wagonów, w
których jechali przeważnie wojskowi. Żywności miałem na trzy dni. Było przyjęte,
że kurierzy mieli prawo żywić się w każdej kuchni wojskowej. Podobnie mieli
prawo korzystać z każdego środka lokomocji. W pociągu szybko nawiązywały się
rozmowy między żołnierzami. Pamiętam jednego takiego, którego łatwo było poznać,
że jest rezerwistą. Jechaliśmy w tym samym przedziale. Poczęstował mnie
kawałkiem słoniny, co w Rosji było raczej niezwykłe. Była to oznaka specjalnej
sympatii. Nazywał się Kowal. Po moim akcencie poznał, że jestem Ukraińcem lub
Polakiem. Powiedział, że on także może jest Polakiem. Był w stopniu kapitana
rezerwy. Na jednej ze stacji, gdy pociąg się zatrzymał, poprosił mnie, abym
przyniósł "kipiatok" (gotująca się woda wszędzie na dworcach dostępna). Można
było zrobić z tego herbatę czy nawet kaszę. Dlatego jakiekolwiek naczynie na
wodę i łyżka były niezbędnymi przedmiotami w podróży. Ponieważ nie miałem
kociołka, kapitan dał mi swój i prosił, abym przyniósł dla nas dwóch. W kolejce
po kipiatok, w czasie wojny przestrzegano zasady, że co dziesiąty cywil musiał
ustąpić miejsce żołnierzowi. Względnie szybko mnie więc przepuścili i wróciłem
do wagonu. Kapitan na mnie popatrzył dziwnie i mówi :" A ja myślałem, że ty nie
wrócisz". "Dlaczego ?" zapytałem. Wyjaśnił mi. "Widzisz tych żołnierzy w kolejce
? Połowa z nich to dezerterzy". Jest to specjalny gatunek dezerterów, jeszcze z
carskiej armii. System ten zasadniczo nie zmienił się w Czerwonej Armii. I nie
ma na to rady. Każdy ma prawo iść po kipiatok. I tak długo będzie stał w ogonku,
aż jego oddział odjedzie. Nikt nie próbuje dopędzać swojego oddziału, bo jest to
prawie niemożliwe. Idzie więc taki na komendę dworca i melduje, że zgubił się z
transportu. Rejestrują go, zbierają ich, formują nowy oddział i jadą na front.
Wtedy taki dezerter znów idzie na stacji po "kipiatok" i znów "gubi" swój
oddział. Tysiące żołnierzy pęta się tak w strefie przyfrontowej. I mój kapitan
myślał, że i ja do takich należę. Nie odezwałem się na to, bo nigdy nie wiadomo
z kim się rozmawia. Zapytał, czy należę do partii. Odpowiedziałem, że nie.
Pokiwał głową. Zorientowałem się, że patrzy na mnie z niedowierzaniem.
Było nas dwóch w przedziale. Doszło kilku nowych, wojskowa pielęgniarka i kilku
młodszych chłopaków. Ktoś wydobył z worka gitarę, siostra szpitalna zaczęła
śpiewać. Wytworzył się bardzo swojski nastrój. Siedziałem przy oknie. Zaczął
padać gęsty śnieg. Do tego momentu nie zdawałem sobie nawet sprawy, że jest to
24-ty grudnia. Za oknami pociągu zapadał zmrok. Wyłączyłem się z rozmowy i
zamyśliłem się. Rosjanie mają szczególny dar wyczucia takiej sytuacji. W polskim
języku jest jedno określenie -tęsknota. W rosyjskim są trzy określenia na to
samo przeżycie psychiczne. Rosjanka pyta mnie do czego tęsknię ? Na to wpada
druga Rosjanka i tłumaczy " Mam ciocię- Polkę i 24 grudnia jest Wigilia i on
napewno wspomina sobie wigilijny wieczór w rodzinnym domu. Zostawcie go".
Nastąpiła chwila ciszy. Odezwały się struny gitary i cicha melodia i piosenka
opisująca wieczór nad zamarzającą rzeczką, księżycową noc i brak pieśni słowika
wśród oszronionych gałęzi. A potem apel do przyjaciela, aby nie zapomniał o
swoich, choć los rzucił go w obce strony. " Miłyj druh, snieżnyj druh ...".
Rozkleiłem się. Kapitan poprosił dziewczynę, by napisała dla mnie słowa pieśni.
Niedawno znalazłem w starych szpargałach te słowa. Dziewczyna nazywała się Maria
Orly. To był mój wigilijny wieczór. Zjadłem kawałek śledzia i wojskowego
razowniaka. Śnieżyca i wiatr zaczęły się wzmagać. Pociąg nie mógł się przebić. W
nocy zatrzymaliśmy się w szczerym polu między stacjami. Nie można było otworzyć
drzwi. Pociąg został zasypany. Wyszliśmy na dach. Tylko kominki wentylacyjne
wyzierały spod śniegu. Zrobiło się w pociągu ciepło.
Na drugi dzień przyjechały pługi śnieżne. Dojechaliśmy do węzłowej stacji przed
Moskwą. Skierowali nas na wschód. Okazało się, że Komenda do której jechałem,
przeniosła się z Moskwy do Kujbyszewa. W międzyczasie dowiedziałem się, że
również wszystkie ambasady zostały tam przeniesione, a między nimi również
placówka organizującego się polskiego wojska. Wzruszający był moment, gdy na
stacji zobaczyłem polskiego orła i napis po polsku: "Punkt informacyjny dla
jadących do Wojska Polskiego". Słyszało się głośne rozmowy po polsku. Gdy
zbliżyłem się do nich w mundurze sowieckiego żołnierza, odczuwałem z ich strony
niechęć a przynajmniej dużą rezerwę. Zdecydowałem wówczas, że spróbuję się
dostać do Polskiego Wojska. Podszedłem do okienka. Urzędował w nim plutonowy,
który bardzo wbił mi się w pamięć. Byłem przepisowo umundurowany, miałem
karabin, 90 ładunków i 6 granatów. Zapytałem go czy mógłby mi udzielić
informacji jak się dostać do polskiego wojska. Popatrzył na mnie i mówi :"
Jesteście już chyba w wojsku, czy wam to nie wystarczy ?" I z przekąsem: " jakie
wam inne wojsko potrzebne ?". Odszedłem zawiedziony i dołączyłem do innej grupy
polskiej. Wyczułem u nich sympatię. Zafundowałem im obiad w jadalni.
Wróciłem do plutonowego i usiłowałem mu raz jeszcze bezskutecznie wytłumaczyć
moją sytuacje. Odszukałem więc polską ambasadę na Pierwomajskiej, gdzie w hotelu
były pomieszczenia dla placówek dyplomatycznych. Na froncie powiewały flagi
brytyjska, amerykańska i polska. Przed hotelem stał posterunek. Piesi musieli
przechodzić na drugą stronę jezdni. Po raz pierwszy widziałem polskich lotników
w brytyjskich mundurach z naszywkami "Poland" na rękawach. Trudność polegała na
tym, aby się jakoś dostać do wnętrza hotelu. Wybrałem moment, gdy kilku oficerów
wchodziło, wsunąłem się szybko za nimi i udało się. Była niedziela. W ambasadzie
kelner niósł tacę z rogalikami i świeżą kawą. Z emocji, zapewne, zakręciło mi
się w głowie. Zażądałem widzenia się z ambasadorem. Zapytali, czy wiem kto jest
ambasadorem. Wiedziałem, że był nim Kot. Na pytanie w jakiej sprawie,
zdecydowałem się już zagrać w otwarte karty i powiedziałem, że jestem dezerterem
z sowieckiego wojska. Powiedziałem im również, że w podobnej sytuacji są trzy
roczniki z Zachodniej Ukrainy i z Białorusi. Musiałem poczekać, bo było właśnie
śniadanie a po nim nabożeństwo. Z ambasadorem Kotem nie zamieniłem więcej niż
kilka słów. Skierowali mnie do rotmistrza Przewłockiego (jak się później
okazało, z II-go Oddziału). Przewłocki znał środowisko na Uniwersytecie
Lwowskim, więc kilka nazwisk przeze mnie wymienionych wystarczyło mu, aby mi
uwierzył. Polecił mi, abym się udał na dworzec i zameldował u plutonowego, z
którym już poprzednio rozmawiałem. Powiedziałem rotmistrzowi, że ten właśnie
plutonowy nie chciał ze mną gadać. Uśmiechnął się i polecił mi, aby plutonowemu
powiedzieć, żeby dziś wieczór do niego przyszedł. Zapytałem, czy mogą mi dać
jakieś zaświadczenie, aby wyjść z ambasady i może jakieś ubranie. Na to
Przewłocki : "Dla ratowania jednostki nie możemy ryzykować względnie dobrych
stosunków z władzami. Zresztą listy gończe za panem są już rozesłane. Musi pan
zmienić nazwisko". Z miejsca zdecydowałem się. Wziąłem imię swojego brata a
nazwisko swojej ostatniej sympatii w Trembowli. I z Gardziejewskiego zrobił się
Adam Pawlik. Musiałem znów jakoś wydostać się. Wiedziałem, co by mnie czekało,
gdyby mnie odkryli jako dezertera. Wartownik zatrzymał mnie i zażądał
legitymacji. Pokazałem mu moje papiery jako kuriera. Popatrzył się na mnie i
pozwolił przejść. Udało się. Dawno nie czułem się tak lekko na duszy jak wtedy,
gdy szedłem na dworzec kolejowy. Podszedłem do okienka i zameldowałem
plutonowemu, że przysłał mnie tu rotmistrz Przewłocki, aby mi pan ułatwił
przejazd do organizującego się wojska polskiego. Na to pyta plutonowy: "I co
jeszcze pan rotmistrz powiedział?" "Powiedziałem już". "A co jeszcze",
uporczywie powtórzył plutonowy. Wtedy w przebłysku podświadomości przypomniałem
sobie, że Przewłocki polecił mi przekazać wiadomość, aby plutonowy przyszedł do
niego wieczorem. Dopiero teraz zorientowałem się, że był to rodzaj hasła.
"Trzeba było tak obrazu powiedzieć" i twarz mu się rozjaśniła.
Zapadł zimowy zmrok. Transport do Tockoje miał wkrótce odejść a ja nie
wiedziałem z którego peronu. Nikt nie potrafił mnie o tym poinformować. Zrobiło
się ciemno i zimno. Był właśnie Sylwester. Poszedłem do latryny. Rosyjskie
latryny to po prostu otwory w cemencie z oparciem na stopy. Nie zdawałem sobie
sprawę, że wojskowe latryny są również koedukacyjne. Przykucnąłem, podchodzi
dziewoja w mundurze, stanęła przy sąsiedniej dziurze. W tym momencie odezwały
się syreny obwieszczające Nowy Rok. Sąsiadka zwróciła się do mnie z nad swojego
otworu z życzeniem :" Z Nowom Godom, Molodyj Czełowiek!". Od tego czasu niema
Sylwestra, abym sobie nie przypomniał tamtych życzeń.
Po północy poszedłem na mostek położony kilka stóp nad dachami pociągu.
Przelazłem przez bariery. Zawisłem na rękach, i skoczyłem natychmiast na dach
wagonu. Zsunąłem się z dachu i... zacząłem wierzyć w swoje szczeńcie. Usłyszałem
rozmowy po polsku. Okazało się, że była to ta sama grupa, z którą jadłem zupę w
jadłodajni dworcowej. Znalazła się butelka wódki. Nie wiem nawet kiedy zasnąłem.
Zbudzili mnie dopiero w Tockoje.
W Tockoje zameldowałem się już jako Adam Pawlik. Porucznik Przewłocki przekazał
już widocznie świadomość i nie miałem już dalszych trudności. Dostałem przydział
do 19-tego Pułku Dzieci Lwowskich. W międzyczasie grupa znajomych z pociągu
pomogła mi się przebrać. Pozbyłem się więc dobrego, wojskowego szynela za jakieś
łachy. Już 6-go stycznia 1942-go roku ładowaliśmy się do pociągu, niewiadomo
dokąd jadącego. Były to wagony bydlęce. Na całą szerokość wagonu są przybijane
deski, służące jako prycze. Na środku wagonu zmontowana jest "ciepłuszka".
Trzeba było zdobyć opał, poprostu kraść z innych wagonów. Od maszynisty
kupiliśmy trzy wiaderka węgla. Przenieśliśmy go w kufajkach do wagonu. 6
stycznia załadowaliśmy się do wagonu w siarczystym mrozie. Przejechaliśmy przez
Taszkent, Gorod Chlebny. Gdy w Guzar za Samarkandą wyładowaliśmy się z wagonu -
kwitły brzoskwinie. Tu mieścił się nasz obóz, tu rozpoczęło się urzędowanie
komisji poborowych.
Na komisji poborowych stanąłem przed lekarzem, słaniającym się z wycieńczenia.
Ja miałem 175 cm wzrostu i 75 kg wagi. Lekarz, który chodząc, trzymał się ściany
pyta "gdzieżeś się ty uchował?" Powiedziałem mu, że w Rosji. "Ciekawe "
odpowiedział. I wprost z tej wagi poszedłem do aresztu. Po króciutkiej rozmowie
z porucznikiem powiedziałem mu o moim spotkaniu z rotmistrzem Przewłockim. Jeśli
chcą o mnie bliższych danych mogą się zwrócić do rotmistrza. To nazwisko
podziałało jak jakieś magiczne słowo. Puścili mnie natychmiast.
To, że byłem w dobrej kondycji fizycznej okazało się potem bardzo istotne w
następnym etapie. Musieliśmy wszyscy przejść przez kwarantannę. Zaczął się
panoszyć tyfus, brzuszny, plamisty i amebowa dezenteria. Ludzie marli jak muchy.
Sawicki, Pokrowski i Pawlik. Te trzy nazwiska dobrze pamiętam, bo jedynie myśmy
się trzymali dobrze na nogach. Problemem była woda. W okolicy Guzar były
plantacje bawełny, nawadniane kanałami nazywanymi "ariki". Woda w nich żółciutka
od glinki nawianej. Tylko nas trzech było w stanie nosić kotły z zupą, jedynym
posiłkiem jaki tam dostawaliśmy. Awansowałem bardzo szybko, ponieważ umiałem
budować sowieckie namioty, które nam przydzielili. Moje wyszkolenie wojskowe w
armii sowieckiej weszło mi trochę w krew. Porucznik Mazur popatrzył się raz
wnikliwie na mnie i zapytał, dlaczego staram się zataić swój stopień.
Odpowiedziałem mu, że byłem jedynie w Legii Akademickiej. Nie wierzył. Odesłałem
go znów po dalsze informacje do rotmistrza Przewłockiego. I znów zadziałała
magia tego nazwiska. Dał mi spokój. Dodatkowo przydzielili mi funkcje pisarza.
Trzeba było zaprowadzić ewidencję ludzi. Nie było kompletnie papieru. Używałem
do tego celu torb po sucharach wojskowych. Cięło się te arkusze i zakładało się
karty ewidencyjne. Wstąpiłem kiedyś w miasteczku do księgarni, w której
sprzedawano całe tomy pism Lenina na pięknym papierze. Wiele było fotografii, a
druga strona nie była zadrukowana. Świetnie nadawała się na ewidencje.
W szpitalu, przeładowanym kompletnie leżeli ludzie bez żadnych lekarstw.
Pamiętam Staszka Tworka, który leżał 14 dni nieprzytomny i krzyczał tylko :"O
laboga, ludzie ratujcie ". W tej sytuacji doszła mi jeszcze dodatkowa funkcja
sanitariusza.
W kwarantannie transport chleba odbywał się za pomocą wozu, który musieli
ciągnąć ci, którzy jako tako chodzili. Nigdy nie zapomnę, gdy na porannych
zbiórkach wszyscy musieli wyjść z namiotu. Szef kompanii wymagał, aby tych,
którzy zmarli w nocy wynosić też i ustawiać ich na lewym skrzydle. Pamiętam
jedną taką noc gdzie na lewym skrzydle było ich szesnastu, na 450-ciu. Kilka
nocy później spałem z kolegą, który dostał tyfus plamisty. Jednej nocy obracając
się z boku na bok poczułem, że mój kolega już sztywny. Tylko oczy były otwarte,
zwisła szczęka. Wyszedłem z namiotu i przechodziłem do rana. Na te same wozy,
które przywoziły chleb w jedną stronę, odwoziło się zmarłych w drugą stronę. Dni
mijały. Wielu cierpiało na kurzą ślepotę spowodowaną awitaminozą. Do obowiązku
kilku zdrowszych należało prowadzenie do latryny tych z kurzą ślepotą. Bali się
oni latryny, bo były wypadki, że wpadali do niej po ciemku. Wypracowałem metodę,
polegającą na tym, że prowadziłem naraz aż czterech interesantów. Trzymali się
jedną ręką za pas, a drugą ręką mogli sobie odpinać spodnie. Była to moja
dodatkowa funkcja.
Zima przeszła. Przydzielili nas do 19-tego pułku. Dostałem drużynę. Dali nam nam
po jednym kocu na dwóch. Ustawiłem drużynę w dwuszeregu. Ostrzegłem ich, aby nie
usiłowali tych kocy przehandlować, co było na porządku dziennym. Spisałem ich
nazwiska. Pierwszy w pierwszym szeregu podaje: "Kot", za nim "Sikora". Nakazałem
im, aby zmienili swoje miejsca w szeregu, bo "nie chcę mieć kota z sikorą pod
jednym kocem". Spodobał im się ten kawał i powoli zdobyłem sobie opinię
człowieka z humorem. Jakuba Sikorę, tego samego, który jest jeszcze w naszej
"Trzynastce" wzięli do szpitala na tyfus. Ogłuchł przy tym zupełnie i stracił
włosy. Gdy go zwolnili ze szpitala, był tak osłabiony, że ledwie wrócił do
kwater.
Pewnej nocy zasypał nas zupełnie śnieg. Zapowiedziano wyjazd w niewiadomym
kierunku. Z atmosfery można było wyczuć, że tym razem wyjazd jest na dobre.
Przyszedł Stasio Tworek, który po chorobie z trudem utrzymywał się na nogach.
Trzeba go było we dwóch prowadzić do latryny. Zrobiło mi się go żal, bo
wiedziałem, że na transport takich ciężko chorych i osłabionych nie zabierają.
Staszek też to czuł i mówi do mnie :"Dziadek ( tak mnie nazywali), ty mnie tu
nie zostawisz, nie ?". Musiałem go upewnić, że napewno nie. Wysłałem go razem z
innymi na stacyjkę, gdzieśmy się ładowali i zapowiedziałem im, aby się pilnowali
i uważali jak transport ruszy. Zapisałem Staszka do ewidencji transportu. Przy
wyczytywaniu obecnych Staszka nie było. Pociąg zaczął ruszać. Staszek wyszedł z
rowu razem z drugim kolegą. Nie było mowy, żeby w pędzie wskoczył do biegnącego
pociągu. Złapałem go za ramię wciągnęliśmy go do wagonu. Wiele lat później w
Winnipegu, gdy Staszek doszedł do imponującej wagi 250 funtów, przypominaliśmy
sobie z rozrzewnieniem tamtą przygodę. Śmiali się później koledzy opowiadając,
jak to Gardziejewski jedną rękę wrzucił Staszka na pociąg.
Szybko zorientowaliśmy się, że jedziemy nad morze. Załadowali nas na statek
-węglarkę. Wiedzieliśmy, że wyjeżdżamy wreszcie z matuszki Rosiji. Popełniłem
wtedy błąd w ocenie sytuacji. Zostawiłem tylko parę czerwońców, resztę pieniędzy
zdałem na Czerwony Krzyż. Później się okazało, że czerwońce wymieniano w Persji.
Ciekawe, że nie próbowałem sobie nawet wyobrazić dokąd jedziemy. Napięcie było
wielkie, że wreszcie wyjeżdżamy z tego kraju, obojętnie mi było gdzie. Gdy
statki odpływały pamiętam stojącego na molo i salutującego postawnego oficera.
Był nim późniejszy generał Berling. Nasz transport wyjechał jako pierwsze
uzupełnienie strat marynarki i lotnictwa, które już były w akcji.
Wylądowaliśmy w Pahlawi 1-go kwietnia. Idąc przez miasto nie wiedzieliśmy, czy
jest to Prima Aprilis. Widzieliśmy kramy pełne pieczywa, wędlin, nabiału.
żadnych ogonków, nic się nie wydziela. Trudne do uwierzenia. Było to pierwsze
zetknięcie z Persją. Potem nastąpiła gruntowna dezynfekcja, spalenie wszystkich
mundurów, łaźnia, odkażanie lizolem, golenie głów i nie głów. Hinduscy
sanitariusze mieli pędzel z lizolem, golili tępymi brzytwami.
Na piaszczystych plażach w Pahlavi zetknęliśmy się poraz pierwszy z angielskimi
racjami żywnościowymi. Po głodzie, który przeżywaliśmy w Sowietach to był
pierwszy wstrząs. W Rosji chleb był komisyjnie rozważany, a potem następowało
losowanie, która porcja do kogo należy. Teraz w Persji Anglicy przydzielali
żywność na drużynę, a ta później prowiant dzieliła między sobą. Jeden posiłek w
ciągu dnia dostawaliśmy z kuchni polowej. Przydzielano jeden chleb na trzech.
Później dostawało się przydział boczku, masła, sardynki, dżemy, marmoladę,
porcje na sześciu. Dużo czasu minęło, nim przekonaliśmy się, że prowiantu jest
dostatecznie dużo. Częste były przypadki przejedzenia się chłopaków, którym
trudno było odmówić repety. Drugim wstrząsem było spalenie na stosach wszystkich
battledressów, które nam wydano w Rosji. Miało to na celu przeciwdziałanie
rozszerzaniu się robactwa i chorób. Dziwiliśmy się jak można było tak
marnotrawić zupełnie nowe mundury.
Do przetransportowania naszych ludzi Anglicy wynajęli jakieś prywatne
przedsiębiorstwo perskie. Ładowali nas jak śledzie na stare ciężarówki i
kierowcy jechali brawurowo po górskich serpentynach. Trzeba było mieć dużą
odwagę, aby z takiej ciężarówki nie wyskoczyć.
Jadąc pod górę, pomocnik kierowcy stał na stopniu ciężarówki, trzymając się
jedną ręką drzwi a w drugiej ręce miał kamień. Gdy samochód musiał stanąć,
pomocnik zeskakiwał ze stopnia i podkładał pod tylnie koło kamień, aby
zabezpieczyć się przed stoczeniem do przepaści. Były dwa wypadki, gdy ciężarówka
stoczyła się w dół. Były też dwa czy trzy wypadki śmiertelne.
Zostaliśmy zakwaterowani w obozie przejściowym. Anglicy urządzili go w pięknych
blokach, które przy fabryce amunicji, 7 km od Teheranu, zbudowali dla Persów
Niemcy. Tam władowali cały nasz transport, który 1-go kwietnia wylądował na
ziemi perskiej. Teren był zagrodzony parkanami. Żandarmeria angielska pilnowała
porządku. Zaczęło się spisywanie ewidencji. Ponieważ była Wielkanoc, każdy
zaopatrzył się w jajka gotowane na twardo, sprzedawane przez Persów na każdym
kroku. Po świętach wywieziono nas do obozu w pustyni w Ahwazie. Tam zetknąłem
się poraz pierwszy z pustynią. Średnia temperatura roczna jest w Ahwazie jedną z
najwyższych na Środkowym Wschodzie. W styczniu wyjeżdżając z Tockoje mieliśmy 35
stopni Fahrenheita poniżej zera, a w Ahwazie byliśmy wystawieni na temperatury
powyżej 110 stopni Fahrenheita. Prawdopodobnie w wyniku procesu przystosowywania
się do tych szalonych zmian temperatury straciłem wszystkie włosy. Twierdzono,
że to dlatego, że siedzieliśmy uporczywie, jak się tylko dało, pod prysznicami.
W latrynach dla dezynfekcji smarowano systematycznie deski - siedzenia ropą
naftową. Zelówki gumowe w tenisówkach topiły się przy zetknięciu z tą nagrzaną
ropą. Dali nam hełmy tropikalne, korkowe. Szorty można było podwijać powyżej
kolan. Żadna część ciała nie powinna być wystawiona na działanie słońca. Nie
było amatorów do opalania. Niebo na Środkowym Wschodzie ma kolor opalowy, nie
błękitny. W nocy niebo jest prawie czarne z jasno widocznymi gwiazdami. Różnica
między temperaturą dnia a nocy była bardzo duża.
Noce były chłodne. Służby odbywało się w kożuchach. Szron pokrywał namioty.
Tutaj zetknąłem się z biurokracją polskiej armii. Werbowano do różnych rodzajów
broni, w pierwszej kolejności do lotnictwa. Brano do niego najmłodszych (18 - 21
lat) ze skończonymi przynajmniej paroma klasami gimnazjum. Stan zdrowia
decydował o przyjęciu. W ewidencji wpisano mi, że byłem ochotnikiem w Czerwonej
Armii a poborowym w Polskim Wojsku. Upierałem się przy zmianie tej ewidencji,
twierdząc, że odwrotnie jestem ochotnikiem w Polskich Wojsku a poborowym w
sowieckim. Skończyło się to moim pierwszym raportem karnym.
Dostałem przydział do oddziałów rozpoznawczych 7-mego batalionu piechoty.
Zetknąłem się tam z instruktorami, którzy walczyli w Tobruku. Przydzielono nam
kariersy, otwarte, gąsienicowe pojazdy, lekko opancerzone, z dwoma ludźmi
obsługi. Były bardzo zwrotne. Można było kręcić się w kółko na miejscu, dzięki
zróżnicowanemu kierunkowi obrotu gąsienic. Były one także używane do
rozpoznania. Sporo było miejsca na skrzynki z amunicją. Przydzielono nas jako
uzupełnienie do Pułku Ułanów Karpackich. W Brygadzie Karpackiej panowała
koleżeńska atmosfera. Szarże były z wszystkimi na ty, nie było tej, typowej dla
innych oddziałów, kapralskiej dyscypliny, którą my zwalczaliśmy na każdym kroku.
Rozkazy wykonywaliśmy w zrozumieniu, że niewykonanie mogłoby sprawić przykrość
naszemu dowódcy. Uważaliśmy, że wojna nie ma sensu, że bezsensowne zabijanie
młodych ludzi jest nielogiczne.
Bardzo szybko dochodzi się jednak do tego, że dyscyplina jest konieczna i że
rozkazów nie można dyskutować. Przeprowadzaliśmy porównanie np. z grą w piłkę
nożną. Na pozór sensu nie ma ganianie za piłką i wkopnięcie jej między dwa
słupki. Jednakże stworzono pewne reguły gry i wszyscy się entuzjazmują jej
przebiegiem. Podobnie z wojną. Są pewne reguły gry, które trzeba przyjąć,
zaakceptować i potem już automatycznie się je stosuje. Dowódca nasz w czasie
wojny niewiele mówił o patriotyźmie i o innych podniosłych sprawach. Mówił
zamiast tego do nas "nie bądź głupi i nie daj się zabić". Żal mi było atmosfery
Brygady Karpackiej. Pułk Ułanów Karpackich nie cieszył się specjalną renomą w
Brygadzie Karpackiej, gdyż nie było w nim tego fasonu kawaleryjskiego. Podczas
jednej z kolejnych ewidencji kapral pytał mnie po raz niewiadomo który, jakie
mam wykształcenie. Odpowiedziałem mu, że dwa lata UJK (Uniwersytet Jana
Kazimierza). Kapral zapisał, że mam dwa lata, ale nie dodał tego UJK. Tak więc w
ewidencji wpisano mi, że mam dwie klasy szkoły powszechnej. Wraz z grupą ośmiu
innych nie dostałem przydziału na żaden kurs specjalistyczny, lecz przekazano
nas do kopania latryn. Reszta chodziła na zajęcia, gdzie ładowano w nich
wiadomości o prądach stałych, zmiennych, wiadomości z fizyki i biedni chłopcy
gubili się często w tych przedmiotach. Przychodzili do mnie i tłumaczyłem im
cierpliwie. Zauważył to instruktor i pyta się mnie, skąd ja to wszystko znam,
mając w ewidencji dwie klasy powszechne. Skończyło się na tym, że przedstawili
mnie do raportu, że wprowadzam władze w błąd. Sprawa się wyjaśniła i
przydzielili mnie na kurs łączności. I tak się zaczęła moja kariera w Pułku
Ułanów Karpackich. Pułk składał się z trzech szwadronów bojowych i czwartego
szwadronu szkoleniowego. Fantazja kawaleryjska, która na sprzęcie motorowym nie
bardzo mogła się wyóyć, pozostała tylko w swoistej dyscyplinie i w tendencji
wyróżnienia się od innych. Bielone pasy charakteryzowały Pułk Ułanów Karpackich,
jak również czyszczenie do połysku wszystkich mosiężnych części pasa, co było
nawet przedmiotem wyśmiewania się w całej Brygadzie Karpackiej.
Największe ćwiczenia aplikacyjne odbywały się na terenie trzech państw od Egiptu
począwszy, przez Palestynę po Transjordanię. Nie znając jeszcze dobrze
angielskiego mieliśmy tendencję do spolszczania angielskich wyrazów. W
Palestynie miejscowość Biriacov wszyscy nazywali Buraków. Barage zamieniał się w
Zbaraż. Nie bardzo dociekaliśmy dokąd nas przerzucą. Po tylu przemieszczaniach,
uważaliśmy, że gdzie się rzuci plecak, tam jest nasze miejsce postoju.
Zaokrętowali nas i wylądowaliśmy we Włoszech. Każdy był upoważniony tylko do
bagaóu, który mieścił się w plecaku i worku bagażowym. Nastąpiło więc palenie
wszystkich niepotrzebnych rzeczy w wielkim ognisku. Dziwili się Anglicy , choć
patrzyli pobłażliwie na to, że żołnierze , specjalnie z Pułku Ułanów Karpackich,
wnosili ze sobą, poza bagażem, 4 galonową bańkę wody. Okazało się, że w bańkach
był spirytus zakupiony w Kairze.
Patrzyliśmy na sylwetki statków stojących na redzie, wymalowanych na stalowy
kolor z kamuflażem. Uderzyła nas sylwetka jednego ze statków, która bardzo
przypominał "Batorego". I okazało się, że był to istotnie "Batory" i nasz
szwadron został na niego zaokrętowany. Statek był zupełnie dostosowany do
transportu wojska, ale salony "Batorego" były zachowane i można było tam
zaglądać. Szybko nawiązaliśmy dobrą komitywę z załogą "Batorego" dzięki bańkom
spirytusu. Kapitan "Batorego" zarządził "suchy okres" w związku z jakimiś
przekroczeniami w Bombaju. Załoga nie dostawała przydziału i musiała polegać na
naszym spirytusie.
Wyładowaliśmy się w Taranto. Przywitała nas włoska zima - śnieg, chlapa, mokro.
Zaczęliśmy palić ogniska, co spowodowało konsternacje, bo we Włoszech jest brak
drzewa. Przyszedł zakaz palenia ognisk.
Korpus powoli wchodził do akcji. Pułk Ułanów Karpackich przeszedł jeszcze
dodatkowe ćwiczenia wysokogórskie. Trzeba było z pełnym obciążeniem chodzić po
górach. Ponadto zapoznawaliśmy się z minami. Przeszliśmy prawie wszyscy
wyszkolenie saperskie. Tu, po raz pierwszy, zetknąłem się z Adziem Bocheńskim.
Fizycznie był on chudy, szczupły, nogi jak piszczele. Człowiek się dziwił na
czym ten mundur wisi. Ostry profil, wymawiał "r" z francuska. Skończył Sorbonę
ze złotym medalem, wprawdzie, ale jego "r" nie było sztuczne, to była wada jego
wymowy. Trochę się jąkał. Był podporucznikiem, otaczała go legenda tobrucka,
gdzie spalił wieżę obserwacyjną niemiecką i tam już wykazał, że jego podejście
do wojska było bardzo swoiste. Wyraźnie się bawił w wojsku, jak zresztą sam
mówił. Był dowódcą plutonu rozpoznawczego. Pluton składał się z 24 ułanów.
Dowódca jeździł "scoutcar"em. Bocheński miał już Virtuti Militari jak również
kilka innych wyższych odznaczeń brytyjskich. Należał do "Kawalerów Maltańskich".
Pochodził z rodu Ponikwy- Bocheńskich, choć nigdy tego nie podkreślał. Był
jednym z tych, o których mówi żurawiejka pułku : "Trochę chamów, trochę panów,
to Karpacki Pułk Ułanów". Zresztą mieliśmy tych panów więcej jak na okrasę. Był
Andrzej Tarnowski z Dzikowa, Marek Lubomirski.
Adziu Bocheński udowodnił już poprzednio Anglikom, że nawet najbardziej
nowoczesne żyrostaty, które miały zastąpić busolę na pustyni, zawodzą. Opracował
dla Armii Brytyjskiej nowy system nawigacji pustynnej. Bardzo szybko poznał
także miny. Na ten temat również napisał instrukcję, dotyczącą wykrywania i
rozbrajania min. Ironia losu polegała na tym, że w jednej z późniejszych akcji
pod Loreto, sam wyleciał na minie, którą wysadzał wbrew lansowanej przez siebie
zasadzie, że do rozbrajania min podchodzi zawsze tylko jeden człowiek. Gdy się
teraz ogląda seriale z okresu wojny, gdzie akcja się toczy wartko, człek się
dziwi, gdyż z własnego doświadczenia wie, że w czasie wojny żołnierz najwięcej
czasu spędza na czekaniu. Czeka na rozkaz, na zmianę postoju. Szkolenie bardzo
pomagało, aby ten czas czekania skrócić. Jednym z kursów przygotowawczych do
akcji był kurs troczenia mułów. Adzio Bocheński, kiedyśmy się bliżej poraz
pierwszy zetknęli, chciał mnie wysłać koniecznie na amerykański uniwersytet. Nie
miałem wtedy ochoty na studia. Uważałem, że w czasie wojny obowiązkiem młodego
człowieka jest być w wojsku. Było już nawet miejsce dla mnie na wydziale prawa,
ale powiedziałem mu wtedy, że miałem zamiar pójść na medycynę. Postarał się i o
to, ale jak mi powiedzieli, że to potrwa 9 lat, zrezygnowałem.
Pluton porucznika Bocheńskiego otrzymał zadanie, aby zbadać możliwość
przerzucenia samochodów pancernych poza Monte Cassino, przez dolinę rzeczki
Selwy na drogę na Rzym. Ubezpieczeniem plutonu był cały szwadron samochodów
pancernych. Porucznik Bocheński został bez kierowcy i dostałem rozkaz objęcia
tej funkcji. Akcja ta jest dokładnie opisana w opowiadaniu Bocheńskiego "Nasza
maleńka wojna" wydana w paryskiej "Kulturze", (również w "Zaczęło się w Tobruku"
). Doszliśmy do miejscowości Selwa, zupełnie zniszczonej i ciągle jeszcze pod
niemieckim obstrzałem. Po raz pierwszy spotkaliśmy się z t.zw. "cyrkiem
niemieckim". Były to samobieżne działa o bardzo dużej sile ognia. Gdy Niemcy
chcieli zwrócić na siebie uwagę, wtedy podciągali kilkanaście tych dział
skoncentrowanych na niewielkiej powierzchni i skierowywali huraganowy ogień na
bardzo mały odcinek, a później przerywali na jakiś czas. Odzywał się dźwięk
"Kujawiaka", a po kilkunastu taktach słyszało się przyjemny głos "Wandy",
opowiadający o przygotowaniach świątecznych przed Wielkanocą, o zwyczajach
świątecznych, o tym, jak się zdobi izby tatarakiem. Po takim wstępie nad głowami
zaczęły się rozrywać pociski propagandowe z ulotkami. Na nich tekst, z którego
wynikało, że ta ulotka jest przepustką do domu i okazując ją niemieckim
placówkom można bez trudności wrócić pierwszym pociągiem do domu na święta.
Podobno jeden z żołnierzy, starszy sierżant dostał się w ten sposób do Polski.
Ta akcja denerwowała żołnierzy. Mieliśmy w swoim plutonie junaków, którzy
napraszali się na akcję, na wypad, żeby zniszczyć wóz z głośnikami.
Patrole z Adziem odbywały się co nocy. Bocheński zapraszał mnie na te patrole,
ale ja konsekwentnie wolałem rozkaz. Przede mną dziesięciu zginęło na patrolach.
Wszystkich przynosił z patrolu, trzeba mu to przyznać. Bocheński sformułował
więc rozkaz w taki sposób, że nie mogłem mu odmówić. I tak chodziliśmy na te
nocne "przechadzki". Każdy jego patrol musiał się spotkać z Niemcami. Bocheński
podsłuchując Niemców z bliska cieszył się, że mówią pięknym wiedeńskim akcentem.
W czasie jednego z patroli zapędziliśmy się 7 kilometrów za linię niemiecką. Na
skrzyżowaniu dróg stała tablica ostrzegawcza. Adzio zadecydował, że dobrze by
było mieć tę tablicę, jako dowód, że tu byliśmy. Miał zasadę, że "ja się boję,
ale oni się też Wlazłem Adziowi na ramiona i zerwałem nieszczęsną tablicę. Sensu
to nie miało, ale nie myślało się wtedy w ten sposób. Nasze rozpoznanie
skończyło się na tym, że doszliśmy do wniosku, że droga była nie do przejścia.
Na tym skończył się projekt obejścia Monte Cassino.
Różnie reagują żołnierze na stres w akcji. Pamiętam jak jeden z kolegów nie
wytrzymał nerwowo w czasie ostrzeliwania artyleryjskiego i zaczął się na
kolanach modlić. Spałem, ale usłyszałem krzyk. Wstałem i skląłem go. Nie mógł mi
tego wybaczyć, że go tak paskudnie potraktowałem. Oparło się o księdza kapelana.
Reakcja kapelana była podobna. Powiedział mu, że "gdy jesteś na linii to się nie
ma co modlić. Jak ci to pomoże, to zaklnij sobie szpetnie."
Po jakimś czasie można rozpoznać te reakcje na stres i wiedzieć na kogo można
liczyć w trudnych sytuacjach. Żołnierz odczuwa w takich wypadkach potrzebę
rozmawiania. Gdy się jest dłuższy czas w grupie, to zna się wszystkie szczegóły
jego życia, każdy kącik w jego wsi, wie się co jego mama gotowała i co mu
smakowało. Trzeba to cierpliwie wysłuchiwać. Pomaga to osłabiać napięcie.
Byliśmy cztery kolejne dni na linii. Miałem kolegę, który opowiadał mi ciągle o
sobie. Między innymi zapytał mnie nagle, czy ja lubię buraczki, takie utarte na
tarce, smażone na maśle ze śmietaną. I opowiadał o tych buraczkach, jakie jego
mama robiła. Zaczęło się artyleryjskie macanie. Obsługiwaliśmy stanowisko
karabinu maszynowego. Na głowie mieliśmy angielskie hełmy, które przypominały
góralskie kapelusze. W którymś momencie gruchnęło koło nas. Podmuch wyrzucił
karabin ze stanowiska. Poczułem coŃ lepkiego na twarzy. Widzę, że mój Karol nie
ma hełmu, ale nie ma również czapki. Ścieram z twarzy lepką, czerwoną maź i
pierwsze skojarzenie jakie mi się nasunęło to "buraczki". Konsystencja i kolor
przypominała mi buraczki, o których on opowiadał przed kilkoma minutami. I wtedy
silna refleksja, że przecież ta wojna kompletnie nie ma sensu. Człowiek żył
przed chwilą i miał te wspomnienia i mówił o tym. Przyznam się, że od tego czasu
nie bardzo mi smakują buraczki.
Akcja rozpoznawcza została ukończona w ciągu trzech tygodni. Wiedzieliśmy, że
następny ruch to Monte Cassino. Doniosły nam o tym ulotki niemieckie i audycje
stacji radiowej "Wanda". Jedna z takich ulotek wyobrażała polskiego żołnierza z
zawiązanymi oczyma idącego nad urwistą przepaścią i popychanego przez otyłego
Anglika a pod nią tekst: "Stąd pójdziecie pod Monte Cassino a tam was czeka
piekło."
Podwieziono nas na pozycje wyjściowe. Dalej trzeba było dźwigać wszystko na
plecach, więc sprzęt ograniczono do minimum. Saperzy zbudowali specjalną drogę,
którą szło zaopatrzenie amunicji. Drogę budowało się pod maskującymi sieciami.
Czekamy. Przepakowywałem plecak. Miałem kilka par skarpet wełnianych. Wpadłem na
pomysł i z jednej ze słabych skarpet zrobiłem piłkę szmacianą. Zaczęliśmy grać w
palanta. Uzgodniliśmy przepisy. Zainteresowali się tym oficerowie i zagraliśmy
partię -oficerowie przeciw ułanom. W ten sposób czas szybciej zleciał.
Doszliśmy do wioski Caira. Byliśmy na styku między 15-tym pułkiem ułanów a
Nowozelandczykami, którzy zajęli stanowiska na zboczach góry Cairo. Nigdy
żołnierz nie wie jak będzie reagował w następnej akcji. Szczególnie dotyczy to
tych, którzy dostali odznaczenia bojowe. Uważają, że od nich będzie się
oczekiwało więcej niż od innych żołnierzy. Widziałem kawalerów Virtuti Militari,
którzy okazywali wielki lęk przed akcją.
Kiedyś ktoś pytał się mnie o moje przeżycia pod Monte Cassino. Tak się składa,
że najbardziej kojarzą mi się z Monte Cassino placki kartoflane. Niektórzy
uważają to za żart, ale to nie żart. A zaczęło się od tego, że plutonowy
podchorąży Zygmunt Rowiński, był bardzo lubianym przez żołnierzy. Powiedział mi
raz, że się boi żółtaczki, jaką dostał, będąc w dużym napięciu nerwowym na
pierwszej linii w Tobruku. Wysłali go wtedy do szpitala. Wyznał, że miałby teraz
wielką ochotę na placki kartoflane. Wierzył, że uchroniłyby go napewno od
żółtaczki. Chciałem mu zrobić przyjemność, ale nie łatwo było zdobyć na
pierwszej linii surowe, Świeże, nie konserwowe ziemniaki i wszystkie inne
dodatki jak mleko w proszku, mąkę, jajka i dobrą wodę. Po wielu wysiłkach udało
mi się jednak skompletować potrzebne produkty, a z puszek po konserwach zrobić
tarkę do kartofli. Używaliśmy do tego bagnetu, którym dziurawiło się blachę z
puszki. Niemcy zaczęli łupić z moździerzy. Kucharze nasi uciekali wtedy z
kuchni. Wykorzystaliśmy ten moment i zaopatrzyliśmy się w kuchni w patelnię i
prymus. Pamiętam pierwsze placki. Po przyrządzeniu mieszaniny utartych kartofli,
mąki, jajek rzuciło się to wszystko na patelnię. Rozszedł się nęcący zapach.
Przybiegł zaniepokojony szef i do mnie: "Dziadek, co ty wyprawiasz ? Jak Niemcy
poczują zapach placków, będziemy mieli wypad !". Do Niemców wprawdzie było
przynajmniej z 300 metrów w prostej linii. Pierwsze placki dostał, naturalnie,
Zygmunt, nawet ze śmietaną zrobioną z mleka w proszku. Obdzieliłem cały pluton,
a oficerowie musieli się okupić butelką wódki za dwa placki. Długo się jeszcze
potem pamiętało te placki kartoflane. A Zygmunt nie dostał żółtaczki. Placki
wpłynęły korzystnie na jego i innych samopoczucie. Moje relacje z pod Passo
Corno opisał m. inn.Wańkowicz, bez podania mojego nazwiska, o co go specjalnie
prosiłem, nie wiedząc, co się dzieje z rodziną w Polsce i nie chcąc jej narażać.
Przywykliśmy do poruszania się na polach minowych. Były przed nami pozakładane
pola minowe francuskie, amerykańskie, a my zakładaliśmy dodatkowo swoje własne.
Związane z tym było robienie dokładnych szkiców, szczególnie pozycji t.zw.
"skaczących Jacków". Miny te za poruszeniem ziemi wyskakiwały na wysokość 3-ech
stóp i dopiero potem eksplodowały. Niemcy dawali do tych min gwoździe,
zardzewiałe nakrętki. Chirurdzy mieli sporo roboty. Straciłem w tych akcjach
kilku bliskich i dobrych kolegów .
Po Monte Cassino mieliśmy w Pułku Ułanów Karpackich zasłużony wypoczynek.
Odsunęli nas daleko od frontu do pięknej górskiej miejscowości Montagnana.
Pojechałem tam jako kwaterunkowy dla naszego szwadronu. Równie waónym zadaniem,
jak przygotowanie kwater, było znalezienie źródła dobrego wina. W Montagano był
stary zamek zamieszkały przez właścicieli. Zamek górował nad okolicą. Wybrałem
sobie dla plutonu mniejszą salę balową z freskami na sufitach i amorkami.
Staruszek, dobrze po 60-tce, zapytany o źródło dobrego wina przyniósł butelkę do
spróbowania. Przy okazji opowiedział mi o swoich losach żołnierskich z I-ej
wojny światowej. Nalał mi wina, popatrzyłem się naprzód na kolor pod światło,
umoczyłem usta, posmakowałem niewielki łyk. Spojrzał na mnie badawczo i zapytał,
czy w naszych stronach piło się wino. " Bo ty pijesz wino nie tak jak żołnierz
". I zaoferował, że tak długo jak długo tu będziemy, dostaniemy wino z tutejszej
piwnicy. Przyniósł duży kosz z 16-toma butelkami tego wyśmienitego wina.
Ustawiłem butelki w swoim namiocie i zaczął się wypoczynek. Koledzy opowiadali
potem, że przez cały okres pobytu w Montagano, ani razu nie wyszedłem na
zbiórkę. Dowódca się zdenerwował i posłał szefa do mnie, żeby mnie sprowadzić na
zbiórkę. Na następnej zbiórce zabrakło już szefa. W końcu i dowódca szwadronu
znalazł się u nas na całą noc. Puste butelki wymienialiśmy u staruszka na pełne.
I wtedy pamiętam miałem przerwę w życiorysie. Dyscyplina wojskowa została
kompletnie zawieszona.
Miałem sporo amerykańskich kocy, cieniutkich, wełnianych. Do kuchni schodziły
się dzieciaki, bo za wojskiem zawsze chodzą dzieciaki i psy. Te się wojska nie
boją. Anglicy przestrzegali zasady, że cywile nie dostawali jedzenia od wojska.
A myśmy karmili te dzieciaki. Strzeliło mi coŃ do głowy, aby ubrać dzieci w
peleryny zrobione z amerykańskich koców. Znalazł się w miasteczku krawiec, który
naszył tych peleryn chyba z 19-cie, dla chłopaków, którzy potem zwartym
oddziałem przychodzili do kuchni w pelerynach po jedzenie.
Z Montagnana wyjechaliśmy na samochodach pancernych i weszliśmy do akcji m.inn.
w Porto San Giorgio, Porto Recanati przed Ankoną. Zadaniem naszym było tylko
wiązanie nieprzyjaciela a nie posuwanie się naprzód i zdobywania terenu. Drugi
szwadron Pułku Ułanów Karpackich dostał się w zasadzkę niemiecką. Dostałem
rozkaz, by dojechać do brodu na rzece Mussone, o szerokości około 20 metrów i
zbadania go. Okazało się, że z drugiej strony brzegu byli okopani Niemcy.
Przepuścili cztery nasze samochody, lecz zniszczyli piąty w momencie
przekraczania brodu. W ten sposób zablokowali przejście. Jeden z Niemców chciał
od tyłu wskoczyć na samochód pancerny i wrzucić do środka granaty. Samochód
raptownie włączył wsteczny bieg i Niemiec spadł na wznak a samochód przejechał
go, wciskając mu w twarz lornetkę. Dostałem rozkaz, aby ewakuować rannych,
poruszających się jeszcze pod jednym z rozbitych samochodów. Pojechaliśmy naszym
samochodem pancernym z Tadziem Jagielskim. Otworzyłem klapę w "skautkarze".
Fosforowy pocisk wypalał wnętrze. Porucznik Polkowski leóał pod wozem, trzymał
ręce na brzuchu i powtórzył tylko: " bierzcie Heńka". Sam był ciężko ranny i
skończył za chwilę. Wzięliśmy Heńka. Następny pocisk łupnął w mój samochód
pancerny i sam znalazłem się po samochodem Polkowskiego. Wsunęliśmy Heńka do
koca i doczołgaliśmy się do najbliższej koniczyny. Zsunęliśmy się do
niemieckiego rowu dobiegowego. Ogień z karabinów maszynowych był tak gwałtowny,
że Niemcy zaczęli się cofać w swoich rowach. Miałem na nodze pistolet. Nieśliśmy
rannego w tym rowie a z drugiej strony, w przeciwnym kierunku szli Niemcy. W
pewnym momencie Niemcy, widząc, że niesiemy rannego, stanęli bokiem i
przepuścili nas. Dosłownie otarliśmy się o siebie. Nikt nie próbował walczyć.
Doszliśmy szczęśliwie na swoją stronę.
Na drugi dzień tej samej akcji dostaliśmy 140-tu chłopaczków z junaków.
Najstarszy miał 17 lat. Poszliśmy z oddziałem po kawę i poleciliśmy jednemu z
nich, Gąsce, aby został przy sprzęcie. Zapytał, co ma zrobić jak przyjdą Niemcy
? Powiedziałem mu, że ma krzyczeć : "Hände hoch!". Po krótkiej chwili wracamy z
kawą i przed naszymi oczyma taki widok: Z za wału wychodzi 23 -ech Niemców z
rękoma podniesionymi, za nimi mały Gąska z karabinem. Gąska opowiadał potem, że
zobaczył jak spod mostu wylazł jeden, aby się załatwić z potrzebą. Wtedy
zakrzyknął jak mu kazałem "Hände hoch !" I za nim wyszło spod mostu 22 innych.
Była to grupa odłączona od swojego oddziału. Gąska stał się bohaterem dnia. Nie
na długo niestety, bo w sześć dni później zginął od kuli.
Dotąd kule mnie omijały. Przyszła jednak i na mnie kolej. Znaleźliśmy się w polu
obstrzału. Dobrze wstrzelani Niemcy puścili serię z moździerzy. Jeden z nich
uderzył w samochód i przez drzwiczki, które otworzyłem, by wysunąć karabin
maszynowy, poszła seria odłamków w moją nogę. Nie czułem bólu nawet po tych, jak
się później okazało, 18-tu odłamkach. Czuje się jakby ciało ścierpło. Dopiero
później robi się nieprzyjemnie, gdy widzi się spływającą krew.
Zabrała mnie sanitarka. Kapelan zwrócił się do mnie: "No, i trafiło w ciebie,
łotrze , może coŃ chcesz?". A ja nie myślałem o tym, że kapelan przyszedł z
pociechą duchową i mówię mu :"Księże kapelanie, w moim plecaku są papierosy!".
Nie mógł mi tego długo zapomnieć. "Ja do niego z pociechą a on mnie po
papierosy!".
Chirurg, dr. Sokołowski przeznaczył mnie do transportu do Egiptu, do bazy II-go
Korpusu. Odmówiłem mu. Groził, że nie będę już więcej tą nogą ruszał. Według
angielskiego zwyczaju miałem na noszach ładnie wyczyszczone buty. Mają je nawet
ci, którym amputowano nogę. W końcu przekonałem go i zostałem we Włoszech.
Wróciłem spowrotem do pułku. Dowódca szwadronu powiedział mi: "Dziadek, twój łut
szczęścia się skończył". I rzeczywiście. Raz wyleciałem na minie, krótko potem
na drugiej.
W tym czasie przyszedł rozkaz generała Andersa, aby wszystkich instruktorów,
którzy byli na linii, wysłać do centrum wyszkolenia broni pancernych.
Równocześnie instruktorów, którzy aktualnie są w centrum wyszkolenia ściągnąć do
oddziałów macierzystych, aby mieli szanse powąchania prochu zanim skończy się
wojna. Na podstawie tego rozkazu zostałem odkomenderowany do Centrum Wyszkolenia
Broni Pancernych na południe Włoch. Generał chciał mieć instruktorów
wyszkolonych w angielskich centrach wyszkolenia. Przeszliśmy przez polską
"Dwójkę", byliśmy bardzo dokładnie pouczani, o co chodzi naszemu dowództwu.
Pamiętam scenę z zakończenia wojny. Dojechałem do swoich oddziałów pod Bolonią.
Dowódca szwadronu z ułanami grał w siatkówkę. Z drugiej strony nadszedł
przyspieszonym krokiem służbowy i krzyczy "Panie rotmistrzu, melduję, że radio
donosi o zakończeniu działań wojennych we Włoszech". Piłka nadal przechodziła z
jednej strony siatki na drugą. Zdało im się, że najpierw należy zakończyć grę.
Krótko potem załadowaliśmy się na statek w Neapolu. Po kilkudniowym rejsie
dopłynęliśmy do Anglii. Przewieziono nas do Cathric Camp. Był to jeden z
wielkich obozów szkoleniowych. Miedzy innymi było również skrzydło polskie.
Komendantem polskiego skrzydła był major Poliszewski. W szkole było 24-ech
odkomenderowanych z II-go Korpusu. Szkolenie prowadzono według angielskiego
regulaminu. Szkolenie rozpoczynało się od najbardziej podstawowej musztry i
codziennych przeglądów. Moje doświadczenia przeszłych lat pozwoliły mi przejść
całą szkołę względnie spokojnie.
Nic specjalnie nowego nie dowiedzieliśmy się, choć sporo było technicznych
nowości. Metody szkolenia były bardziej rzeczowe, niż w polskim wojsku. Po roku
intensywnego szkolenia dostaliśmy promocje i stopień oficerski z adnotacją na
jakie stanowisko najlepiej się kadet nadaje. Skończyłem szkołę z wynikiem "exemplary",
co przetłumaczono na język polski "z wynikiem wybitnym". Po polsku brzmi to nie
bardzo po wojskowemu i później koledzy " ciągnęli ze mnie łacha".
Moja jednostka macierzysta stacjonowała ciągle jeszcze we Włoszech. W tym
czasie, prowadzono w oddziałach intensywną działalność sportową, aby utrzymać
wojsko w dobrej kondycji. Ponieważ mówiło się o przeniesieniu wojska do Anglii
chciano nas przetrzymać raczej na stacji zbornej w Anglii, aż do momentu
przyjazdu wojska. Na stacji było wielu Ślązaków z wojska niemieckiego.
Dyscyplina rozprzęgała się. Wysłano nas tam, aby wprowadzić trochę porządku, aby
sobie zdawali sprawę, że jak długo żołnierz dostaje żołd, jak długo jest w
mundurze, obowiązuje go dyscyplina. Nie mieliśmy z tym trudności, będąc świeżo
po szkole i mając tradycje i doświadczenia z II-go Korpusu. Zwykle z nowym
rekrutem nie ma kłopotu, gorzej jest jednak, gdy ma się do czynienia z
żołnierzem szkolonym w innej armii. Nasza grupa podchorążych zdobyła sobie
uznanie u oficerów II-go Korpusu.
Upieraliśmy się jednak, aby wrócić do swoich jednostek. Wysłano nas wreszcie do
Włoch, ale nie trwało długo i po kilku tygodniach przygotowując przerzucenie
Korpusu do Anglii wysłano nas w pierwszym rzucie jako kwaterunkowych.
Przyjechałem w tym charakterze do Grimsby. Był to obóz jeniecki z wieżami
obserwacyjnymi i drutami kolczastymi. Nie mogłem ich ścierpieć i zanim przyszło
zezwolenie, zwaliliśmy wraz z kolegami te nieszczęsne wieże.
Zaczęło się przygotowanie do życia cywilnego. Prowadzono różnego rodzaju kursy
zawodowe. Nie wiem dlaczego, ale najwięcej było amatorów na kursy
zegarmistrzowskie. Można się było nauczyć murarki, krawiectwa i wszelkich
możliwych zawodów. Grimsby był portem rybackim. Zawijały do niego jednostki
rybackie należące do Polaka, którego wojna w 1939 roku zastała na łowiskach w
Islandii i który pozostał w Anglii. Zapewne w związku z tym urządzono kurs dla
rybaków, na który się zapisałem. W międzyczasie zaczęto szkolić załogę obozu, w
którym administracja miała być prowadzona według przepisów angielskich. Tu,
muszę dodać, że administracja polska wypracowała bardzo specyficzne sposoby
zdobywania funduszów. Np. wypracowano poważny dochód z kantyny, co było nie do
pomyślenia według zasad angielskich. Spore sumy, zwane później jako "sumy
polskie", zostały przejęte przez Stowarzyszenie Polskich Kombatantów.
Nastąpił okres decyzji. Rozrzucano ulotki zachęcające do powrotu do Polski.
Każdy żołnierz indywidualnie musiał się w obecności wyższego oficera
angielskiego zdeklarować, że nie wróci do Polski. Po takiej deklaracji
przechodziło się do "Polish Resettlement Corps". Ci, którzy decydowali się na
powrót szli do punktów zbornych. Byli jednak i tacy, którzy nie chcieli się
zapisać ani na wyjazd do Polski ani do Ressettlement Corps. Z tymi mieli Anglicy
najwięcej kłopotu.
W pierwszym okresie, gdy były organizowane zbiorowe wyjazdy na kontrakty do
Kanady, odrzucono mnie na badaniach lekarskich. Orzeczenie mówiło, że jestem za
nerwowy. Było to wynikiem mojej reakcji w czasie badania. Ustawiano nas w
szeregu "na Adama". Najpierw oglądano mięśnie. Kazali napinać mięśnie, oglądali
na plecach i z frontu, w przysiadzie. W tych oględzinach chyba dość dobrze
wypadłem. Natomiast zareagowałem gwałtownie w momencie, gdy jeden z lekarzy
wypchnął za drzwi oficera, który w tym czasie wszedł do pokoju. Będąc w wojsku,
miałem w naturze poszanowanie munduru. Mam w mojej naturze taką wyrazistą buzię,
że jak mnie coś "sieknie", to z miejsca poznać. Lekarz zauważył tę moją reakcję,
odsunął na bok i nakazał specjalne badania, po których stwierdził, że jestem za
nerwowy na Kanadę.
Kolega Jakubowicz i Jankowski rozpisali do wszystkich portów rybackich
ogłoszenie, że trzech "doświadczonych" rybaków poszukuje pracy. Wpisali mnie
również na tę listę, bez mojej wiedzy. Przyszła odpowiedź z firmy rybackiej, że
gotowi są nas przyjąć. Przygotowano nam papiery demobilizacyjne. Wcale nie
miałem zamiaru się tak łatwo zdemobilizować. Wytłumaczyłem oficerowi, że to był
nieprzemyślany kawał kolegi Jakubowicza, że ja w życiu ryby nie łapałem i muszę
się nad tym poważnie zastanowić. Postanowiłem spróbować, jeśli dostanę
bezterminowy urlop. Zgodzono się na ten warunek. Poszliśmy na stację werbunkową.
Każdy z nas zaciągnął się na inny statek. Nie chcieli widocznie mieć razem całej
grupki.
Mój pierwszy trawler nazywał się "Ejbich". Zapisałem się jako "brassy". Do
obowiązków należało czyszczenie wszystkich części z mosiądzu, stąd "brassy"
(mosiądz). Dostawało się połowę wynagrodzenia Po wypłynięciu na łowisko, jeden z
"deckhandów" (pokładowych) ciągnąc nieostrożnie linę obciął sobie cztery palce.
Odwieźli go do najbliższego portu w Szwecji. "Skipper" nie chciał czekać na
uzupełnienie z portu i zapisał mnie na "deckhanda". Był dobry połów,
dostawaliśmy wyższą stawkę, bo było nas mniej. Umówiliśmy się z Jakubowiczem i
Jankowskim, że spotkamy się po powrocie do portu. Zarobiłem wtedy 47 funtów
szterlingów. Normalna stawka wynosiła 4.5 funta tygodniowo, była to więc duża
suma. Tymczasem moim dwom kolegom powiodło się gorzej. Jednego "ciupasem"
wysadzili w Szwecji, a drugi po powrocie do portu, całował ziemię i przyrzekał
sobie, że nigdy jego stopa na statku rybackim nie postoi.
Wziąłem urlop, pojechałem do pułku i poprosiłem o przeniesienie do cywila. I tak
zakończyłem swoją roczną karierę rybacką. Wyjechałem do Kanady na indywidualne
zaproszenie farmera z Braintree, które uzyskał dla mnie kolega Wawrzyńczyk.
Muszę przyznać, że widoki z pociągu na trasie z Halifaxu do Winnipegu nie
zachwyciły mnie. Na dworcu w Winnipegu czekali na mnie koledzy Franio
Wawrzyńczyk i Adam Mossakowski.
Zdobycie pracy było jednym z pierwszych zadań jakie czekały mnie po przyjeździe.
Praca na farmach mnie nie interesowała. Również nie pociągała mnie praca na
kolei w Canadian Pacific Railway. Pozostawała praca w lasach. Trzeba być drwalem
"lumber jack"-iem aby poznać kanadyjskie życie. Pracuje się tam w zimie i
jesienią. Jesienią walczyć trzeba z czarnymi muszkami. Na wiosnę wraca się do
miasta. Zawód drwala kanadyjskiego jest niebezpieczny. Zarobki są dobre i łatwo
przyzwyczaić się do tego specyficznego stylu życia. Można odłożyć sporo
pieniędzy, z którymi przyjeżdża się do miasta. I tak, jak ciężko się pieniądze
zarabiało, tak lekko można je było puścić. Drwale piją, rozbijają się taksówkami
i na następny sezon jadą z powrotem do lasu. Szczęśliwie nie wpadłem w ten tryb
życia, bo byłem drwalem tylko przez jeden sezon. Pierwszą zimę przepracowałem w
Minnesota Pulp and Paper Co - w Mando, przy wyrębie lasów w okolicy Flanderes.
Dostarczaliśmy papierówki. Zarabiało się względnie dobrze na akord. Praca była
ciężka, szczególnie dla Frania Wawrzyńczyka, który był raczej drobnej postury.
Nigdy nie przypuszczałem, że przy 30-tu stopniach poniżej zera można pracować
tylko w koszuli. Parkę zrzucało się i pracowało się w specjalnej flanelowej
koszuli z podwójnym materiałem na plecach. Ta druga warstwa, okazało się, była
bardzo potrzebna, bo tworzyła się na niej skorupa lodu. Zapuściłem sobie brodę i
wąsy. Szwed nadzorca radził mi zgolić ją. Nie posłuchałem jego rad. Później
dopiero zrozumiałem ich sens. Oddychając na dworze tworzyła się między wąsami a
brodą mocna warstwa lodu, która uniemożliwiała wręcz jedzenie. Przyznałem mu
rację i chciałem brodę zgolić. "Nie waż się" odpowiedział mi na to. Pozbawienie
w takiej sytuacji brody groziło bowiem natychmiastowym odmrożeniem twarzy. I tak
musiałem cierpieć moją brodę przez resztę zimy.
Jedyną osiągalną pracą po powrocie z lasu była praca przy tynkowaniu ("plasterman").
Dostałem się do tynkarza Urbanowicza. Praca była dość ciężka, ale dość dobrze mi
to wychodziło. Majster pozwalał mi próbować robić na własną rękę. Ale tynkarstwo
jest też tylko sezonową pracą. Spotkałem kiedyś w bibliotece Kazia Chmielowicza,
który wciągnął mnie do firmy, wyrabiającej sprzęt rolniczy, brony grabiarki,
rozpylacze. Właścicielem firmy "Inland Steel" był kapitan armii kanadyjskiej,
ranny w I-ej wojnie światowej. Poczuł on sentyment dla weteranów z II-ej wojny i
po kilku dobrych doświadczeniach z kolegami z SPK, którzy pracowali rzetelnie i
wydajnie, otwarcie powiedział, że woli zatrudnić weteranów Polaków, niż
kogokolwiek innego. I w taki sposób rozpoczęła się obsada tej firmy Polakami.
Przepracowałem w niej z górą 30 lat. Zacząłem od najniższej stawki 65 centów na
godzinę. Zacząłem od składania bron. Menadżerem w tej firmie był również Polak,
porucznik II-go Korpusu. Stara załoga fabryki składała się przeważnie z
Ukrainców, nie bardzo chętnie patrzyła na to, żeśmy rzetelnie pracowali. Chcieli
się nas pozbyć do tego stopnia, że uciekali się do pewnego rodzaju sabotażu. Np.
rozregulowywali maszyny i robili cały szereg innych drobnych kawałów. Myśmy się
jednak zorientowali i nie trwało nawet trzy lata, gdyśmy opanowali sytuację w
fabryce. Coraz więcej było polskich "formanów". Po pięciu latach pracy wezwano
mnie do biura i zaproponowano wysłanie na wieczorowy kurs kreślarski. Po kursie
awansowali mnie na wydział inżynieryjny, gdzie robiłem rysunki techniczne przez
8 godzin dziennie. Po następnych trzech latach przeniesiono mnie już na
miesięczne wynagrodzenie. Spotykałem się w tej pracy z wykształconymi
inżynierami z innych większych firm. Np. z "John Deer", którzy mieli trzy razy
tyle inżynierów ilu u nas było wszystkich pracowników. Czułem się skrępowany,
ale dawałem sobie jakoś radę. Syn właściciela, który skończył wydział
inżynieryjny został przysłany na mój oddział i ja miałem być jego bezpośrednim
przełożonym. Nie chciałem się na to zgodzić. Po wielu latach syn poszedł do
Forda na praktykę i po powrocie stamtąd objął wreszcie oddział inżynieryjny. Tak
wytrzymałem w tej pracy przez 35 lat i wreszcie poszedłem na emeryturę a moją
funkcję, jak mi powiedziano, przejmie już komputer. Kierownikiem personalnym w
fabryce był kolega Staszek Kmieć. Przez niego załatwiało się przyjmowanie
Polaków, również w okresie przyjazdu ostatniej Solidarnościowej fali. W wielu
wypadkach przyjmowało się ludzi, którzy świeżo przyjeżdżali z Polski bez
znajomości języka. W kartotekach znalazłem 87 nazwisk Polaków przyjętych
bezpośrednio po przyjeździe z Polski, takich którzy szukali pierwszej pracy.
Nawet księża z parafii św. Ducha, szukając pracy dla przyjezdnych dzwonili "do
Gardziejewskiego". I do dziś dnia pracuje tam pokaźna liczba Polaków. Często
pracował ojciec i syn.
Nigdy nie miałem żyłki operacji finansowych. Mój dom kupił dla mnie Kazio
Kowaliszyn. Inny kupował dla mnie samochód. Nie oglądałem nawet domu, który
Kazio dla mnie wyszukał. Kupiłem dom i rozbudowałem go. Poznałem w międzyczasie
w bibliotece panią, doszło do małżeństwa. Potem córeczka i druga córeczka,
piesek, bo żona lubi pieski. Na końcu jestem ja. Córki się wychowało,
wykształciło. Obie skończyły studia uniwersyteckie.
Praca zawodowa oraz rodzina były ważnymi elementami w kanadyjskim etapie mojego
życia. Pozostawiały one jednakże sporo miejsca na zainteresowania społeczne.
Koleżeńskie więzy zadzierzgnięte w czasie wojny, okazały się nadzwyczaj silne i
od pierwszego dnia mego pobytu w Winnipegu włączyłem się czynnie w działalność
Stowarzyszenia Polskich Kombatantów. Pełniłem różne funkcje w zarządzie, a przez
dwie kadencje, w latach 1984-1986, byłem prezesem Koła Nr 13 i z satysfakcją
wspominam ten okres. Praca w organizacji wśród kolegów, z którymi dzieliło się
trudy niebezpieczeństwa wojny pochłonęła mnie całkowicie. Dlatego końcową część
moich wspomnień dotyczy już tylko działalności organizacyjnej związanej z SPK.
Już w dniu przybycia do Winnipegu odbywała się zabawa organizowana przez Koło
SPK Nr 13. Wszyscy moi koledzy z Ułanów Karpackich przyszli na tę zabawę, a było
ich 19-tu. Było to moje pierwsze zetknięcie się z SPK. Wkrótce zostało zwołane
roczne Walne Zebranie Koła Nr 13. Przeniesiono mnie formalnie do tutejszego Koła
na podstawie legitymacji z SPK w Anglii . Franio Wawrzyńczyk był wtedy
sekretarzem. Na zebranie przyszło chyba ze 17-tu członków. Na początku było ich
450-ciu, gdy większość była jeszcze na kontraktach. Potem się to wszystko
rozeszło. Pamiętam rozmowy przy piwie, z których wynikała niechęć do
organizacji: "znów chcą mieć na nowo ewidencje!". O oficerach wyrażano się
często z przekąsem jako o "polskich panach". Kompleks ten pokutuje jeszcze do
dziś dnia, a "ewidencja" była niechętnie wspominanym słowem. Z czasem się to
zmieniło.
Zostało więc 17-tu członków. Jeden z założycieli Koła, czynny bardzo w fazie
organizacyjnej, kolega Stanisław Ilkow, udowadniał na zebraniu, że właściwie nie
ma już potrzeby kontynuowania organizacji i należałoby ją rozwiązać. Zaszokowało
mnie to. Wypowiedziałem się zdecydowanie przeciw rozwiązaniu Koła. Znalazła się
grupka kolegów, którym to trafiło do przekonania i Koło przetrwało ten kryzys.
Dokooptowali mnie do Komisji Rewizyjnej, żeby sprawdzić książki kasowe. Adam
Żurad był wówczas skarbnikiem. Pamiętam, że wszystkie zapisy dochodów i
rozchodów Koła mieściły się na jednej stronie. Nie trudno było je sprawdzić.
Zabraliśmy się do roboty. Uporządkowaliśmy bibliotekę. Z przydziału z Londynu
dostaliśmy książki do biblioteki, oprawialiśmy je w pakunkowy papier. Powstało
kółko amatorskiego teatru. Przekonaliśmy się szybko, że istnieje pewnego rodzaju
lokalny patriotyzm wśród Polonii. Ktoś, kto związany jest z Towarzystwem św.
Jana Kantego nie przychodził na przedstawienia do Sokoła i odwrotnie. Dlatego
dawaliśmy przedstawienia kolejno we wszystkich salach. Ceny były bardzo
przystępne i co trzy miesiące dawaliśmy nową sztukę a w międzyczasie,
podwieczorki przy mikrofonie. Trzeba było mieć co tygodnia jakiś program.
Zainteresowanie tą akcją wzrastało. Ludzie zaczęli się spotykać w bibliotece.
Urządzaliśmy zabawy w salach różnych stowarzyszeń. To zaczynało przynosić
dochody. W krótkim czasie działalność Koła ożywiła się to tego stopnia, że
zaczęto myśleć o zakupieniu własnego domu.
Franio Wawrzyńczyk powrócił z robót leśnych wcześniej do Winnipegu. Wspólnie z
Mossakowskim i dwoma innymi kolegami wydzierżawili restaurację w Empire Hotel.
Okazało się, że to był pierwszy, nieoficjalny lokal Koła Nr 13. Właściciel
pozwalał wykorzystywać salę na miesięczne zebrania informacyjne jeśli nie była
wynajęta. W tym czasie prezesem Koła był kolega Malatyński. Doszliśmy do
przekonania, że potrzebny jest nam własny lokal. Nie odpowiadały nam standartowe
hale większości polskich organizacji w Winnipegu, duże, o wysokim pułapie, ze
sceną i malowidłami wodospadów. Powstała koncepcja, aby zbudować klub i salę
podobną jak ta w Empire State Chateau. Początkowo rozpatrywało się możliwość
wejścia do polskich organizacji jak "Jan Kanty" czy "Sokoł", czy "św. Duch".
Okazało się, że te organizacje, niewątpliwie potrzebne w okresach pionierskich,
zaczynały, w miarę upływu czasu, słabnąć. Liczyły bardzo na to, że przyjazd
weteranów zapewni im dopływ nowych członków. Były na ten temat dyskusje i
zachęcaliśmy kolegów do zapisywania się do tych organizacji. Wielu dołączyło do
"Sokoła". Miało to dodatni wpływ, później, przy organizowaniu Kongresu Polonii
Kanadyjskiej.
Niektórzy myśleli o zbudowaniu, z innymi organizacjami, wspólnego domu
polonijnego. Wiele przeprowadzono na ten temat rozmów. W końcu doszliśmy do
wniosku, że musimy sami zbudować swój własny dom. Gdy fundusze pochodzące z
przedstawień i zabaw doszły do 2000 dolarów, zaczęliśmy się rozglądać za
nadającym się miejscem. Wacek Kuzia, który zrobił karierę w budownictwie,
odgrywał w tym ważną rolę. Zadatkowaliśmy stary sklepik na rogu Inkster i Main
Street. Obok była wolna parcela budowlana. Nasze dwa tysiące wystarczyły na
zadatek, ale aby sfinalizować kupno potrzeba było znacznie więcej gotówki.
Postanowiliśmy zorganizować wewnętrzną pożyczkę, bezprocentową, minimum 100
dolarów. Pierwsze zebranie Koła odbyło się w tym sklepie. Po wyjściu z zebrania,
zauważyliśmy na pobliskim sklepie meblowym wywieszkę: "for sale". Sklep miał od
ulicy największą w Winnipegu szybę wystawową. Był niewątpliwie dużo lepszy, niż
ten nadzwyczaj skromnie wyglądający, zadatkowany sklepik. Obok była również
wolna parcela budowlana. Kuzia wdrapał się na parter i przeprowadził inspekcję
budynku. Następnego dnia, przy pomocy mecenasa Dubieńskiego wycofaliśmy zadatek
na sklepik i zdecydowaliśmy się kupić sklep meblowy. Nie mieliśmy jednakże
potrzebnej do budowy gotówki. Chodziliśmy we dwóch do poszczególnych kolegów,
przekonując ich o konieczności pożyczki. Większość odpowiadała pozytywnie.
Niektóre żony wyrażały sprzeciw, ale w końcu zebraliśmy 22 000 dolarów, sumę
wystarczającą na zakup nowej posiadłości. Wacek Kuzia kierował skutecznie
robotami. Pracowaliśmy wszyscy. Każdy, kto się pokazał w sali, z miejsca
dostawał jakąś robotę. Nawet Lodzia-Michalski, który nie miał specjalnych
zdolności do majsterkowania, wyspecjalizował się w prostowaniu gwoździ. Dziś to
wygląda śmiesznie, ale świadczy o tym, że zapał udzielał się wszystkim i robota
posuwała się naprzód. Pamiętam, że zaczęliśmy w sobotę o 10-tej tynkować salę i
o godzinie 4-tej po południu robota była skończona. Starzy zawodowi tynkarze
kręcili głowami z podziwem nad tempem pracy. Wszystko w tym czasie robiło się
własnym przemysłem. Zatrudniliśmy architekta - żyda, któremu bardzo podobał się
nasz entuzjazm. Nie wszystkim natomiast odpowiadały rozwiązania architektoniczne
zaproponowane przez niego, ale w końcu, wszyscy się do nich przyzwyczaili.
Uzyskaliśmy zezwolenie na prowadzenie piwiarni, która uważana była za najlepsze
źródło dochodu. Tymczasem okazało się, że znacznie większe dochody przynosiła
sala bankietowa.
W krótkim czasie inne organizacje polonijne zaczęły przebudowywać swoje hale
wzorując się na naszym domu. Za sumy, które włożono w te rozbudowy można było
oczywiście zbudować duży, reprezentacyjny dom polski, ale z różnych względów do
tego nie doszło ani wtedy, ani do tej pory.
Stosunkowo szybko spłaciliśmy wszystkie długi. Można było zacząć wydawać
pieniądze na akcje społeczne, nie prowadzone w innych organizacjach.
"Trzynastka" wysunęła się na czoło w Kołach SPK w Kanadzie. Jedną z działalności
SPK była opieka nad Harcerstwem. Tradycje harcerskie w Winnipegu są dość stare.
Naszym zadaniem było wznowienie tych tradycji. Dr Andrzej Gutkowski, który
kończył studia medyczne w Irlandii, zebrał nas, starych harcerzy i zmobilizował
do pracy. Otrzymaliśmy 4 akry nad jeziorem Big Whiteshell z przeznaczeniem dla
pracy młodzieżowej. Wiele było dyskusji nad formą pracy młodzieżowej. Byli
koledzy, którzy uważali, że będąc w Kanadzie powinniśmy zapomnieć o harcerstwie
a raczej wprowadzić skauting. Na tym tle nastąpił rozłam między zwolennikami
kanadyjskiego legionu a zasadniczą grupą, która została wierna Kołu Nr 13. Po
latach można z przyjemnością zauważyć, że te zapalne punkty przeszły raczej do
historii. Z grupą, która się kiedyś odłączyła od SPK i stworzyła oddział
Kanadyjskiego Legionu Nr 264 utrzymujemy teraz przyjacielskie stosunki.
Harcerstwo rozwijało się dynamicznie, korzystając z naszych zagospodarowanych
terenów i z poważnych zasobów finansowych. Organizowało się corocznie obozy,
ogólno-kanadyjskie zloty, przyjeżdżała tu do nas młodzież, zarówno ze wschodu
jak i zachodu Kanady. Mamy wychowanków harcerskich, którzy zajmują poważne
stanowiska w Winnipegu. Podobnie opiekujemy się i finansujemy grupy taneczne.
Uważamy, że jest to pożyteczna działalność, bardziej atrakcyjna dla dzieci niż
inne formy oddziaływania na ich polską świadomość.
Według statutu SPK siedzibą organizacji jest Toronto. Jednakże wiele inicjatyw i
aktywności organizacyjnej powstaje poza Toronto. Według mojej opinii, SPK nie
jest organizacją weteranów a raczej organizacją społeczną, założoną przez
weteranów. Świadczą o tym poprawki w statucie umożliwiające wstąpienie do
organizacji również nie weteranom, którzy zgadzają się z założeniami ideowymi
SPK. Zdaję sobie sprawę, że nie możemy oczekiwać gremialnego wpisywania się
nowej fali emigrantów do naszej organizacji. Mam jednak nadzieję, że po
pierwszym okresie organizowania sobie życia w nowym kraju, gdy odczują potrzebę
pracy społecznej, zechcą włączyć się w nurt organizacyjny, zachowując swoje
odrębne cele i tożsamość. Dlatego jestem spokojny o przyszłość wierząc, że: "nie
było nas, był las, nie będzie nas, będzie las".
|