Urodziłem się 11-
go października
1913 w Małym
Płocku niedaleko Łomży, nad
Narwią. Okolice te
znane są z tego, że
w obu ostatnich
wojnach światowych przewalały się
przez nie walczące
armie. Miałem dwa lata, gdy rodziców moich deportowano w czasie I-ej
wojny światowej. Front utrzymywał się w tych okolicach przez sześć
miesięcy, Rosjanie wycofali swoje oddziały i nakazali również
ewakuację ludności. Rodzice załadowali mnie i dobytek na jeden wóz (
tyle tylko pozwolono nam zabrać) i wyruszyliśmy w kierunku
wschodnim. Wylądowaliśmy aż w Irkucku. Przemaszerowaliśmy
przez Irkuck i dotarliśmy do punktu odległego o 72 wiorsty na północ.
Tu nam wskazano miejsce, gdzie mieliśmy się osiedlić. Trzeba było zaczynać od budowy ziemianek, najbardziej odpowiedniego typu domu
na klimat syberyjski. Ojciec był bardzo przedsiębiorczy. Pozbywając
się złotego zegarka uzyskał zezwolenie na przeniesienie się do Irkucka.
Rewolucja była już w pełni. W majątku, który
należał do
Zamojskich, kupił parę dużych koni belgijskich. Między Irkuckiem a jeziorem
Bajkał było wiele majątków należących do Zamojskich i
Czartoryskich. Ojciec zaczął trudnić się transportem i wkrótce z
zarobionych pieniędzy kupił trzy morgi ziemi na przedmieściach
Irkucka i założył ogrodnictwo. Rodzina była duża, było kilkoro ludzi do
pracy. Nastawił się przede wszystkim na produkcję kapusty. Część
sprzedawał na miejscu a dwa wagony przesłał do Tuły.
Pamiętam, jak w czasie rewolucji wybuchła pewnej nocy gwałtowna strzelanina, w wyniku której zabito
pułkownika carskiej
armii. Pamiętam go leżącego na śniegu. Ciepła krew spływająca z
niego wytopiła lej w śniegu. Epizod ten wbił się bardzo w mą pamięć. Miałem wtedy
niecałe pięć lat. W roku 1918 ogłoszono amnestię.
Niektórzy zdecydowali się na natychmiastowy powrót. Mój ojciec był już dobrze zagospodarzony
nie spieszył się. Dopiero pod naciskiem
rodziców, którzy chcieli jednak złożyć swoje kości na polskiej ziemi,
zdecydował się na opuszczenie Irkucka. Aby załadować się z parą koni
na pociąg musiał się wystarać o specjalne zezwolenie. Dojechaliśmy pociągiem do Omska i tam wyrzucono nas na stację i pod
gołym
niebem czekaliśmy trzy tygodnie. Udało nam się znów załadować na
pociąg, który zawiózł nas do Świerdłowska. Część drogi przebyliśmy
końmi. Dociągnęliśmy do Mińska i stamtąd już końmi aż do Łomży i
dalej do Małego Płocka. I znów w domu. Dom przetrwał, ale obory były spalone
doszczętnie. Ojciec sprzedał konie belgijskie i kupił za to
jednego konia i jedną krowę.
Ojciec przywióz z Syberii sporo rubli i te pomogy mu się
dobrze zagospodarzyć. Skończyłem szkołę powszechną. Zamierzałem
pójść do gimnazjum. Ojciec zdecydował jednak, że jego syn nie będzie
gryzipiórkiem, lecz gospodarzem. Na gospodarstwie nie było źle.
Powodziło się nam nieźle. Jednakże zaczęło mi czegoś brakować.
Zacząłem się uczyć sam i przy pomocy kierownika oświaty
pozaszkolnej, Stefana Wojtowicza, zdałem jako eksternista egzaminy
gimnazjalne.
W roku 1933-im zaciągnięto mnie do wojska i przydzielono do
Centrum Wyszkolenia żandarmerii w Grudziądzu. Potem służyłem w
I-szym Dywizjonie żandarmerii w Warszawie. Dywizjon mieścił się na
Alei Szucha i obsługiwał wszystkie placówki wojskowe włącznie z
Ministerstwem Spraw Wojskowych, Belwederem i willą pani
marszałkowej Piłsudskiej. Gdy zmarł marszałek Piłsudski,
zwerbowano szwadron żandarmerii i braliśmy udział w kondukcie
pogrzebowym. Pamiętam, gdy miałem służbę przy willi marszałkowej
Piłsudskiej. Przyszła starsza pani, ubrana na ciemno. Zgodnie z
instrukcją zażądałem dokumentów. Zaczęła szukać w torebce, ale nie
znalazła dokumentów. "Proszę mi pozwolić wejść do domu, to
przyniosę". Wtedy się zorientowałem, że jest to marszałkowa
Piłsudska. Trzasnąłem obcasami, przeprosiłem. Zameldowałem o tym
w szwadronie, by się mnie nie czepiali niepotrzebnie.
Po odsłużeniu wojska wróciłem na gospodarkę. W roku 1937-
ym dostałem wezwanie na ćwiczenia. Odroczono mi je do roku
1939-tego a ja w tym czasie gospodarzyłem. W międzyczasie
skończyłem dwa lata szkoły rolniczej w Marianowie.
W roku 1939-tym ogłoszono mobilizację. Zgłosiłem się do
Łomży. Do tego samego oficera, u którego odbywałem przeszkolenie.
Nazywał się Adam Altkirche-Kirchmeier. Odrzucił potem pierwszą
część nazwiska i został kapitanem Kirchmeierem. Odesłali mnie do
Nowogrodu i tam pełniliśmy służbę na moście na Narwi. Wachmistrz
Klicki zachorował i otrzymałem rozkaz objęcia posterunku. Ludność
cywilna zaczęła uciekać masowo przez most, którego pilnowaliśmy.
Przekonałem jednego z nich, Wiśniewskiego, aby zawrócił, bo w jego
nieobecności rozgrabią mu całe gospodarstwo. Za nim powróciła cała
reszta uciekających. Pamiętał mi to przez długie lata i do śmierci
dziekował moim rodzicom , że namówiłem go do powrotu.
Nowogród spłonął na moich oczach. Łomża była również w
płomieniach. 10-go września Niemcy przerwali linię Narwi i wkrótce
18 i 23 dywizja poddały się. Pamiętam moment zdawania broni przed
pójściem do niewoli. Łzy pojawiały się w oczach. Wyrzucaliśmy broń
tak, aby już jej nikt inny nie użył. Przeszliśmy na teren Litwy i
zostaliśmy tam internowani. Litwini zabronili obchodzić Święto 11-go
Listopada. Mimo to pokazały się chorągiewki i flaga. Litewski oficer
służbowy dał rozkaz strzelania. Było trzech zabitych i kilku rannych.
Było to w Wilkomierzu w roku 1939 -tym w listopadzie. Litwini
przekazali nas potem NKWD. Major NKWD, stojąc przed szeregiem
internowanych, rozkazał: "księża, inżynierowie, doktorzy, żandarmeria
i Korpus Ochrony Pogranicza - wystąpić na prawo !". Poza tym miał
listę nazwisk i wyczytywał imiennie nazwiska inteligencji polskiej.
Wyczytanych załadowano do wagonów i odjechali na wschód.
Rozpuszczono pogłoski, ze wracamy do Kraju. Zauważyłem jednak, że
żołnierz zabijał gwint na kratach okiennych. To nasunęło mi
podejrzenie, że jedziemy gdzieś indziej, napewno nie do Kraju. Trudno
się było zorientować dokąd jedziemy poza tym, ze wiedzieliśmy, że
jedziemy w kierunku południowo - wschodnim. Wreszcie wysadzono
nas na stacji i kazano nam maszerować do jakiegoś obozu, w którym z
dala widoczne były wieże. Zatrzymali nas przed bramą. Było gorąco i
niejeden położył się ze zmęczenia na ziemię. Jeden z kolegów, Antoni Ruchała,
usiadł na kamieniu, odsunął go i znalazł margines gazety. Na
nim notatka : "ostatnią grupę wyprowadzono, jak zawsze w nieznanym
kierunku". Nie wiedzieliśmy dlaczego trzymają nas tak długo przed
bramą. Dopiero tuż przed wieczorem grupa robocza Rosjan wyszła z
obozu z wiadrami, miotłami, szmatami i.t.p. Okazało się, że zamazywali
oni wszelkie ślady po tych, którzy byli tu przed nami. Wreszcie
wprowadzili nas poprzez dwie bramy zabezpieczone drutem
kolczastym. Na jednej z cerkwi był metrowej wielkości napis: Kozielsk.
Jak się potem okazało był to obóz, z którego uprzednio wywieziono do
Katynia i wymordowano polskich oficerów. Wtedy jednak tego nie
wiedzieliśmy. Okazało się, że byliśmy pierwszą grupę, która przeżyła,
za wyjątkiem siedmiu, których wywieziono gdzieś i ślad po nich
zaginął.
W Kozielsku zasądzono nas na różnej długości wyroki. Nie
znałem swojego wyroku. Dopiero później, gdy wywieziono mnie na
Półwysep Kolski i zasądzono za jakieś przewinienie, dowiedziałem się, że w pierwszym wyroku dostałem 8 lat. Statkami przewieziono nas
przez Morze Białe, dalej płynęliśmy barkami. Na tundrze rosła tylko
karłowata wierzba. Budowaliśmy drogi i lotniska. Teren był w zasięgu
wiecznej zmarzliny. Już wtedy Rosjanie uzbrajali swoje północne
tereny, gdy tymczasem Stany Zjednoczone zaczęły zbroić Alaskę. Gdy
Niemcy zaatakowali Sowiety, zabrano nas stamtąd. Nasz Rząd Polski
na wygnaniu wiedział o naszej grupie, i prawdopodobnie dzięki temu
zwolnili nas stosunkowo szybko i znów znaleźliśmy się w transporcie w
kierunku południowo-wschodnim. Wysadzili nas w miejscowości
Suzdal, gdzie umieszczono nas w klasztorze. Po trzech dniach
zebraliśmy się na dziedzińcu, gdzie major NKWD ogłosił nam
amnestię. Władze wiedziały już po drodze do Suzdala, że będziemy
zwolnieni. Pamiętam jak w jeden gorący dzień dopadliśmy studni na środku drogi by się ochłodzić. Posypały się strzały. Padło dwóch
zabitych, siedmiu rannych.
Dotarliśmy do Tatiszczewa. Zameldowałem się do ewidencji
wojskowej, gdzie przydzielano do róónych broni. Nie chciałem wracać
do żandarmerii, myślałem raczej o kawalerii, artylerii, ostatecznie o
piechocie. Za stołem siedział mój były dowódca z żandarmerii kapitan
Kirchmeier. Rzucił się do mnie ze słowami: "Wacek, chyba cię bogi
sprowadzają, jesteś pierwszym urodzonym żandarmem !".
Przenieśliśmy sie do Kirgizji. Transporty
odchodziły do Krasnowodzka. Jednym z naszych zadań było
pilnowanie transportów. Idziemy razem z Karbowiakiem wzdłuż toru.
Otwierają się drzwi latryny przy bocznicy i wychodzi zołnierz NKWD,
ten sam, który Antosia Ruchałę uderzył kolbą na Półwyspie Kolskim, że mu krew poszła z ust. Nasze karabinki skierowały się na niego
automatycznie. Enkawudzista zbladł, poznał nas. Miał
charakterystyczną twarz znaczoną ospą, a na lewym policzku, szramę w
kształcie litery L. Stanął jak wryty. Pamiętamy jak jeszcze na
Półwyspie Kolskim powiedział do nas, ze predzej mu włosy wyrosna na
dłoni niz Polska będzie. Karbowiak do mnie: "rozwalić takiego
s...syna". Odpowiedziałem mu "niech idzie". I zwróciłem się do
enkawudzisty: "idź i pamiętaj ten dzień!". I z perspektywy czasu
myślę, że dobrze zrobiłem.
Pamiętam pierwsze transporty do Persji na brudnych statkach,
węglarkach. Upychaliśmy ludzi jak śledzie. W Persji jednym z
problemów były zachorowania z przejedzenia. Jeden z kolegów Stasiek
Iwanowski zaczął jeść tak łapczywie sprzedawane nam przez Persów
jaja gotowane, że widziałem, że to się może przykro dla niego
skończyć. Wytrąciłem mu te jaja z ręki, podeptałem w piasku. Staszek
z wściekłością rzucił się na mnie z pięściami. Przyszedł czas, że mi za
to dziękował, zwłaszcza, że były wypadki, żeśmy ledwo odratowali
takich głodomorów, którzy nie umieli sobie odmówić dawno nie
widzianego przysmaku.
Żandarmeria nie zawsze była lubiana przez żołnierzy. Ale
muszę się przyznać, że nazywano mnie "sprawiedliwym Wacusiem".
Pamiętam raz w Iraku nadszedł gwałtowny hamsun, huragan pustynny.
Poprzewracał namioty. Z naszej 5-tej kompanii nie zostało ani jednego
namiotu. Przydzielono nam łaziki. Mieliśmy trochę kłopotów z
Korpusem Pomocniczym Kobiet. Miałem przyjemność urzędować w 317 brygadzie
transportowej obsadzonej przez "Pestki". Nie łatwa była
służba. Jedna z ochotniczek miała wypadek. Przewróciła swoją
ciężarówkę. Udało jej się wydostać samej z kabiny. Przypadkowo
nadjechałem na miejsce wypadku. Widzę zdenerwowaną, zapłakaną
ochotniczkę. Głównym powodem zapłakania było to, ze miała w
szoferce chłopca podchorążego, co było surowo zabronione. Do tego towarzysz
jej, pewnie równie zdenerwowany, zwrócił się do mnie ostro.
Zdając sobie sprawę z sytuacji i ewentualnych konsekwencji pomogłem
jej wyjść jakoś z tej sytuacji, pisząc łagodny raport.
Z Iraku wysłali mnie do Palestyny, aby znaleźć kwaterę dla 5-
tej kompanii żandarmerii. W Rehowot trudno było znaleźć kwatery i
zdecydowano się, by zakwaterować jednostkę w Gederze. Ciężka tam
była praca dla żandarma. Wojsko nie miało wiele do roboty. Celem
pobytu w Gederze było w tym czasie odkarmianie żołnierzy i
doprowadzanie ich do dobrego stanu fizycznego. Towarzystwo
rozpuszczało się jak przysłowiowe dziadowskie bicze i mieliśmy pełne
ręce roboty. Pamiętam jak raz żołnierze z Brygady Karpackiej
zdemolowali restaurację Żyda z Polski. Wszedłem do budynku, a
naprzeciwko mnie stanął żołnierz z podniesioną butelką. Udało mi się
przekonać ich, żeby się lepiej wynieśli, póki nie przyjedzie żandarmeria
z Rehowot, która nie będzie miała pobłażania.
W Egipcie patrolowaliśmy Ismailię i okolice, drogę do Kairu a
szczególnie Zagazik. Miasto było zakazane dla naszych żołnierzy, ale
to nie było wielką przeszkodą dla nich. Otrzymałem kiedyś rozkaz
wyjazdu do Aleksandrii w sprawie jednego z "leśnych dziadków".
Zakwaterowałem się w hotelu, którego właścicielka była zydówką z
Polski. Spotkałem tam wielu junaków, młodych chłopców, którzy
dopiero wchodzili "w życie". Większość nie była starsza niż 17 lat.
Pamiętam "Nowy Rok" w Cassasin. żołnierze urządzili
potężne strzelanie na wiwat. Najpierw ślepą amunicją, potem ostrą w
końcu zaczęto strzelać z dział przeciwlotniczych. Było kilka
wypadków. Trudno było opanować sytuację. W czasie tej kanonady
przyszedł telefon donoszący o zderzeniu naszego "łazika" z egipską
ciężarówką i całej kanonady nie widziałem.
Wysłali mnie na kurs regulacji ruchu. Byłem w tym czasie
bardzo zajęty. Nie miałem w ogóle czasu na własne zajęcia. Tuż przed
opuszczeniem Egiptu dostałem dopiero przepustkę i mogłem sobie
trochę zwiedzić Egipt. Dołączyłem do grupy, z którą dokładnie
przejechaliśmy całe południe Egiptu. Dotarliśmy do Port Saidu. Już
ze statku, ściągnięto nas, żandarmów, spowrotem do Egiptu szkolić
nowe kadry. Nie bardzo nam to odpowiadało, ale rozkaz jest rozkazem.
I w efekcie szkoliliśmy kadry prawie do końca wojny. W ten sposób
nie mogłem wyrównać swoich porachunków z Niemcami jeszcze z początków wojny.
Moją matkę bowiem postawili Niemcy na
rozstrzelanie za przechowanie młodej Żydówki w oborze. Matkę w
ostatnim momencie uratował administrator.
W połowie czerwca pojechałem do Neapolu. Dostałem
nominację na dowódcę posterunku. Trudna tam była praca. Kwitł
nielegalny handel, który niełatwo było zwalczyć. Koniec wojny zastał mnie w
Neapolu. Jeden z kolegów starał się o sprowadzenie do
Neapolu swojej narzeczonej. Zmarł nagle na atak serca. Zdążyliśmy zawiadomić narzeczoną zanim
przyjechała.
Z Neapolu pojechałem do Anglii. Udało mi się porozumieć z
rodziną. W pierwszym liście zachęcano mnie do powrotu. Z następnego
listu wynikało jednak, żebym raczej pozostał za granicą, ze względu na
moje polityczne zaangażowanie przed wojną. Z dziesięciu moich
kolegów, którzy zdecydowali się powrócić, jeden tylko przeżył. Z
resztą nie wiadomo co się stało. Nigdy nie miałem wątpliwości, co do
mojej decyzji pozostania na Zachodzie. Pracy na farmie się nie bałem,
bo z rolnictwem byłem od dziecka obznajomiony.
Przyjechałem na kontrakt na buraki do Winnipegu w 1947-ym w maju. Z okna
pociągu dostrzegliśmy wokół śnieg. Wydało się nam, że jesteśmy znów na Syberii. Po wielu dniach
podróży z Halifax
wylądowaliśmy wreszcie w Winnipegu . Zatrzymaliśmy się
początkowo w koszarach przy Osborn. Brałem udział w słynnej
pierwszej defiladzie w mundurach. Kazimierz Klimaszewski wysłał
mnie do Emersonu, abym przygotował kwatery i zgromadził lód do
przechowania żywności dla grupy. Przepracowałem jeden sezon. Na
drugi sezon poszedłem do farmera. Podpisał mi kontrakt choć nie
potrzebował pomocnika. Zacząłem więc pracować już na własną rękę
w Winnipegu. Trudno było na początku znaleźć pracę. Wreszcie dostałem pracę w
składzie węgla. Właściciel spojrzał na moje porządne
ubranie i nie chciał mnie przyjąć. Przepracowałem jednak dwa
tygodnie. Płacili od tony. Był z nami jeden bardzo mocny ładowacz.
Nikt z nim nie mógł długo wytrzymać jego tempa pracy. Byłem
dumny, że mi się to udało.
Wkrótce przeniosłem się do zakładu meblarskiego. Płaca - 52
centy na godzinę. Zbijaliśmy ramy do mebli. Dobrze mi szło i
właściciel zadowolony dał mi 2 dolary premii, co było na owe czasy
dużą sumą. Firma nazywała się: "Canadian Furniture Factory. Mieściła się przy Main Street. Którejś soboty po południu
znalazłem
pracę u Niemca z Polski. Zatrudnił mnie jako stolarza. Nauczyłem się
tam solidnie pracować. Awansowałem na pozycję "gang leader'a", a w
1948-ym roku zostałem " formanem" (majstrem). Firma nazywała się
tym razem Heg Construction Ltd. Pracowałem tu przez 6 lat.
Zdecydowałem się by zacząć pracować już na własną rekę. W 1949-tym roku
zacząłem budować dom i po jego skończeniu ożeniłem
się. Żona została też wywieziona z rodzicami do Rosji, a później ojciec jej
dostał się do II Korpusu. Żona przedostała się przez Azję do
Meksyku, stamtąd do Winnipegu. Urządziliśmy wesele w
nowozbudowanym budynku Bractwa Św. Ducha. Ile razy jestem teraz
w Bractwie Św. Ducha i patrzę na drzwi do kotłowni, przypomina mi
się zdarzenie, które miało miejsce na tym weselu. Zdecydowanie
odmówiłem przyjmowania prezentów weselnych. Wyraźna kartka informowała: "no presentation". Tymczasem zauważyłem,
że coś się
tam przygotowuje. Zamknąłem się więc w kotłowni. W końcu mnie
tam znaleźli w zakurzonym, ciemnym garniturze. Postawili mnie za
stół i stałem za nim jak pod pręgierzem. Bardzo tego nie lubię. Nie lubię również
kawałów, które się przy takiej okazji płata. W 1951-ym urodził się pierwszy syn, Henryk. W 1954-tym urodziła się córka.
W następnych latach zbudowałem jeszcze kilka innych domów,
ale tamten pierwszy najbardziej pamiętam i jestem do niego
przywiązany i ciągle jeszcze jestem jego właścicielem i dzierżawię go.
Jestem właścicielem firmy K. and K. Construction Ltd. Mimo
iż jestem już na emeryturze, firmę utrzymuję nadal. Mam plany
rozbudowy firmy. Po skończeniu domu przyszła powódź. W moim
nowo zbudowanym domu było na podłodze 15 cm wody. Musiałem zrywać cały parter zrobiony solidnie z
dębowej, specjalnie dobranej
klepki.
Pamiętam moje zetknięcie się z Wiktorem Turkiem. Sprowadziłem go z Libanu do Winnipegu. Turkowie mieszkali
początkowo razem z nami w moim domu. Dr. Turek był bardzo
pracowity. Ślęczał nad książkami. Często go zastawałem nad ranem w kuchni,
po przepracowanej nocy. W trzy miesiące po przyjeździe już
miał odczyt o prawie międzynarodowym w jednej z sal sądu dla
miejscowych prawników. Dzięki niemu mamy dzisiaj książkę " Poles
in Manitoba".
Dzieci skończyły studia i mówią pięknie po polsku.
Również
wnuczek mówi po polsku. Zięć jest kanadyjskim wojskowym. Odwiedzałem go
kiedyś w jego jednostce. Każdemu, z przedstawianych gości grano urywek z marsza jego
pułku. Ponieważ orkiestra nie miała oczywiście takiego marsza mojego pułku,
zagrała mi wyjątek z "Etiudy
Rewolucyjnej" Chopina. Byłem bardzo dumny. Był to bardzo
przyjemny gest. Zięć jest w stopniu majora. Córka jest bardzo dumna również ze swojego polskiego pochodzenia.
Jestem członkiem SPK od początku istnienia Koła. Przez dwa lata pełniłem funkcję prezesa Koła Nr 13. Wiele się
zmieniło od
czasów, gdy przed wielu laty rozglądaliśmy się za odpowiednim
pomieszczeniem dla SPK. Byli wtedy tacy, którzy nie widzieli potrzeby
utrzymywania organizacji po skończeniu się kontraktów. Byli jednak również tacy, którzy bili pięścią w stół i przekonywali kolegów,
że stać
nas na to, aby zbudować własny dom. Koło w międzyczasie prawie się
rozleciało i niewielu w nim zostało członków. Pozostała jednak grupka
ludzi zdeterminowanych, którzy wiedzieli, czego chcą. I dzięki temu
mamy dom. Z przyjemnością pracuję przy tym domu do dzisiaj. Pamiętam, w początkach w Winnipegu, stare organizacje niezbyt
przychylnie patrzyły na nas. Rozpatrywaliśmy możliwości wspólnej
budowy z "Sokołem". Oni mieli 32 000 dolarów, a my tylko 1700.
Wydawało im się, że nie jesteśmy dostatecznie mocnym partnerem. I
wtedy postanowiliśmy budować sami, choć nie wszyscy z naszych
kolegów wierzyli w powodzenie budowy. Trzech z nas musiało podpisać pożyczkę.
Jeden z kolegów nagadał żonie, że się porywamy
z motyką na słońce i żona zaczęła mi robić wymówki. Jesteśmy
obecnie w podobnej sytuacji, gdy się mówi o budowie wspólnego domu
polskiego. Powinniśmy poprzeć ten projekt. Ja sam, póki jestem na
nogach chciałbym w tym wziąć udział. Ciągle jeszcze planuję dalszą
rozbudowę.