Drodzy czytelnicy,
Moja ukochana żona wyjechała na dwa miesiące do rodzinnego kraju na
Białoruś i zostawiła pustkę w domu, bo ani się do kogo mądrze odezwać
ani się pokłócić. Okropnie trudno jest żyć samemu, gdy ma się żonę
skłonną do stwarzania partnerowi atrakcyjnego życia. A takie miałem
przez dwa tygodnie przed jej wyjazdem.
No bo paszportu białoruskiego, z darmowa zresztą polską wizą (bo mąż
Polak), nie dostała bidulka z konsulatu wcześniej niż na dwa dni przed
wyjazdem, choć był wysłany 3 tygodnie wcześniej (konsul z Vancouver
przywiózł go w kieszeni do Calgary tłumacząc, że to wszystko przez tę
strefę Schengen), no i Registry spaprało odnowienie jej prawa jazdy
klasy 7, poprawiając swój błąd tuż przed jej wyjazdem. Konieczne a
męczące były wykłady i kolejne wizyty w banku aby przekazać wiedze mojej
połówce do czego służy RRSP, co to jest tzw. saving bank account, co to
są GICs i czy one przynoszą straty czy korzyści, wszystko tylko dlatego,
ze Lenin i jego uczniowie nie nauczyli swojego ludu co to jest BUSINESS.
Do tego doszedł dylemat czy dolar kanadyjski rośnie czy spada, bo trzeba
go wymienić korzystnie na amerykański, aby zabrać ze sobą (jedyna
„imperialistyczna” waluta, która jest do dziś szanowana na Białorusi)
oraz w ogóle „ile można zarobić, w razie się straci”. Moja kochana „business
woman” szczodrze spłakała swój wyjazd dzieląc równie szczodrze swoje
niepokoje i łzy ze mną kompletnie dewastując mój system nerwowy.
Oczywiście prawie wszystko była moja wina, włącznie z wysokością jej
podatku policzonego przeze mnie (16.6%), który musi zapłacić od dochodu,
(‘bo ja się pewno pomyliłem, ze taki duży’).
Nie wiem, co było ważniejsze i co mi przyszło pierwsze na myśl po Jej
wyjeździe, czy położyć się spać i nie myśleć o sprzątaniu mieszkania,
czy wypić parę drinków, aby się odprężyć, czy się martwic jak dotarła do
celu. Wybrałem drinki, które wprawdzie pomogły mi się odprężyć, lecz o
spaniu mowy nie było, bo w bólach musiałem się udać w nocy do szpitala,
gdzie stwierdzono ponoć, że mam infekcje rożnych ważnych organów. W moim
odczuciu jednak wyglądało na to że zostałem zainfekowany nadmiarem
stresu oraz niedomiarem naturalnych środków leczniczych i tylko spokój i Scotch Whisky (jedyny alkohol, który przez torfowa filtracje zawiera
mikroelementy lecznicze) mogą pomoc na wszystkie schorzenia. No i że
cierpię na niedosyt naturalnych przygód i nowych doświadczeń życiowych
(nie mylić z romansami). Na razie jednak zostałem zmuszony do łykania
antybiotyków i modlenia się abym mógł choć czasem skorzystać z toalety.
W ramach nowych emocji i w myśl zasady, że jakiś dokuczliwy stres należy
zastąpić innym równie trudnym do strawienia ale nowym, wybrałem się z
fanatykami na zawody łapania ryb spod jeziornego lodu, choć nigdy w
zimie ryb nie łapałem. Jest nas ze 40-tu zawodowców i amatorów (to
miedzy innymi i ja) w kole wędkarskim. Na zawody wybrało się aż trzech
plus jeden nie zrzeszony. Skompletowanie odpowiedniego sprzętu
kosztowało mnie emeryta co najmniej 100 $, opłacenie udziału w zawodach
i podróż 120 $. Ale co się nie robi dla ducha rekonwalescenta i
odkrywcy. Dzień przed zawodami przyjechał mój znajomy aby zabrać moje
sprzęty (plastikowe sanki z wyładowanym cooler’em) a o 3.15 rano, sam
zostałem przez niego zabrany wraz z wypchaną torbą ze środkami do życia.
O 6.00 rano byliśmy na miejscu, aby ustawić się w kolejce do wczesnego
(o 9.00 rano) wejścia na lód. Około 300-400 osób, które przybyły przed
nami kamperami zapewne dzień wcześniej i miejscowi, stanowili główny
trzon ‘nocnych Marków’ i potencjalnych mądrych, gdzie łapać. My też, jak
oni, liczyliśmy na te 20,000 – 100,000 $ nagrody i inne drobniejsze, bo
czemu nie. Towarzystwo rozgrzewało się jak mogło i czym się dało, także
i bieganiem do jednej z najbliższych toalet rozstawionych gęsto wzdłuż
alei marzących o wygranej wędkarzy. Tuż przed otwarciem bramki wszystkie coolery zostały sprawdzone przez organizatorów czy nie ma tam
przemycanej żywej ryby. Sprawdzano też zapewne czy ktoś nie potrzebuje
medycznego wsparcia (no bo stres, zimny wiatr i nadmiar gorzały).
Wreszcie padło przez megafony ‘jeszcze minuta’ a potem ‘10-9-8-7....
3-2-1’ i cale towarzystwo, a my z nim, popędziło w kolejności do tych
pięciu tysięcy dziur w lodzie.
Nasz expert prowadzący umieścił nas wygodnie blisko wejścia na teren i
niedaleko naszych zaparkowanych samochodów. Był do znaczący plus całych
czterogodzinnych zawodów, które zaczęły się oficjalnie o 11.00, bo było
blisko z nich wracać. „Flip-up’y” stabilne i wiatrowe z rożną przynętą,
„jigging’ na blachy, zdechle i sztuczne ryby, łapanie z palca leżąc na
lodzie pod przykryciem i patrząc w głąb przez dziurę na 4 metry wody (w
tym metr lodu) czy rybsko nie płynie, to były główne metody zdobycia
nagrody. Wicher wywracał krzesełka, porywał drobne przedmioty, szarpał
ubraniem no i mroził. Niektórzy sobie spali zmęczeni przygodą licząc na
sygnał dzwonka umieszczonego na sprzęcie, ze ryba ‘wzięła’, inni
odwiedzali kumpli lub po prostu próbowali się rozgrzać czym mieli. Co
czas jakiś było słychać gdzieś w oddali zbiorowe ‘ooooooaaa...’ gdy ktoś
cos złapał, czasem ktoś biegł z rybą zamkniętą w coolerze, aby jury
odnotowało jego sukces. W naszym skrajnym sektorze najbliższym brzegu
panowała niezmącona cisza i tylko wiatr łomotał jakimiś plastikowymi
osłonami na brzegu.
Zamiany metod i przynęt nie zdały się na nic. My i setki sąsiadów wkoło
nie złapaliśmy nic. Pewno z braku odpowiedniej akcji korupcyjnej przed
wejściem na lód, aby zdobyć wiedze gdzie należy pędzić. Złapano zresztą
niecałe 100 rybek, głównie małych (największa 3.5 kg) na 4.500
uczestników i to pewno wielokrotnie te same, które wcześniej zostały
wypuszczone w rejonie namiotu jury. Zimny huragan wiał przez cały czas
pewno aby ostudzić emocje, szczególnie, gdy szczęściarze musieli donieść
pod wiatr swoje zdobycze do wagi. Łapanie z gruntu lub oszustwo ryb
machaniem wędką (tzw. jigging) nie jest moją domeną. Ja uwielbiam
spławik. Tu dopiero można zapomnieć o problemach i stresie. W sumie
jednak było to niezapomniane relaksujące przeżycie. Te tłumy na lodzie,
ta ilość i rozmiar pojazdów (nawet semi-trailer stał na lodzie), te
inwencje jak nie zamarznąć czekając na wejście na lód (przenośne
ogniska, poduszki grzejące, rum itp.) i ta wiara, że się na pewno coś
złapie.
Jeszcze przed końcem tej wspaniałej przygody mój nieco zmrożony mózg
pozbył się stresów a jedynie wątroba się obraziła przez chwile na
mieszankę tabletek i 60 % - owego wyśmienitego Scotch’a. Nikt
głównej nagrody nie dostał, a te które zostały po obdzieleniu
szczęśliwców, zostały później rozlosowane wśród cierpliwych. Dla mnie i moich
przyjaciół liczył się relaks. Opuściliśmy zawody przed losowaniem, bo
dla nas cel został osiągnięty. Został obraz ludzkich namiętności i
doświadczenie na przyszłość.
Jako ‘słomiany wdowiec’, polecam na dokuczliwe i stacjonarne stresy
wszystkim moim czytelnikom, zastąpić tabletki i alkohol innym rodzajem
stresu, tak jak się leczy ‘złamane serce’ inna miłością. Im szybciej tym
lepiej. Wtedy jedziemy łapać ryby spod lodu. Nowy stres jak znalazł (bo
nie wiemy jak to się łapie, bo lód się zarwie, bo testament niepisany,
bo nas zamrozi, bo co z tą rybą zrobić jak się już ją złapie, gdy żona
daleko itd.). Abyśmy jednak nie dostali zawału z nadmiaru wrażeń mamy
szanse dla relaksu spotkać przyjaciół, podobnych sobie wdowców lub
innych samotnych samców, no i opisać naszą przygodę, aby zostawić ślad
swoich przeżyć i utrwalić wspomnienia. Ja, będąc w gronie przyjaciół,
poczułem się po tych zawodach odreagowany i z przyjemnością i energią
wziąłem się za....sprzątanie. Bo pisać mogę bez bodźców, jeśli tylko
jest o czym. Życzę wszystkim wędkarzom a szczególnie moim przyjaciołom z Winnipeg, którzy wezmą udział w zawodach 15 marca gdzieś w Manitobie,
aby też się odreagowali, nawet jak ich ryby nie zechcą. Wasz przyjaciel Wiktorek
Calgary, 17 luty 2008
|