Copyright ©
Polonijny Link Winnipegu
Kopiowanie w całości jest dozwolone
bez zgody redakcji pod warunkiem nie dokonywania zmian w
dokumencie.
13 sierpnia 2010 | <<< Nr 139 >>> |
W tym numerze | ||||||||||||
|
||||||||||||
Do Redakcji | ||||||||||||
Wydarzenia warte odnotowania | ||||||||||||
Humor | ||||||||||||
Życzenia | ||||||||||||
Pożegnanie śp. Stefana Balińskiego | ||||||||||||
Ostatnie takie zakończenie Folkloramy w WARSZAWSKIM PAWILONIE |
||||||||||||
Gdzie można zamieszkać na emeryturze? | ||||||||||||
To dzieci ambasadora RP w Kanadzie zginęły w tragedii w Łagowie | ||||||||||||
Wiktor Księżopolski- ŚRODZIEMNOMORSKA WYPRAWA | ||||||||||||
Upadek światowego systemu monetarnego cz 13 | ||||||||||||
Felieton Jacka Ostrowskiego | ||||||||||||
"Medusa"- książka Jacka Ostrowskiego | ||||||||||||
Kalendarz Wydarzeń | ||||||||||||
Ogłoszenia | ||||||||||||
Polsat Centre | ||||||||||||
Kącik Nieruchomości | ||||||||||||
|
||||||||||||
Do Redakcji |
Szanowni Państwo,
This 8-minute
animation of
Polish history
is apparently
being shown in
the Polish
Pavilion at the
2010 Expo in
Shanghai, China.
What will
viewers
understand? See
also the
comments posted
by the You Tube
viewers . . .
the good, the
bad, and the
ugly . . .
Młode, bardzo
miłe, małżeństwo
z Polski (Damian
i Karolina Kruk)
przyjeżdża na
studia
doktoranckie do
U of M, 17
sierpnia 2010.
Poszukuja pokoju/mieszkania/
piwnicy/stancji
do wynajecia, z
dostepem do
autobusu który
dowiózł by ich
do Uniwersytetu
Manitoba. Bardzo
proszę o kontakt
jeśli macie
Państwo taką
możliwość lub
słyszeliście o
takim locum.
Podaje ich
e-mail:
damkru@gmail.com
oraz własny
oleszkie@shaw.ca
Szanowny Panie
Bogdanie,
przesyłam
gazetkę
"Wiadomości
Polonijne" na
miesiąc
sierpień. Z
góry dziękując
za wstawienie
jej do Pańkiego
Biuletynu
Informacyjnego
jako Link,
pozdrawiam
serdecznie.
Szanowni Państwo,
Szanowni Panstwo,
Zespół Szkół dla
Dzieci Obywateli
Polskich Czasowo
Przebywających
za Granicą
zaprasza do
udziału w
projekcie
„Otwarta szkoła
– system
wsparcia uczniów
migrujących”.
Projekt jest
skierowany do
polskich dzieci
i młodzieży
przebywających
za granicą.
Szanowni Państwo, |
Wydarzenia warte odonotwania | |||||||
|
Humor |
Główna siedziba Viagry
|
Życzenia |
Na stronie naszego Biuletynu możesz złożyć życzenia swoim bliskim, znajomym, przyjaciołom... z różnych okazji: urodziny, ślub, narodziny dziecka, jubileuszu, świąt... Do życzeń możesz dodać zdjęcie, ale="2">Życzenia prosimy przesyłać na adres: jolamalek@onet.eu |
|
|
S P O N S O R |
Pożegnanie śp. STEFANA BALIŃSKIEGO |
Śp. Stefan Baliński był uczestnikiem Powstania Warszawskieg, inicjatorem i reżyserem polskiego programu telewizyjnego, producentem polskich programów radiowych Radia Polonia w Winnipegu, Był człowiek wszechstronnie uzdolnionym, aktywnym w środowisku polonijnym, był dobrze znany Polakom w Winnipegu. Wielokrotnie nagradzany za działalność w różnych dziedzinach wymienię tu tylko kilka. Śp.Stefan Baliński odznaczony został Warszawskim Krzyżem Powstańczym, Krzyżem Armii Krajowej, Medalem "Pro Memoria", Medalem SPK Canada, od Ojca Świętego Jana Pawła II za przyczynianie się do utrzymania na terenie Kanady Polskości otrzymał specjalne Apostolskie Błogosławieństwo.
Pana Stefana miałam okazje poznać osobiście, dlatego też wraz z grupa Polonii osobiście też chciałam uczestniczyć w ostatniej drodze tego niezwykłego człowieka. Msza żałobna, którą odprawił ojciec Mieczysław Burdzy w kościele Św. Ducha w Winnipegu odbyła się 7 sierpnia 2010 r. Pan Stefan w swoim życiu wiele przeszedł a mimo to był człowiekiem niezwykle radosnym, ciepłym i skromnym. Rozmawiając z nim przekonałam się jak niezwykłą jest postacią i rozumiem dlaczego bliscy i znajomi Śp. Stefana Balińskiego żegnali go z wielkim żalem.
Śp. Stefan Baliński
urodził się w
Warszawie tam się wychowywał i mieszkał. W Warszawie
też zastała go II wojna światowa, miał wtedy 14 lat. Nie był
pełnoletni a chciał walczyć, więc zapisał się do partyzantki a w 1942 do Armii
Krajowej. Walczył w Powstaniu Warszawskim 63 dni najpierw na Starym
Mieście potem był Mokotów Śródmieście.
Po
Powstaniu do kwietnia 1945 r. Pan Stefan przebywał w obozie jenieckim z
którego uciekł pod koniec wojny. Stefan Baliński trafił do obozu przejściowego
a stąd do Włoch gdzie był żołnierzem II Korpusu generała Andersa i
służył do 1947 roku po czym wrócił do Polski do Warszawy do swoich
rodziców, ale niestety ich domu już nie było. Zaraz po
przyjeździe do Winnipegu 1970 roku rozpoczął prace w radiu. Prowadził audycje radiowe 25 lat. Na początku było trudno, audycje
były krótkie ciężko było znaleźć sponsorów a bez pieniędzy nie można
było nic zrobić.
Pan Stefan Baliński pisał i publikował
wiersze i poematy. To jeden z wierszy Sp. Stefana Balińskiego W 1939 roku sami
bój tak krwawy toczyliśmy, Po klęsce, nad
mogiłami, po stracie Polski płakaliśmy. Na zachodzie
Polski żołnierz, toczył walkę krwawą, o Tobruk, Fales,
Monte Cassino, okrywając się sławą. W kraju, przez
dwóch wrogów na części rozdartym, Chopin melodie
żałobne ponownie układał, które w 1944 wróg
w Powstaniu, bombami, kulami wysmagał. Wieczny
odpoczynek racz dać wszystkim poległym Panie! Matko Polskich
Sierpniów usłysz nasze wołanie! Niepodległość
Polski jest zawsze w historii krwawą blizną. Więc wstaw się za
Polską! Za naszą Ojczyzną! ŻOŁNIERZ ARMII
KRAJOWEJ "BIAŁAS"
Jolanta Małek
polishwinnipeg.com
Zdjęcia z uroczystości
pogrzebowych w kościele Św. Ducha z
cmentarza oraz poczęstunku po
uroczystościach:
|
Ostatnie takie zakończenie
Folkloramy w WARSZAWSKIM PAWILONIE |
Wiele razy już pisaliśmy na łamach polishwinnipeg.com o festiwalu Folklorama odbywającym się w Winnipegu od wielu, wielu lat. Jest to bowiem ważny Festiwal, który promuje etniczno-kulturową różnorodności Manitoby poprzez zabawę, publiczne uroczystości kulturalne i edukację a Polacy mają w nim znaczący wkład. Latami podczas Folkloramy Polonia Winnipegu prezentowała swój dorobek kulturalny przez 2 tygodnie trwania Festiwalu. Jeden tydzień organizatorami Folkloramy było PTG Sokół Winnipeg- Kraków pawilon a w drugim tygodniu Folklorama odbywała się w pawilonie Warszawa organizowanym przez SPK koło nr 13. Od 3 lat niestety Polonia promuje swoją kulturę tylko przez jeden tydzień w pawilonie Warszawa.
Organizatorzy pawilonu Warszawa jak każdego roku tak i w tym zapraszali gości do swojej siedziby przy 1364 Main Street. W sobotę 7 sierpnia w tej lokalizacji odbyło się ostatnie zakończenie Folkloramy pawilonu Warszawa. Wcale nie oznacza to, że Polonia już nie będzie brała udziału w Folkloramie, wręcz przeciwnie ze względu na dużą popularność polskiego pawilonu organizatorzy zdecydowali się na nową dogodniejszą lokalizację. Jak się okazuje siedziba SPK koło nr 13 stała się nieco zbyt mała na potrzeby Folkloramy. W przyszłym roku organizatorzy pawilonu Warszawa swoich stałych fanów a także nowych gości zaproszą do dużego obiektu ze sceną i dogodnym parkingiem.Dziś prezentujemy galerię zdjęć z ostatniego zakończenia Folkloramy pawilonu Warszawa w siedzibie SPK. Zakończenie to jak zwykle tłumy gości, odwiedzających wystawę, korzystających z przysmaków polskiej kuchni, oglądających oryginalny program artystyczny z elementami humorystycznymi oraz doskonała zabawa do białego rana. Tego ostatniego w nowej siedzibie zapewne zorganizować już się nie da, ale kto wie przecież Polacy potrafią naprawdę zaskoczyć publiczność. Niespodzianką były odwiedziny pawilonu Warszawa maskotki Folkloramy: Były podziękowania dla organizatorów, którzy pracują wolontariacko nie tylko przez tydzien trwania folkloramy wczesniej jest wiele godzin, dni i miesięcy przygotowań:
Galeria zdjęć z zakończenia Folkloramy w pawilonie Warszawa:
|
Gdzie można zamieszkać na emeryturze? |
Każdy człowiek przychodząc na świat przechodzi różne etapy swojego życia. Dziesiątki lat rozwijamy się, troszczymy o wiele spraw a w końcu przychodzi emerytura kiedy ma się jeszcze wiele energii, ale mimo mniejszej aktywności zawodowej brak czasu lub sił na martwienie się, że dach trzeba naprawić, że trawa znowu urosła i trzeba ją skosić, że by wyjechać z garażu trzeba uprzątnąć śnieg, że znowu nie ma pomysłu co ugotować na obiad. Wtedy rozglądamy się za wygodnym miejscem gdzie można o takie i inne sprawy nie martwić się a swój czas poświecić na podróżowanie, dla bliskich na rozwijanie pasji itd. Są oczywiście takie domy w Winnipegu. Polonijni emeryci często zapraszani są do różnych takich domów na ciekawe imprezy i uroczystości. Jedna z takich imprez odbyła się w minioną niedziele 8 sierpnia w Amber Meadow Retirement Residence przy 320 Pipeline Road http://www.holidaytouch.com/Our-Communities/amber-meadow.aspx Wnętrza w Amber Meadow:
Jolanta Małek polishwinnipeg.com |
To
dzieci ambasadora RP w
Kanadzie zginęły w tragedii w Łagowie |
Tekst pochodzi z serwisu Wyborcza.pl - http://wyborcza.pl/0,0.html © Agora SA |
Wiktor Księżopolski- ŚRODZIEMNOMORSKA WYPRAWA |
Poniższe opowiadanie jest fragmentem pisanej właśnie książki o historii moich zmagań z nieprzewidywalnym losem w moim dość długim, lecz ciekawym życiu. Był marzec roku 1978-ego. Pieniądze przywiezione z pierwszego kontraktu w Libii powoli się kończyły, zajmowane stanowisko w polskiej firmie nie dawało nadziei na kokosy i tylko wyjazd na nastepny pomagał mi pozytywnie myśleć o przyszłości. Pomógł mi w tym znajomy Arab poznany na pierwszym kontrakcie, który załatwił mi pracę w arabskiej firmie wiercącej studnie. Wystarczyło tylko do niej dojechać. Niestety nie przewidziałem jednak, że wyjazd z Polski będzie problemem, bo wredny kierownik z poprzedniego kontraktu skutecznie uszkodził mi opinię w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Więc, gdy już mój dyrektor zaakceptował mój wyjazd, Polservis podpisał zgodę na prywatny kontrakt, wódz nadrzędnej instytucji gratulował mi kolejnej przygody, okazało się, że mam kłopot z otrzymaniem paszportu. Po dwóch miesiącach oczekiwania, gdy zbliżał się termin wyjazdu, znów okazało się, że bez układów w dążącej do komunistycznej chwały elicie „człowiek brzmi dumnie”, lecz jest zerem i tylko dostęp do niej może załatwić każdą nawet najtrudniejszą sprawę. Układ się znalazł, zasada się sprawdziła i paszport trafił do mojej kieszeni w 24 godziny od interwencji „towarzysza” u towarzyszy. Oczywiście bez złotej łapówki dla żony towarzysza się nie obyło. Pozostało mi tylko bieganie za wizami austriacką, włoską i tunezyjską, bo zamierzałem odbyć podroż swoim samochodem. Wiza libijska czekała na mnie na granicy z Tunezją. Samochód Fiat 127, kupiony za pieniądze z poprzedniego rocznego kontraktu w 1973 roku, otrzymał podwójne resory z tyłu, rozkładane siedzenia, abym mógł w nim spać i alarm drzwiowy z włącznikiem w bagażniku, aby mi go nie ukradli. Wiedząc, że w Libii łóżka i mebli nie dostanę a pościeli, ręczników, garnków i radia nie będę miał za co kupić, zamierzałem to wszystko zabrać ze sobą. Miałem tylko 150 dolarów US na podroż i zostawiałem żonie drugie tyle w przeliczeniu na złotówki. Miała ona do mnie przyjechać z córką, gdy się urządzę. Dwa zgrabne meble wykonałem sam, do zmontowania bezgwożdziowo na miejscu. Wylądowały one razem ze składanym łóżkiem i cienkim materacem na dachu samochodu, przymocowane łańcuchem do dachowego bagażnika. Reszta została upchnięta w środku tak, abym miał możliwość spać w samochodzie. Rosyjska kuchenka benzynowa miała mi służyć do gotowania posiłków, a tanie polskie papierosy i czysta wódka do wymiany w Wiedniu na szylingi. Wyposażyłem się w jajka, kiełbasę, cukier, sól, herbatę, wodę, kawę, chleb, konserwy oraz zupy w proszku, aby jakoś przeżyć tę podroż. Całą drogę miałem rozrysowaną na fragmentach map drogowych. Jednego nie miałem, to rezerwacji na promie w Genui. Za to napewno miałem optymistyczną fantazję Polaka, który wie, że zawsze sobie poradzi. Plan był prosty. Dojechać z Warszawy przez Słowację i Austrię do Genui we Włoszech, tam wsiąść na prom i przepłynąć Morze Śródziemne do Tunezji i z Tunisu dojechać do granicy z Libią, a potem znaleźć się w jej stolicy Trypolisie. Nawet przez chwile nie zastanawiałem się, że coś się może nie udać. Tydzień przed terminem kontraktu, w niedzielę, o godzinie 3:00 po południu, wyjechałem wreszcie w podróż, żegnając córeczkę i żonę na parkingu przed domem. Pod wieczór, po nudnej drodze, byłem już w Cieszynie. Na granicy ze Słowacją żegnałem się z celnikami i Polską odpijając z nimi butelkę wódki. Przy okazji zostałem też odprawiony bez kontroli bagażu. Siedzieliśmy sobie z celnikami dyskutując przypadki przemytu, zrobiła się noc, a ja jakoś tej granicy nie potrafiłem przekroczyć. W końcu padło pytanie, dlaczego odprawiony nie wjeżdżam na Słowację, odpowiedziałem, że sentyment do Kraju mi nie pozwala i że jeszcze się prześpię w samochodzie po polskiej stronie. Rano celniczka odprawiała mnie raz jeszcze, lecz na podstawie posiadanych dokumentów nie było się do czego przyczepić. I tak w końcu przekroczyłem tę granicę zaczynając swoją nową przygodę. Widok słowackiej służby granicznej tylko wzmógł moje rozterki globtrotera. Celnicy dodali mi jednak otuchy, nie mając do mnie zastrzeżeń, i w ten sposób, psychicznie podbudowany ruszyłem w długą trasę, bez oglądania się za siebie. Z przodu była Bratysława, a potem Wiedeń. Do Bratysławy dojechałem gdzieś po południu. Drogi nie były najgorsze i ruch niewielki. Szybko minąłem Żilinę, Trencin i Trnawę i znalazłem się w stolicy Słowacji, wtedy jeszcze będącą częścią Czechosłowacji. Tu się zatrzymałem, żeby pożywić się zabraną z domu kiełbasą, pochodzić po mieście, spojrzeć na Dunaj i odwiedzić okazały dom towarowy. Towaru było trochę więcej niż w polskich sklepach. Korzystając z okazji i znając afrykańskie upały kupiłem sobie „slunecznik”, czyli mały parasol plażowy i płetwy do pływania w morzu. Nie pamiętam jak za to płaciłem, ale chyba koronami czeskimi, ktore mi pozostały z poprzedniego pobytu w Pradze. Z Bratysławy do Wiednia było już blisko. Celnicy na austriackiej granicy dość podejrzliwie przyglądali się wyładowanemu pojazdowi i mnie i nie byli zbyt uprzejmi, ale dokumenty mówiły same za siebie. W Wiedniu byłem wieczorem. Pomny wskazówek, jakich udzielił mi znajomy, że mam się skierować na Mexico Platz, bo to żydowsko-polskie centrum handlowe, musiałem w mieście zasięgnąć informacji u taksówkarzy gdzie to jest. Kierowcy byli bardzo uprzejmi, wyjaśnili mi kierunki i obdarowali mnie nawet szczegółową mapą miasta tak, że nie miałem problemu z trafieniem. Było już ciemno, gdy wjechałem na ten plac. Światła uliczne, jakieś przymglone, nie pozwalały rozeznać się w okolicy i nikt po ulicach nie spacerował nawet z psem. Jedynym rozpoznawalnym obiektem na placu był wielki kościół stojący w centralnej jego części. Tam też zaparkowałem samochód, zakładając, że bliżej Boga bezpieczniej. Wyciągnąłem z samochodu moja maleńką kuchenkę, patelnię i czajniczek i na parkingowym krawężniku usmażyłem sobie jajecznicę oraz ugotowałem wodę na herbatę. Kolacja była wyśmienita i po niej nie pozostawało nic innego tylko położyć się spać. Rozkładanie siedzenia i przekładanie bagaży na sąsiednie nie zajęło mi zbyt wiele czasu i za chwilę wygodnie wyciągnięty spałem sobie zmęczony w zabranym z Polski śpiworze. Ranek zastał mnie niespodzianie. Około ósmej rano coś zaczęło stukać w samochód, a gdy otworzyłem oczy, zobaczyłem jakiegoś człowieka stojącego obok i pukającego w okno. Pomyślałem, że to ktoś chce mnie wygonić z parkingu i w tym momencie padło po polsku z żydowskim akcentem: „dzień dobry panu, jak się panu spało, czy ma pan coś do sprzedania?” Miałem nie wiele, ale miałem. Wymieniłem wiec z żydkiem na szylingi pół litra wódki i karton papierosów, dzięki czemu stałem się bogatszy aż o 70 szylingów (600 zl w Polsce). Trzeba było wstawać. I znów manele poszły na swoje miejsce, kuchenka na krawężnik i pan podróżnik zrobił sobie śniadanko. A po śniadanku spacer po okolicy. I tu dopiero się okazało gdzie ja jestem i skąd się wziął żyd. Wkoło placu widoczne były małe sklepiki, na których pisało po polsku: „Janek wysyła paczki do Polski, dobre ceny” lub „U Franka wymienisz wszystkie waluty po najlepszym kursie” lub po prostu „przyjdź do nas, dostaniesz rabat”. Wymieniłem w jednym z nich swoje szylingi na dolary i powłóczyłem się po bulwarach starając się wsłuchać w echa walców Straussa. Czas leciał szybko a droga przede mną daleka, wiec zbyt długo nie dałem się ponosić wyobraźni i koło południa ruszyłem dalej w drogę. Tym razem celem była włoska granica, a przede mną austriackie miasta Wiener Neustadt, Graz, Klagenfurt i Villach. Za Grazem zaczely się Alpy Austriackie ze szczytami ponad 2000 m. Droga wiła się wśród pionowych skał raz w górę raz w dół i nie dawała wielu szans na podziwianie widoków. W jednym z mijanych miasteczek położonym na zboczu góry w końcu się zatrzymałem, żeby chwile odpocząć i popatrzeć na pięknie utrzymane domy i panoramę gór. Był to wspaniały widok. Trzeba było jechać dalej, bo zmrok w górach szybko zapada, a droga kręta. Z Klagenfurtu, który zakończył serpentyny, na szczęście do Villach nie było daleko, tylko kilkanaście kilometrów. Znalazłem się tam po zmroku i we mgle, spodziewając się kolejnych dyskusji na granicy. Tym razem wszystko poszło gładko, no bo w końcu, jeśli facet przejechał przez inne granice bez problemów, to po co na niego tracić czas. Ruszyłem wiec już włoską, biegnącą w dół, górską, krętą i ciemną drogą, zastanawiając się gdzie przyjdzie mi spać i zjeść. I znów szczęście mi dopisało, bo po kilku kilometrach błysnęło jakieś światełko i neonowy napis po lewej stronie drogi pokazał wjazd na teren jakiejś górskiej restauracji. Skorzystałem z tego wjazdu i w głębi ukazał mi się obszerny plac z małym podświetlonym stawem z pływającymi kolorowymi rybami i okazałym budynkiem pośrodku. Zaparkowałem na boku, wyciągnąłem „piersiówkę” wiśniówki i wszedłem do środka. Siadłem sobie gdzieś z boku i czekałem co będzie. Zaraz, widząc obcego w tych stronach, dosiadł się do mnie jakiś młody człowiek (dzis myślę, że był to cywilny pomocnik służby granicznej). Wzięliśmy sobie po piwie i rozmowa szybko potoczyła się w kierunku mojej jazdy i jego pochodzenia, bo nazwisko miał polskie. Opowiedziałem mu skąd i dokąd jadę a on, że trudno mu ocenić swoje pochodzenie, bo granice w tym rejonie zmieniały się dość często i w związku z tym w rodzinie ma przedstawicieli wszystkich obecnych okolicznych państw, a sam z tego tytułu uważa się za „borderland man”, czyli człowieka z pogranicza. Po chwili mój rozmówca przyprowadził tłustawego właściciela ubranego w biały strój i takąż czapę. Wyciągnąłem butelczynkę, aby wypić po kielichu za przyjaźń polska –włoską. Przy okazji poznany kolega w skrócie opowiedział właścicielowi o mnie i wspomniał, że jestem głodny i że nie pogardzę spaghetti. Spaghetti znalazło się zaraz na stole z podziękowaniem a właściciel się zgodził, że mogę przenocować w zaparkowanym samochodzie na terenie restauracji i nawet się umyć pod pompą, abym tylko mydła nie napuścił do stawu i nie spalił knajpy. Rankiem wyniosłem się grzecznie z gościnnego miejsca zjadając na śniadanie rybki z puszki. Kolejnym etapem drogi była Wenecja, gdzie mieściło się biuro podroży zajmujące się moim promem przez Morze Śródziemne do Tunezji. Dotarłem do niej dość szybko jadąc przez Udine i Treviso i korzystając z płatnej autostrady. Znalazłem się wreszcie w słynnym, historycznym, starym mieście kochanków i zabójstw politycznych. Miasto z dziesiątkami kanałów, grzybem na zanurzonych w wodzie zniszczonych wilgocią domach nie zrobiło na mnie wielkiego wrażenia. Nie miałem czasu podziwiać pałaców, ale w poszukiwaniu mojego biura odwiedziłem plac św. Marka z tysiącem gołębi i zwiedziłem pobliski kościół. Poziom wody na schodach schodzących z placu do laguny mówił, że miasto powoli się zapada i od czasu powstania jest co najmniej metr głębiej. W biurze podróży powiedziano mi, że rezerwacji nie robią, ale jak się zgłoszę na prom w Genui trzy dni przed odjazdem, to na pewno się zabiorę. Pozostało mi tylko wsiadać w samochód i jechać dalej. Tym razem trasa nie była tak prosta i się w niej nieco pogubiłem. Drogi tu były w złym stanie, a ich oznakowanie też nie lepsze. Poza tym było ich ogromnie dużo i trzeba było bardzo uważać, aby nie pojechać w nieznane. Zaczęło się nawet dobrze. Wyruszyłem z Wenecji w stronę Padwy, Vicenzy i Verony, które z braku czasu ominąłem bez zatrzymania i następnie w rejonie Brescii miałem odbić na południe, aby przez Cremonę i Placenzę znaleźć się na drodze do Genui. Do Cremony udało mi się jakos dojechać i nawet się w niej zatrzymałem, żeby odpocząć. Znane z historii miasto również mnie nie zachwyciło. Było jakieś brudne, ospałe i zapyziałe przynajmniej w miejscu, gdzie się zatrzymałem. Niestety tuż potem w Piacenzie drogi mi się pomyliły w zmroku i zamiast do Genui znalazłem się na drodze do Mediolanu. Przejechałem tą drogą dobry kawałek po ciemku zanim znalazłem jakąś zatoczkę przy szosie i mogłem zakończyć jazdę zasłużonym noclegiem. Rano trzeba było zawrócić i pędzić do tej Genui przez nieznane mi z historii miasteczka, aby być w niej na czas. Do odjazdu promu pozostały już tylko dwa następne dni. Po przyjeździe znalazłem szybko strzeżony parking na trawce, usytuowany blisko portu i po rezerwacji miejsca szybciutko pognałem na nabrzeże, aby zgłosić swoją radosną obecność. Biuro w Wenecji miało rację. Zostałem odnotowany, wykupiłem bilet i wróciłem na mój parking, gdzie przyszło mi tylko czekać na dzień i godzinę odjazdu. Miałem dużo czasu i wreszcie już nigdzie nie musiałem się śpieszyć. Okazało się za to, że mam co robić. Karoserię zaczęła nadgryzać jakaś zaraza i miejscami blacha pokryła się purchlami wybrzuszonej farby. Trzeba było się zabrać do pracy. Na szczęście wiozłem ze sobą papier ścierny, szpachle i lakier i powoli samochód wracał do swego normalnego wyglądu. Okazało się, że blacha pod farba zawiera jakąś czarną węglikową substancję powodującą jej puchnięcie i wspomniane purchle. Prawdopodobnie wykonana była z jakiegoś paskudnego stopu rożnych metali i jeden ze składników utleniał się pod powierzchnią lakieru i powodował nadżerki. Zdzieranie tego draństwa do gołej blachy było bardzo trudne, bo osad siedział w rożnych wżerach i usunąć się z nich tak łatwo nie dawał. Wyobrażałem sobie, jakie muszą być nadżerki po drogiej stronie blachy, ale na szczęście tych widać nie było. Gdy byłem przy którymś kolejnym purchlu musiałem położyć się na trawie i otworzyć drzwi samochodu. Gdy chciałem się podnieść zapomniałem o tych drzwiach i zadrapałem sobie plecy ich kantem. Zabolało nieco, ale kontynuowałem pracę dalej z przerwą na posiłki i pod wieczór pomalowany samochód wyglądał jak nowy. Można było iść na piwo by uczcić sukces i zapomnieć o plecach. Następnego dnia przyszedł dzień wyjazdu z Genui. Na prom ładowały się ogromne traki, ciężarówki, maszyny, a ja cierpliwie czekałem na swoją kolej. Wreszcie, gdy już prawie nikt się nie pchał, przypomniałem się grzecznie rozprowadzającemu, że ja też chciałbym popłynąć z moim autem. „Które to?” spytał mój rozmówca i gdy mu pokazałem mój pojazd roześmiał się i orzekł: „To?, Takie małe?, Nie ma problemu, zaraz się go wciśnie” i wcisnął. Wcisnąłem się i ja, sygnał odjazdu ryknął i ruszyliśmy. Prom był bardzo duży, wiele większy niż ten, którym płynąłem kiedyś przez wzburzone Morze Północne do Anglii. Miał kabiny pasażerskie i można było na nim spać, coś zjeść i wypić. Tylko alkoholu nie było. Włócząc się po promie poznałem przy jakimś stoliku młodą parę Austriaków, którzy jechali zwiedzać Tunezję. I tu również moi towarzysze podroży nie potrafili konkretnie określić swojego pochodzenia. Na moje oko chłopak wyglądał na rodaka, a dziewczyna na rodowitą Austriaczkę. Okazało się, że znamy tą samą grę w karty i podroż płynęła nam szybko. Zmrok zapadł jak zwykle niespodzianie i w końcu trzeba było iść spać. Obudziłem się z bólem pleców w miejscu zadrapania i poczułem, że rośnie mi wrzód. Wieczorem, po wylądowaniu w Tunisie, było jeszcze gorzej, czułem, że mam gorączkę. Zeszło mi trochę zanim znalazłem polską ambasadę licząc na jakieś wsparcie. Zajechałem tam już po ciemku, tylko po, żeby się poczuć jak małpa w klatce, bo poza oglądaniem mnie przez okna żadnego wsparcia nie dostałem. Nie wiele się namyślając zaparkowałem przy krawężniku obok wejścia i ponieważ nikt mnie nie przeganiał, bo żadnej ochrony nie było, wyciągnąłem jak zwykle kuchenkę, czajniczek i garnek i sporządziłem sobie przed snem sympatyczny posiłek, po czym po przemeblowaniu pojazdu poszedłem spać. Moi obserwatorzy uznając w końcu, że to nie terrorysta ich nawiedził, poszli spać także. Rano byłem chyba pierwszym klientem Ambasady. Czułem się podle, gula na plecach rosła i zaczynałem powoli się bać o moją dalszą podroż. Personel ambasady tym razem okazał mi trochę serca, wskazując mi najbliższy szpital, gdzie uzyskam poradę i dając mi na wszelki wypadek dwa adresy polskich lekarzy na mojej trasie do granicy z Libią. Udałem się więc do szpitala, gdzie na niezrozumiale pytania po francusku i arabsku do mnie znającego tylko angielski, polski i rosyjski, pokazałem w końcu swoje plecy jakiemuś osobnikowi. Ten wskazał mi gestem, że mam czekać i po chwili przyleciał z jakąś długą igłą zaopatrzoną w strzykawkę, aby mi tą narośl wyssać. Jakoś się z tego zabiegu wybroniłem wołając po angielsku, że chcę się widzieć z doktorem. Ponieważ słowo doktor jest w miarę międzynarodowym hasłem, więc za chwilę pojawił się lekarz. Obejrzał mi plecy, stwierdził infekcję, dał mi jakąś pigułkę oraz receptę na dwa zastrzyki z jakiegoś antybiotyku do wykupienia w szpitalnej aptece. Gdy je przyniosłem zrobiono mi jeden zastrzyk w szpitalu a drugi miał mi zrobić za czas jakiś, personel napotkanej po drodze apteki lub jakiś inny szpital. Szybko poczułem się lepiej po pierwszym zastrzyku, wiec znów ruszyłem w trasę. Pierwszy adres polskiego lekarza miałem w Soussie i, choć ból ustał, postanowiłem zasięgnąć polskiej fachowej porady, co dalej. Nie wiem jak mi się udawało znajdować te wszystkie adresy nie znając lokalnego języka ani miast, ale i tym razem problemu nie miałem. Domek był na samym brzegu nadmorskiej plaży i piach usypał wydmę pod drzwiami. Zastukałem w drzwi, w których zaraz pojawiła się bardzo ładna młoda kobieta. Wygłosiłem w progu krótką przemowę: „Dzień dobry pani. Jadę z Warszawy do Trypolisu na kontrakt, dostałem kontakt z Panią w Ambasadzie Polskiej w Tunisie, aby zasięgnąć porady lekarskiej”. Na to Pani uśmiechnęła się szeroko i rzekła: „Kochany mój panie nie mam teraz czasu na zajęcie się panem, bo śpieszę się do szpitala. Proszę się wykąpać, w lodówce są mielone kotlety, na stole pomarańcze, wrócę za dwie godziny, to porozmawiamy” i wyszła. Szczerze powiem, że nieco osłupiałem myśląc, że śnię. Nieznajomy facet w cudzej chacie sam, z możliwością zjedzenia wreszcie porządnej strawy i kąpielą, zresztą pierwszą od wyjazdu z Kraju. Cóż za zaufanie. Aż się przejrzałem w lustrze, czy ja rzeczywiście z wyglądu mogę być uznany za uczciwego człowieka. Widać mogłem, wiec natychmiast wskoczyłem do wanny z pomarańczą w ręku, nawet nie myśląc, jakie przeznaczenie mają wiszące ręczniki pani domu. Natomiast brudną wannę umyłem jak umiałem, aby nie uznano mnie za flejtucha. Nie tracąc czasu zająłem się zaraz kotletami i gdy sobie pojadłem pani wróciła. Cóż za rozkosz być czystym i sytym. Po krótkiej mojej opowieści przeszedłem zaraz do tematu, pani obejrzała moje plecki, stwierdziła infekcję i orzekła, że na razie nic nie można z nią zrobić, bo, choć gula jest bardzo duża, jest jeszcze za twarda do usuwania jej zawartości. Muszę więc poczekać, bo może w międzyczasie stan jej się zmieni na korzystniejszy do zabiegu. Właścicielka domku spodziewała się, że raczej zostanę na noc, lecz z nieudawaną przykrością musiałem odmówić wymawiając się czasem. A szkoda bo, gdyby nie to czekanie w Genui, może miałbym małą intymną przygodę na brzegu morza. Ruszyłem więc zaraz w dalszą drogę mile żegnany przez Panią Doktor. Nastepny adres miałem w Sfaxie. Dojechałem tam pod wieczór, znów szybko znalazłem adres dużego piętrowego budynku, lecz tym razem stwierdziłem po dłuższym pukaniu do drzwi, że lokatorów mieszkania nie ma. Nie pozostało mi nic innego tylko czekać. W pewnym momencie na podwórzu pojawiła się dziewczynka z buzią Polki. By się upewnić, powiedziałem najpierw „dobry wieczór”, a gdy usłyszałem odpowiedź, spytałem ją czy nie jest przypadkiem córką lekarki i okazało się, że jest. Stałem przy wyładowanym samochodzie z polską rejestracją, wiec dalsze moje wyjaśnienia miały potwierdzenie w faktach. Panienka odpowiedziała, że rodzice zaraz nadejdą a ja, że poczekam na nich na dole. Niebawem nadeszli i rodzice. Ci od razu dostrzegli polską rejestrację i sami podeszli pytając, co ja tu robię. Opowiedziałem w skrócie swoją historię i że właśnie czekam na nich. Zostałem zaproszony na górę, zabierając po drodze flaszeczkę na powitanie. Opowiadania trwały do późnej nocy. Pani doktor po obejrzeniu mojego problemu orzekła, że rano idzie do szpitala, ale wróci, żeby mnie zabrać na zabieg, jeśli dogada się z chirurgiem. Miał go zrobić jakiś Rosjanin. Jak powiedziała tak i się stało. Rano pojechaliśmy do jej szpitala i chirurg, wielkie niedźwiedziowate chłopisko, obmacał mi bolącą narośl, ułożył mnie na łóżku, czymś mi plecy posmarował, cos wstrzyknął i w końcu ciachnął skalpelem. Płyn w środku, musiał być pod dobrym ciśnieniem, bo trysnął wysoko zmuszając lekarza do szybkiego uniku i paru rosyjskich mocnych słów. Potem było gruntowne czyszczenie otwartej rany, wkładanie gumowego sączka no i opatrunek. Dostałem również jakieś pigułki, podziękowałem lekarzowi za fachowa robotę, pani doktór, która asystowała przy zabiegu, za pomoc i w drogę. Do granicy był jeszcze spory kawał. Mijalem przydrożne barki z arabami pijącymi piwko przy ulicznych stolikach, był upał, a ja jechałem nie dotykając plecami do oparcia siedzenia, bo bolało. W końcu zobaczyłem, że granica tuż tuż i nagle znalazłem się w wielkiej kolejce samochodów czekających na odprawę celną. Było już po południu a do Trypolisu jeszcze 200 km. Nie sądziłem, że zdążę do miasta przed zamknięciem biura. Nagle koło samochodu pojawiło się dwóch arabów i zagadało do mnie po angielsku - „Are you Victor?” „Yes I Am” - odrzekłem „. “We have been sent here to pick you up at noon and we are already tired of waiting for you”. (wysłano nas tu, aby cię spotkać w południe i jesteśmy już zmęczeni czekaniem na ciebie). „Sorry”- odpowiedziałem - „there were some complications on my way”. Kazali mi podjechać bliżej granicy i jeden z nich przyprowadził celnika. Ten zajrzał do samochodu, z obrzydzeniem wyciągnął buteleczkę z odrobiną wiśniówki na dnie, która wyrzucił w piach, i w końcu machnął ręką, aby jechać. Musiałem zrobić jakoś miejsce dla jednego z moich towarzyszy i tak dojechaliśmy do Trypolisu. Dostałem adres firmy i plan jak do niej trafić następnego dnia i zostałem pożegnany na środku głównej ulicy i pozostawiony samemu sobie bez zaprosin choćby na kawę. No cóż, co kraj, to obyczaj. Trypolis pod wieczór był nagrzany, ale lekki powiew z nad morza chłodził i suszył nasiąknięta potem odzież. Mając hotel na kółkach nie musiałem się martwić o spanie i zaopatrzenie, nie mniej zastanawiałem się gdzie tu się udać, żeby mnie jakiś Arab nie zaczepił w czasie snu. Myślałem podjechać pod Ambasadę Polską, jak kiedyś w Tunisie, lub zatrzymać się przed filią Polservisu. Spieszyć się już nie musiałem nigdzie. Trypolis znałem z poprzedniego kontraktu i wiedziałem gdzie jestem i gdzie znajdują się wszystkie interesujące miejsca w mieście. Oparłem się więc o samochód i przy papierosku wspominałem w myślach swą podróż. Nagle, gdy tak rozmyślałem, ktoś blisko mnie wymówił słowo „Wiktor?” Spojrzałem i zaniemówiłem na chwilę z wrażenia. „Cześć Zbyszek. Ty też tutaj? Ale numer”. Był to mój kolega geofizyk z poprzedniego kontraktu, który jadąc samochodem do domu, przyhamował widząc wyładowany samochód z polską rejestracją. Trzeba mieć wyjątkowe szczęście, żeby w wielkim mieście spotkać kogoś z kim się kiedyś w Libii spędziło rok do tego mieszkając razem w jednym pokoju. Zaskoczenie dla nas obu było całkiem spore. Żeby niespodzianek było więcej, okazało się, że mój kolega pracuje prywatnie dla tego samego Araba, który mnie załatwił kontrakt. Jego praca to pomiary geofizyczne w studniach wierconych przez firmę, w której mam zacząć pracę. Chyba już bym się nie zdziwił, gdyby się okazało, że mamy wspólną Babcię. Opowiedziałem koledze w skrócie o mojej podroży i dlaczego wogóle tu jestem no i spytałem, czy nie zna kogoś, kto ma pokój do wynajęcia od zaraz. Okazało się, że chyba ma. Podjechaliśmy pod jakiś piętrowy dom i, po uzgodnieniu warunków, miałem już kąt dla siebie. Co to znaczy mieć szczęście. Był to pokój w trzypokojowym mieszkaniu zamieszkałym przez polskie małżeństwo. Pani domu była pielęgniarką. Budynek był trzypiętrowy i piętro niżej mieszkał też Polak, były komandos. Było co opowiadać, lecz niestety nie było co wypić. Libijska prohibicja była surowo przestrzegana. Pozostało w końcu przenieść moje graty z samochodu, rozłożyć je w pustym pokoju i iść spać. Rano czekała mnie podróż do firmy. Tak zakończyła się moja podróż z Warszawy do Trypolisu by zapewnić rodzinie godziwy byt. Victor Księżopolski Calgary, Sierpień 2010 |
Upadek światowego systemu monetarnego cz. 13 |
|
S P O N S O R |
Felieton Jacka Ostrowskiego
Krzyżowcy XXI wieku |
"Medusa"- książka Jacka Ostrowskiego |
"MEDUSA" to książka autorstwa
Jacka Ostrowskiego, którą we
fragmentach publikować będziemy na
stronach polishwinnipeg.com Szybko podbiegłem
do kabiny helikoptera i wrzuciłem
bombę do skrzynki pod Tekst umieszczony na stronie jest objety ochroną praw autorskich i nie może być wykorzystany bez zgody autora. |
Roadshow Polska wraz
z Krajową Izbą Gospodarczą,
Prezydentem Miasta
Szanowni Państwo,
|
|
www.mbvolunteer.ca Need to recruit volunteers? Post opportunities on Volunteer Manitoba's free recruitment website free of charge! Current listings are sent to media, universities,
colleges, high schools, trade schools, and selected
agencies on a weekly basis.
Step
1: Log on to
mbvolunteer.ca and click on Create an Account link. Need to recruit youth volunteers? Manitoba Youth Volunteer Opportunities (MYVOP) is also a free recruitment tool for organizations. Visit www.myvop.ca or en français www.myvop.ca/fr and follow the steps above to recruit youth volunteers ages 13-30. Please do not hesitate to contact us for further information! Cheers,
|
Hello: I am the Program Assistant of the University of Winnipeg's English for Specific Purposes Program. Please find attached a poster for our upcoming Winter session of courses for internationally educated professionals or for immigrants who would like to improve their English and academic skills to enter university. We would be very grateful if you would place this poster in an area where members of your ethnic community will see it. Our courses are free to qualifying immigrants. If you have any further questions, please do not hesitate to contact me.
With gratitude,
Carolynn Smallwood, M.A.
Mailing Address: If you are delivering an application in-person, please drop it off at the English Language Programs offices at 491 Portage Avenue in the Rice Building (Lobby), and mark it "Attention: Carolynn Smallwood--English for Specific Purposes." If you are delivering an application in-person, please drop it off at the English Language Programs offices at 491 Portage Avenue in the Rice Building (Lobby), and mark it "Attention: Carolynn Smallwood--English for Specific Purposes." |
|
Translate this page - Note, this is automated translation meant to give you sense about this document.
|
Polsat Centre
Człowiek Roku 2008
|
Irena Dudek
zaprasza na zakupy do Polsat Centre
Moje motto:
duży wybór, ceny dostępne dla każdego,
miła obsługa.
Polsat Centre217 Selkirk Ave
Winnipeg, MB R2W 2L5,
tel. (204) 582-2884 |
Polskie
programy telewizyjne w Twoim
domu
16 kanałów
|
|
|
|
|