17 marca 2010 | Nr 170

Powrót...

 
  Wiktor Księżopolski - Pożegnanie przeszłości

MOŻE TE PALMY KIEDYŚ JEDNAK UROSNĄ

CZYLI

POŻEGNANIE PRZESZŁOŚCI

 

WIKTOR KSIĘŻOPOLSKI

 

           Miałem okazję wziąć udział w sympatycznej imprezie pożegnania przeszłości przez 70-cioletniego jubilata. Uznał on, że nadszedł w jego życiorysie czas pożegnania pełnych wymagań siedemdziesięciu lat swojego życia i chce się rozstać z nimi z radością, żegnając najpierw dwa dni wcześniej te 69 lat i 352 dni, bo nawet koniec musi mieć swój koniec, a radość przyjdzie sama. Przy okazji zaproszenia dowiedziałem się od rześkiego seniora celebranta, że „cieszy się on niezmiernie, że wreszcie nie musi się przed nikim tłumaczyć, że z pamięcią ma w poprzek, że nie odbiera rano telefonów, bo skoro świt o 10-tej to on jeszcze śpi, i że jeśli zrobił jakieś bubu to na pewno nieszkodliwe, a jeśli nawet, to na starość się przecież dziecinnieje, a dzieciom się z góry wybacza”. Pochwalił się też, że nawet wrogowie niespodzianie zaczęli podawać mu rękę, a przyjaciele stali się wyjątkowo mili i serdeczni. Wynikło jasno z rozmowy, że wejście w wiek „przejrzały”, ma same zalety, bo wreszcie można się śpieszyć powoli, jeśli tylko żona nie pogoni, że ma się odrobinę szacunku w sklepach, komunikacji i urzędach, a w banku nawet fotel przy załatwianiu spraw w „okienku” i że jakiś ewentualny wróg rzadziej niż zwykle spogląda krzywo na ciebie, bo jak tu się można mścić na starym człowieku. Tu miałbym jednak wątpliwości, bo sam zauważyłem niestety, że u niektórych moich urażonych o coś znajomych, zapiekłość nie ma zapewne przedawnienia i pogryźliby nawet wyciągniętą do nich rękę. Takich na szczęście znam tylko paru i zapewne dziś nie bardzo wiedzą, dlaczego się zapiekli. Widać taką mają utrwaloną na wieki naturę i jest im z tym dobrze.  

 

         Mój sympatyczny rozmówca orzekł również, że „wraz z wiekiem nareszcie przychodzi czas, by móc spokojnie ocenić swoją życiową drogę, bo niewiele już może się zdarzyć w tym wieku. Można” – stwierdził – „rzucić wspomnienia o swych przygodach i dokonaniach na cierpliwy papier, tak jak ja to robię, by sobie powspominać dobre i złe czasy, można zadręczać się swoimi potknięciami i niespełnionym życiem, jak to robi wielu osamotnionych ludzi zagubionych w swych smutnych wspomnieniach, można też delektować się bez końca swoimi sukcesami, by zagłuszyć porażki. Niestety bezmyślnie w tym wieku żyć się nie da. Chciałoby się jednak mimo wszystko uśmiechnąć do miłych wspomnień i ludzi, gdy czas nadejdzie, zapomnieć o tym, czego się nie udało dokonać i mieć koło siebie, poza najbliższymi i przyjaciółmi nawet tych, którzy nigdy nie wybaczyli potknięć. Bo czyjś przychylny uśmiech daje siłę w każdej sytuacji, w tej ostatniej też. Bądźmy więc samarytaninami” – podsumował swe myśli na koniec – „i dajmy się przepraszać, bo kiedyś i na nas przyjdzie czas”.

 

         Solenizant zaprosił na celebrację swojej przełomowej rocznicy ścisłe grono przyjaciół, informując ich, że ja trochę ich pomęczę, by podzielili się publicznie swoimi marzeniami z dziecinnych lat oraz ich realizacją. Uprzedził też wszystkich na wstępie spotkania, że lekko nie będzie, bo śmiech śmiechem, ale marzenia to przecież poważna sprawa. A do tego ich spełnienie? Nikt, poza jedną tajemniczą z natury osobą, nie miał nic na przeciw by wyrzucić z siebie, co myślał w szczenięcych latach o swoich prognozach na przyszłość, gdy jeszcze nie dorósł do poważnych zamierzeń. Pożegnanie z przeszłością odbyło się w Calgary w „Kilkenny Pub”, sporym obiekcie wzorowanym na styl irlandzki, chyba jedynym tego typu w mieście, położonym w dzielnicy Brentwood. Prywatna salka tuż przy jednym z barów i odpowiednie „menu” wniosły natychmiast w zabawę wesołe akcenty. No, bo jak tu się smucić, gdy ma się takie wspaniałe towarzystwo.

 

         Pozwoliłem sobie dodatkowo ubarwić spotkanie po swojemu charakteryzując w miarę posiadanej wiedzy każdą z zaproszonych, znanych mi zresztą osób. I tak kobiety, miedzy innymi, reprezentowała pani „energiczna”, zawołany reporter i fotograf, który zawsze wkłada swój czas i serce, by podzielić się z innymi wiadomościami, co się w naszym polonijnym światku dzieje lub przekazać nam wiele wartościowych i ułatwiających nam życie wiadomosci na swoim internetowym portalu. Należy jedynie ubolewać, że różne niespełnione oszołomy utrudniają jej nieraz tę społeczną pracę, prowadzoną w końcu dla dobra nas wszystkich,. Mielismy również panią „tajemniczą”, która, choć brała udział w biesiadzie, niestety odmówiła ujawnienia, zachowując swoją tajemniczość do końca. Była wśród gości również kochająca cały świat pani „dobrotliwa”, która nigdy, z racji dobrego i miękkiego serca, nie miała okazji zauważyć, że na świecie żyją paskudne osobniki, które mogą za dobroć odpłacić krzywdą i nie wierzącą, przeciwnie niż ja, że światem rządzi jednak prawo kłamstwa i pięści.

 

         Mężczyźni, jak zresztą i kobiety, zabawiali się we własnym gronie. Wszyscy w myśl zasady, że i tak Mars nie nadąży za Wenus, a Wenus Marsa nie zrozumie, wiec nastrójmy nasze nadawanie na te same fale korzystając z własnych odbiorników. Wśród nich był pan „odważny”, hobbysta fotograf, cierpiący na niedobór adrenaliny, więc z konieczności ryzykant, wybierający najbardziej niebezpieczne zawody, wliczając w to przewóz benzyny i dostarczanie na piętrowych trailerach nowych samochodów umieszczanych na nich przez niego samego, wszystko w myśl zasady, że w końcu trzeba sobie jakoś to życie ubarwiać, zanim ono przejdzie obok.

          Przybył też pan „hrabia”, autentyczny, lecz nie wierzący w swoje koligacje, potomek znanej rosyjskiej książęcej rodziny, serdeczny przyjaciel jubilata i mój zresztą też, który przebył z bardzo daleka by uczcić jego okrągłe święto, zapalony grzybiarz, wędkarz i myśliwy, strzelający celnie do wszystkiego co się porusza, wliczając w to kłusowników, miłośnik przyrody i swojej uroczej żony, z mocną głową do krzyżówek i nie tylko, „złota rączka” potrafiąca zrobić nowe ze starego lub np. wyczarować książęce przyjęcie weselne.

 

               Mieliśmy również pana „optymistę”, dla którego naprawa czy budowa nowego komputera nie stanowi tajemnic, zapalonego wędkarza z sukcesami, utalentowanego użytkownika w publicznych występach swego wzbogacającego dźwięk głosu, niechętnego oszołomom, ale zawsze gotowego do udzielenia pomocy normalnym rodakom, uznającego, tak jak i ja, torfową szkocką „single malt” whisky, jako jedyny trunek o walorach leczniczych, oraz propagującego używanie zielonych warzyw do skutecznej walki z nadwagą i cukrzycą.  
         

         Na spotkaniu był obecny także pan „humorysta”, działacz harcerski, były wojak, członek władz organizacji polonijnych, nałogowy wędkarz i palacz, o każdej porze gotów, w miarę posiadanego czasu, udzielić pomocy bliźniemu, kawalarz, zawsze z uśmiechem mimo różnych problemów zdrowotnych, również zwolennik torfowych trunków, niestety, ciągle jeszcze daleki od aktywnego udziału w towarzyskim lenistwie emerytów, choć bliski już tej daty.                  

         Kompletu gości dopełnił pan „sportowiec”, specjalista od wyszukiwania w Internecie ciekawostek o zdrowiu, problemach na świecie i autorach wszystkich kataklizmów, jakie miały miejsce na ziemi w ostatnim stuleciu, dokonanych przy ludzkiej pomocy. Wychowanek AWF, sportowy wzór emeryta utrzymującego kondycję i sprawność przez ćwiczenia ciała i ducha, projektant, wykonawca, właściciel i użytkownik wspaniałego domu, zapalony „cross country” narciarz potrafiący zaliczyć jednorazowo 30-to kilometrowe śnieżne przechadzki lub objechać na rolkach pół miasta. Wielbiciel miodu, jarskiej diety, ryb, wina własnej roboty i rosyjskich piosenek.

         Solenizantem – okazał się pan „podróżnik”. Trudno by powiedziec, że Jubilat był z tych, co to świata nie widzieli, lub potykali się w życiu o własne nogi. Nic takiego się tu nie zdarzyło. Skończył studia, był polskim profesjonalnym hydrogeologiem i kanadyjskim naftowym z certyfikatem APEGGA, miał okazje odwiedzić 25 krajów w tym Albanię, zachwalał przez lat kilka, uczestnicząc w rządowych delegacjach, kanadyjską i amerykańską technologię w Europie Wschodniej i Środkowej i prywatnie polską w Kanadzie, pracował na platformach wiertniczych na Atlantyku i wśród pustynnych piachów w Libii i, jak stwierdził, choć się majątku nie dorobił, na życie narzekać nie musi. Gdyby nie stan wojenny w Polsce, nie byloby go w Kanadzie, a w Kraju po powrocie z libijskiego kontraktu miałby splendor i bogactwo. Podjęte decyzje o emigracji uznał mimo wszystko za pożyteczne, bo dziś, jak twierdzi, nie musi się martwić, że go okradną, bo kraść po przeżytym rozwodzie nie ma już co, a zimny klimat Calgary i waśnie rodaków pozwalają mu na spokojne życie dzięki izolacji od lokalnych rozgrywek i spoglądania na nie przez zamknięte okno, by się nie zaziębić i by odgłosy nie drażniły. W końcu spokój, a nie bogactwa i pozycje, jest najważniejszy.

          Okazało się, że ciekawych indywidualności na tym spotkaniu mogłoby być więcej. Zabrakło, wg. gospodarza, osoby pana „wynalazcy”, już 74-roletniego doktora biochemii i homeopaty w wolnych chwilach, właściciela wspaniałych, sprawdzonych w praktyce, pomysłów i urządzeń z różnych dziedzin, który udał się w podróż do afrykańskiej dżungli, gdyż po wielu staraniach krętaczy i obwąchiwaniach przez międzynarodowych hochsztaplerów został wreszcie odkryty przez ponoć uczciwych czarnych inwestorów z Ghany, którzy postanowili się wzbogacić na jego metodzie „wyciskania” złota i diamentów z ziemi matki i odpadów kopalnianych. Zabrakło też pani „artystki”, młodej i ładnej projektantki biżuterii i artystycznych eksponatów, zajętej uczestnictwem w pokazach technologii męża i jego ekspedycją do Afryki, a potrafiącej wyczarować z każdego materiału cieszące oko i duszę znawcy ozdoby i galeryjne kompozycje. Nie przybył z daleka na spotkanie pan „odkrywca”, właściciel restauracji z noclegami, szukający innych ciekawszych rozwiązań na życie niż knajpa, który nie mógł być z nami z racji problemu w biznesie, kto usmaży schabowy kotlet, gdy on wyjedzie, bo kucharz odmówił współpracy. Nie mogła też się pojawić ze względów osobistych pani „druhna”, instruktorka młodych polonijnych panienek w zdobywaniu harcerskich sprawności i wychowawczyni następczyń „szarych szeregów” w przestrzegania harcerskiego prawa i wdrażaniu go w codzienne życie. Z tych czy innych względów nie pojawiło się również kilka innych osób. Ci, co przybyli, przynieśli ze sobą ducha radości i wesołe oblicza.

 

         Ja, wystąpiłem w roli sprawozdawcy i moderatora rejestrując skrzętnie przebieg spotkania i dbając, by za wiedzą Jubilata, sympatyczna młoda kelnereczka uzupełniała nasze wyizolowane z reszty lokalu pomieszczenie w odpowiednią ilość napojów i jadła. Wspólne zainteresowania szybko zamieniły to spotkanie w wesołą towarzyską biesiadę. Już po krótkim czasie wszyscy rozmawiali ze sobą tak, jakby znali się wieki. Panie szczebiotały wesoło w jednym końcu stołu, a panowie z zaangażowaniem dyskutowali rybne i renowacyjne tematy w drugim. Jednym i drugim było znakomicie we własnym jednorodnym klimacie, choć co czas jakiś odbiorniki obu płci pokazywały wzajemne sygnały zainteresowania.

 

         Korzystając ze znakomitej atmosfery zaproponowałem wszystkim po jakimś czasie i którymś kolejnym dzbanku piwa zapowiedzianą wcześniej zabawę pt. „Jakie były twoje marzenia, gdy byłeś dzieckiem i co z tego wyszło w dojrzałym wieku?”. No i zrobiło się wesoło. Dodany do marzeń mój komentarz powstał już po spotkaniu. Całość zweryfikowali uczestnicy.

         Zaczęła pani „energiczna” mówiąc, że: „…będąc dzieckiem czytałam dużo bajek i moim marzeniem było, by być Guliwerem, mieć dla siebie takie małe miasteczko i móc decydować o wszystkim, co w nim się dzieje. Lecz gdy doszłam do wieku lat 18-tu marzenia mi się zmieniły i bardzo chciałam mieć własne schronisko w górach. To marzenie zostało mi do dzisiaj i liczę, że jak dojrzeję do emerytury do zbuduję takie schronisko. A obecnie marzy mi się dom 100 km od Calgary, w którym miałabym swoje studio”. Aż chciało by się pożyczyć, aby to miasteczko, schronisko i dom staly się kiedyś realnym faktem, a tu jeszcze nieprzewidziany w marzeniach, za to realny mąż, więc na razie te miliony, wygrane w Totka powinny w nowych marzeniach wystarczyć, na realizację poprzednich. Czas na pewno przyniesie tu radosne rozwiązania.

        Następnie zabrał głos pan „hrabia”, który się wydał, że: „…w szczenięcych latach zamarzył mi się rower. Niestety z braku środków tatuś nie spełnił marzenia i pozostał mi, tak jak u większości dzieci w tamtych biednych czasach, zagięty drut w ręku służący do toczenia po ulicy jakiegoś kółka. Przynajmniej coś się kręciło i można było tym kółkiem jak rowerem jechać, gdzie się chciało.  W późniejszych czasach marzyło mi się jakieś stanowisko i to marzenie się spełniło, bo zostałem Kierownikiem Sali w Grand Hotelu w Sopocie, a potem pozostała już tylko tęsknota za Kanadą „pachnącą żywicą”, w której jak widzicie jestem i sobie chwalę”.  Jakże miło usłyszeć, że komuś się coś udało i że marzenia nie pozostaly w marzeniach. Niestety większych szans na spełnienie marzenia o rowerze pan hrabia już nie ma, bo się zestarzał i może tylko popatrzyć jak na nim hulają wnuki. A poza tym hrabiemu nie wypada. A nawet, jeśli, to gdzie w Kanadzie na ryby rowerem? Gdyby tak jeszcze ten spadek po przodkach?
 

          Potem usłyszeliśmy pana „optymistę”, który przypomniał sobie, że: „…jak miałem osiem lat to, zacząłem łapać ryby i że moim marzeniem było, by mieć jakiś uznany powszechnie rekord. Marzenie się spełniło, bo jak miałem lat 10 to byłem posiadaczem rekordu nr. 3 w Polsce, oczywiście w swojej kategorii wiekowej, gdy złapałem brzanę, która miała 2.40 kg wagi. A potem rekordy się sypały. W Kanadzie rekordowy jesiotr miał 1.37 metra i ważył 64 funty. Pozostało jeszcze niespełnione rybne marzenie, żeby złapać halibuta, który by miał 200 funtów wagi. Na razie moje marzenie spełnia się na raty, ale 60 funtów rybę już mam i jestem dobrej myśli, że cel swój osiągnę”. Co to znaczy być optymistą? Nawet marzenia i przynęta są tu niepotrzebne, jeśli ryby się same pchają na haczyk łapiąc się tylko na optymizm. A swoją drogą pożyteczne to hobby, bo w razie końca świata za dwa lata, pożywienia rodzinie nie zabraknie, więc warto tu mieć dobre stosunki z takim ekspertem. Jeszcze na koniec coś nam ładnie zaśpiewa. Co tam komputery, twarde dyski i programy. Jedziemy na ryby i już.
 

         Pan „humorysta” już czekał, z filuternym uśmiechem, żeby przekazać swoje marzenia.    

„Jak miałem dziesięć lat miałem stryja Jezuitę” – stwierdził - „i chciałem wykształcić się też na Jezuitę i być księdzem, bo zauważyłem, że księżom się dobrze wiedzie i chciałem również jak oni jeździć Mercedesem. Bardzo dobrze jednak się stało, że księdzem nie zostałem, bo mógłbym być dobrym klechą, a wtedy, nie daj Boże, poszedłbym po śmierci do nieba, a ja do nieba iść nie chcę, bo mam lęk wysokości. Wiec musiałem odpuścić sobie ten dobrobyt i Mercedesy. I bez tego też da się pożyć. Przynajmniej nie muszę się bać”. Reakcja zebranych była spontaniczna. Nie ma to jak poczucie humoru. A gdy jeszcze jest w nim cień prawdy? No bo czy ksiądz, jeśli nic nie przeskrobał, może stracić pracę, być na „unemployment insurence” czy na „welfare”, lub jak bezdomni, toczyć walkę z losem? >Święte życie, jak w Madrycie<. Czy wogóle coś mu może taki zwykły parafianin zarzucić czując narzucony przez wieki respekt do księży? A może jednak w seminaryjne szkolenie należałoby, w ramach praktyki, włączyć miesiąc życia na ulicy, by każdy kleryk wiedział tak naprawdę, na czym życie i bieda polega, zanim, jako ksiądz zabierze się za nauczanie wiernych? Jednak naszemu rozmówcy coś prawdziwego zostało z tych marzeń. Objawił się uczynnym i wesołym człowiekiem, czego należy życzyć wszystkim kandydatom na księży.


         Kolejnym uczestnikiem biesiady wspominającym swoja przeszłość okazał się pan ”sportowiec”. „Jak miałem 10 lat mieszkałem w Łodzi i tam puszczałem papierowe łódki w rynsztokach i wtedy moim marzeniem było posiadanie własnego jachtu. Marzenie się spełniło, choć nie do końca, bo jacht odmówił współpracy z niedoświadczonym żeglarzem i po prostu z żalu za fachowym skiperem się utopił. Marzeniami wypełnione było całe moje życie, lecz zawsze robiłem co mogłem, by pomóc sobie w ich spełnianiu. Dzięki temu dziś chwalę sobie życie i to, co mam. Pozostało mi tylko spełnić ostatnie moje marzenie, nad którym właśnie pracuję: wrócić do Polski. Jestem pewien, że się spełni”. To się nazywa człowiek sukcesu. Płynął do celu papierowymi łódkami i dopłynął! I po co tu rower, albo Mercedes. Ważne chcieć.

        I tu do głosu doszła pani „dobrotliwa”. „Gdy miałam lat dziesięć mieszkałam na wsi, były okropne mrozy i do szkoły było daleko i miałam marzenie, żeby kiedyś zamieszkać w mieście i przestać się wreszcie trząść z zimna. Gdy miałam lat 40 i byłam właśnie po rozwodzie zamarzyło mi się, aby znalazł się jakiś rycerz, który by mnie obdarzył szczęściem zabierając ze sobą w jakiś ciekawy świat. No i jestem dziś w Kanadzie wraz ze swoim rycerzem, tyle, że niestety znów marznę. Ale przynajmniej ciepła woda z kranu leci, palić w piecu nie trzeba a szczęścia zamrozić się nie da, nawet, gdy świat zamienia się w lód”. Dobrze czasem mieć szczęście, nawet, jeśli mróz w nos poszczypie. Ilu jest takich ludzi, co ich nic nie szczypie, a szczęście ich nie chce. Skromne wymagania często ciepłem odpłacają.
 

       Pan „ryzykant”, okazał się następnym marzycielem, bo pani „tajemnicza” postanowiła jednak zachować tajemnicę o sobie dla siebie, więc gdy tylko usłyszała, że chcę do niej „głębiej” dotrzeć, skomentowała krótko a dowcipnie: „a chciałbyś, co?” budząc intymnym skojarzeniem radość zebranych. Kolejny marzyciel zaznajamiał nas tymczasem ze swymi oczekiwaniami od życia. „Jak byłem młody, zawsze byłem zafascynowany fotografią. Marzyło mi się, że kiedyś i ja będę mógł przenosić na papier oglądane oczami widoki. Strasznie mnie wtedy ciekawiło jak to jest, że ktoś pstryka jakąś małą skrzynką, a potem przynosi do domu takie ładne obrazki. Ta sztuka przez lata zajęła mi moją wyobraźnię, starałem się zrozumieć technikę fotografowania i do dziś jestem tą sztuką zaabsorbowany. Moje marzenie życia zostało spełnione. Fotografia stała się moim hobby”. Na dobrą sprawę, będąc ryzykantem, dobrze by było wozić ze sobą cyfrowy aparat fotograficzny, robić seksowne zdjęcia tym wszystkim pięknym nowym samochodom i na dowód swojego bogactwa, wysyłać je swoim wielbicielkom i rodzinie jako własne. A może by tak ich zgubić parę i dać namiar znajomym, gdzie je można znaleźć?
 

        I wreszcie zabrał głos solenizant - pan „podróżnik”. „Gdy byłem dzieckiem bałem się zawsze, że jak coś przeskrobię, to dostanę lanie. Oczywiście zawsze był powód, by mnie za coś ukarać, bo byłem wojennym niespokojnym duchem, lecz niestety szybko zapominałem, jakie te kary są przykre. Marzyło mi się wtedy, że dobrze by było mieć tzw. „czapkę niewidkę”, by mnie nie można było znaleźć, gdy coś zbroję.  Z tą pamięcią miałem problem przez całe życie, bo łatwo zapominałem urazy, powtarzałem bez końca te same gafy, czy zapominałem o ważnych datach.

Ale też dzięki jej braku bać się przestałem, nawet, że czas biegnie za szybko. Tak się jakoś ułożyło, że poza nigdy niespełnionymi a częstymi marzeniami o wygranej w i spowodowały, ze zamarzyło mi się, aby klimat Alberty zamienił się na pustynny, w Calgary wyrosły palmy, a Arabom śnieg zasypał domy po okna. A zanim te palmy urosną, bym doczekał się cudu, że samochody zaczęły jeździć na wodę.”. To się nazywa mieć konkretne marzenia. W końcu w świecie emeryta wszystko się może zdarzyć, szczególnie, gdy jest on wraz z niedźwiedziami pod oficjalną rządową ochroną (przynajmniej tak pisze o emerytach w emeryckiej legitymacji). Można by już darować tym Arabom i nie żądać cudów, lecz w końcu w coś wierzyć trzeba.

 

WIĘC MOŻE TE PALMY KIEDYŚ JEDNAK UROSNĄ.

 

Dziękuję wszystkim za uczestnictwo w niezwykle sympatycznym spotkaniu, poczucie humoru i chęć do przekazania na wesoło wspomnień o sobie i marzeń na przyszłość. Mam nadzieję, że dzięki takim spotkaniom unikniemy stwierdzenia, ze „nawet koniec ma swój koniec”, bo gdy coś się kończy, coś inne się przecież zaczyna lub dalej trwa i należy być zawsze dobrej myśli, że wiele jeszcze ciekawych zdarzeń przed nami. Na razie CZUJ DUCH i aby do wiosny.

 

28 luty 2011                                                                   CALGARY,  WIKTOR  KSIĘŻOPOLSKI

 


Powrót...

Zapisz się na naszą listę
Email
Imie i nazwisko

 

 

Spis Książek Biblioteki SPK
Polsat Centre
Człowiek Roku 2008

 

Polskie programy telewizyjne w Twoim domu 17 kanałów

TVP1, TVP2, TVN, TVN24, TVN7, Polsat, Polsat2 ,TV Polonia, TVPuls, Eurosport, Polsatsport, Discovery, History, Cartoon, TV4, Viva,TRWAM

IPMG to system który umożliwi Ci stały odbiór tych programów To nie jest Slingbox czy Hava Potrzebny Telewizor, IPMG box, Router i internet
Box kosztuje 200CDN, miesięczna opłata 50CDN i jednorazowa opłata za aktywacje 50CDN Dzwoń na
282-2090 do Janusza  

 

 

Czyszczenie Wentylacji
Duct cleaning


1485 Wellington Avenue
Winnipeg, MB, R3E OK4
Phone: (204) 284-6390
Cell: (204) 997-2000
Fax: (204) 284-0475
email

clean@advancerobotic.com

Kliknij tutaj aby zobaczyć ofertę


 


Kliknij tutaj aby zobaczyć ofertę


 



Irena Dudek zaprasza na zakupy do Polsat Centre Moje motto: duży wybór, ceny dostępne dla każdego, miła obsługa. Polsat Centre217 Selkirk Ave Winnipeg, MB R2W 2L5, tel. (204) 582-2884

Kliknij tutaj aby zobaczyć ofertę


 

 Polskie programy telewizyjne w Twoim domu 16 kanałów

TVP1, TVP2, TVN, TVN24, TVN7, Polsat, Polsat2 ,TV Polonia, TVPuls, Eurosport, Polsatsport, Nsport, AXN/Discovery, Boomerang, TV4,

Viva IPMG to system który umożliwi Ci stały odbiór tych programów To nie jest Slingbox czy Hava Potrzebny Telewizor, IPMG box, Router i internet
Box kosztuje 200CDN, miesięczna opłata 50CDN i jednorazowa opłata za aktywacje 50CDN Dzwoń na
282-2090 do Janusza


 



189 Leila Ave
WINNIPEG, MB R2V 1L3
PH: (204) 338-9510



 

 

Kliknij tutaj, aby wejść na stronę gdzie można ściągnąć nagrania HYPERNASHION za darmo!!!

 


 

Royal Canadian Legion
Winnipeg Polish Canadian Branch 246
1335 Main St.
WINNIPEG, MB R2W 3T7
Tel. (204) 589-m5493

 


 

 

189 Leila Ave
WINNIPEG, MB R2V 1L3
PH: (204) 338-9510

“Klub 13”
Polish Combatants Association Branch #13
Stowarzyszenie Polskich Kombatantów Koło #13
1364 Main Street, Winnipeg, Manitoba R2W 3T8
Phone/Fax 204-589-7638
E-mail: club13@mts.net
www.PCAclub13.com


 

Zapisz się…
*Harcerstwo
*Szkoła Taneczna S.P.K. Iskry
*Zespół Taneczny S.P.K. Iskry
*Klub Wędkarski “Big Whiteshell”
*Polonijny Klub Sportowo-Rekreacyjny