 
„40 lat minęło jak jeden dzień...” 
 
Mówią też, że życie zaczyna się dopiero po czterdziestce. I czy tak będzie 
naprawdę, 
zobaczę na własnym przykładzie. Gorąca Libia to już zamknięty rozdział mojego 
życia, 
który skończył się przed czterdziestką. Dzisiaj jestem w Bonn i zmierzam prosto 
do 
Kanadyjskiego Konsulatu, gdzie już z dala wita mnie klonowy liść dumnie 
powiewający 
na wietrze. 
 
Czuję, że serce bije mi coraz mocniej, ale przecież wiem, głęboko w to wierząc, 
że 
do załatwienia pozostaje tylko zwykła formalność, bo w mojej podświadomości mam 
głęboko zakodowane, że emigracja do Kanady jest moim przeznaczeniem. Miałem 
też pewność, że w tym drugim rozdziale mojego życia w dalszym ciągu pozostanę 
człowiekiem wrażliwym i emocjonalnym. 
 
Pamiętam, że w recepcji Konsulatu po wyjaśnieniu celu mojej wizyty otrzymałem 
od sekretarki plik formularzy emigracyjnych dokumentów, jakie należało 
niezwłocznie 
wypełnić. Byłem święcie przekonany, że musiałem to zrobić natychmiast nie tracąc 
ani chwili. W rubryce zawód podaję, że jestem lekarzem; ponadto prócz 
wykształcenia 
medycznego posiadam jeszcze studia biologiczne z dużym doświadczeniem 
laboratoryjnym – a więc mogę podjąć każdą pracę w laboratorium szpitalnym czy 
też 
naukowym. Pośpiesznie zwróciłem dokumenty sekretarce, która uśmiechała się dość 
sympatycznie – tak to wtedy odebrałem. Dopiero po latach nabrałem doświadczenia 
w odróżnianiu tego rodzaju sympatycznych uśmiechów przedstawicielek biurokracji 
kanadyjskiej od rzeczywistej szczerości. Opuściłem Konsulat głęboko wierząc, 
że w najbliższych dniach wrócę tu w celu formalnego załatwienia emigracji. Po 
wypełnieniu formularzy uspokoiłem się, wiem bowiem, że moje przeznaczenie jest 
już 
przypieczętowane i że dalszej drogi mojego życia nie da się już zmienić. 
Odczułem miłe zaskoczenie, kiedy następnego dnia w skrzynce pocztowej 
zobaczyłem kopertę ze znakami Konsulatu Kanadyjskiego. Spodobało mi się szybkie 
działanie biurokracji kanadyjskiej. Musi im na mnie zależeć, skoro aprobata 
nastąpiła 
aż tak szybko. I mimo, iż byłem święcie przekonany, że koperta zawiera pozytywną 
wiadomość, przy jej otwieraniu drżały mi ręce. 
 
Były w niej wypełnione przez mnie wcześniej w Konsulacie papiery. Nie mogłem 
wprost uwierzyć, że w rubryce gdzie podałem swój zawód widniała dopisana ręcznie 
drukowanymi literami okrutnie brzmiąca dla mnie i zarazem stanowcza uwaga: 
 
„We do not need any doctors in Canada.” 
 
Poczułem się jak spoliczkowany. Dostałem lekkiego bólu głowy, zapiekły mnie 
policzki, a serce biło szybko i mocno. Moje zaskoczenie trwało jeszcze przez 
kilka dni. 
Zacząłem tłumaczyć sobie, że nie pozostaje mi nic innego, jak popróbować 
szczęścia 
w innych stronach świata, bo akurat wtedy moje emigracyjne dążenia były znacznie 
silniejsze od zdrowego rozsądku. 
 
A więc zacząłem próbować, gdzie się tylko dało, zwłaszcza że miałem obok siebie 
niezmordowanego doradcę i poplecznika w osobie mojego szwagra, który ostatecznie 
skoncentrował się na dwóch kontynentach – Afryce i Australii, wybierając w końcu 
tę ostatnią, do której wreszcie bez większego wysiłku się dostał. Natomiast ja 
nie 
miałem w staraniach o wyjazd do Australii większych szans, ponieważ kraj ten nie 
przyjmował przesiedleńców samotnych i kandydaci bez rodzin nie kwalifi kowali 
się do 
zatwierdzenia na wyjazd. 
 
Długo rozmyślałem nad tą życiową decyzją, brałem nawet pod uwagę powrót do 
Libii, aby z perspektywy czasu i odległości rozważyć zmiany zachodzące w polskim 
politycznym rozgardiaszu. Ale mimo, iż posiadałem nowy kontrakt na zatrudnienie 
w Libii, konsulat tego kraju w Bonn typowo po arabsku załatwił mnie odmownie. 
Aż któregoś dnia dotarła do nas w Bonn wiadomość, że rząd kanadyjski zaczął 
przyjmować imigrantów na różnego rodzaju sponsorstwa jak na przykład prywatne, 
kościelne czy też rozmaitych organizacji polonijnych. Postanowiłem więc 
niezwłocznie 
z tego skorzystać i chociaż trudno mi to było sobie wyobrazić, „załapałem się”, 
według 
wyrażenia jednego z poznanych przeze mnie na obczyźnie polonusów. On sam co 
prawda „nie załapał się”, ale jego sytuacja była całkiem inna. 
 
Był to ogromnie rozmowny i przyjacielski młody człowiek z żoną i dzieckiem. 
Przepadał za kawusią i papieroskami i całymi dniami potrafi ł gaworzyć o planach 
i perspektywach na przyszłość. Kiedy większość młodych przesiedleńców uganiała 
się 
za pracą, on popijał kawusię przekąszał ją obfi cie papieroskami. Pewnego dnia 
jego 
małżonka orzekła, że potrzebny im jest komplet garnków i przydałoby się zarobić 
trochę 
grosza. Nasz znajomek posmutniał wtedy i na okoliczność padającego akurat 
deszczu 
zrobił bardzo żałosną minę. Bez większego entuzjazmu oznajmił: – No, dobra, 
dobra, 
pójdę. – Następnego dnia wpatrywał się posmutniały w okno, bo zaczęło śnieżyć, 
ale 
pod strofującym wzrokiem żony nie był już taki rozmowny; wyglądał z niepokojem 
dnia tortury, kiedy będzie musiał udać się na zarobek. Pewnego sprzyjającego pod 
względem warunków atmosferycznych dnia, wczesnym rankiem rzeczywiście wyjechał 
i po trzech godzinach wrócił bardzo radosny i rozmowny, opowiadając o wspaniałej, 
dobrze płatnej pracy. Zaczął od tego, że jedzie się do Bonn ponad godzinę i tyle 
samo 
czasu potrzeba na powrót, pracuje się na miejscu tylko cztery godziny i za to 
wszystko 
doskonale płacą. Zapytany, dlaczego jednak tak szybko znalazł się z powrotem w 
domu, 
odpowiedział prawie z triumfem – Bo się nie załapałem. 
 
Ja natomiast „załapałem się” na sponsorstwo prywatnej grupy pięciu osób, które 
gwarantowały zaopiekowanie się mną poprzez zapewnienie na początku godziwych 
warunków bytowych i pomoc w znalezieniu pracy, i urządzeniu się pod ich 
opiekuńczym 
nadzorem. Pozostało mi teraz tylko czekać, co jednak połączone było z pewnym 
niepokojem. Często kiedy spacerowałem w pobliżu kolońskiej katedry i podziwiałem 
jej architekturę, jednocześnie walczyłem z natrętnymi myślami o tej decyzji, 
której 
jednak z rozmysłem nie chciałem już zmienić. 
 
Ostatni miesiąc pobytu w byłej Republice Federalnej Niemiec spędziłem na mało 
zaszczytnej pracy w Kaufhalle, gdzie „załapałem się” do rozładowywania pociągów 
przywożących towar do magazynów handlowych. Pomagało mi to zabić czas w ten 
sposób, że z jednej strony płynął on szybciej, a z drugiej strony nie miałem go 
za 
wiele na rozmyślanie. Przypominam sobie, że moi towarzysze przesiedleńcy, którzy 
nigdzie się nie „załapali”, podkoloryzowywali moje wyobrażenia o Kanadzie. 
Płynęły 
więc z ich ust hymny pochwalne o kanadyjskich lasach pełnych zwierzyny, 
jeziorach 
przepełnionych rybami, oraz opowieści o legendarnych dumnych Indianinach, takich 
jak Winnetou. 
 
Czas upływał mi więc bardzo szybko i zarazem bardzo boleśnie wskutek ciężkich 
trudów dwunastogodzinnej harówki. Moi towarzysze pracy w większości rekrutowali 
się 
spośród byłych górników ze Śląska. A więc byli to muskularni, zahartowani w 
ciężkiej 
pracy robotnicy. Do mojej brygady trafi ł również drugi lekarz, wykonujący taką 
samą 
ciężką pracę jak ja. On z kolei wraz z rodziną wybierał się na emigrację do 
Stanów 
Zjednoczonych. Pamiętam, że kiedy zgłosiłem się do pracy po raz pierwszy, 
zostałem 
przyjęty na próbę, ponieważ jeden z górników zachorował. Nie wiedziałem, jak 
długo to 
potrwa, ale kiedy po kilku dniach górnik powrócił, nasz niemiecki brygadzista 
wycedził 
przez zęby do ozdrowieńca: – Ty zostaniesz tylko dzisiaj – i wskazując na mnie 
palcem 
dodał: – On będzie na twoim miejscu, bo jest lepszy. – Ale jak na ironię wysłał 
nas razem 
do rozładowania dwóch ciężarówek z ładunkiem pięciokilogramowych paczek. Mój 
towarzysz szybko ocenił sytuację i wybrał strategicznie dużo lepszą pozycję i 
wdrapał 
się na szczyt samochodu skąd bombardował mnie paczkami, które leciały jak 
pociski. 
Nie chciałem się poddać, nie mogłem też się skarżyć. A po zakończonej zmianie 
wyłem 
z bólu przez całą noc. Prawie że nie mogłem oddychać i jak tu było myśleć o 
emigracji. 
Z trudnością udało mi się zwlec z łóżka, aby w ciągu godziny stawić się w jednym 
szeregu z górnikami, w imię jakiejś wątpliwej satysfakcji. Chciałem chyba 
upokorzyć 
samego siebie. Nie potrafi łem powiedzieć nie i tak ciągnąłem to zajęcie do 
samego 
końca pobytu. 
 
Z emigracyjnej sposobności zamierzali też skorzystać moi przyjaciele z Libii, 
którzy po opuszczeniu Afryki zamieszkali w Hamburgu. Oboje lekarze, on 
internista 
a ona dentystka, z dwójką dzieci. Zaadaptowali się w RFN bardzo szybko i mieli 
już niebawem rozpocząć pracę zawodową, jako że w tym kraju nie było potrzeby 
nostryfi kowania naszych dyplomów aby uzyskać zatrudnienie w zawodzie. Tuż przed 
wyjazdem do Kanady zadzwoniłem do nich i z zaskoczeniem dowiedziałem się, że 
postąpili dokładnie tak samo jak ja i również oczekują z niepokojem na wyjazd do 
Kanady. Zrobiło mi się raźniej, że ktoś z moich przyjaciół dokonał takiego 
samego 
wyboru. Tego dnia opadły ze mnie wątpliwości w sprawie mojego postępowania. 
   |