Wreszcie nastąpił długo oczekiwany dzień – lotnisko
we Frankfurcie, samolot do Kanady, długi lot, lądowanie w Toronto, pierwszy
kontakt z krajem osiedlenia i potwierdzający to dokument, czyli „landed
immigrant” – wiza uprawniająca do stałego pobytu.
Wkrótce potem siedziałem w samolocie mającym zabrać mnie do miejsca docelowego.
Tam odebrało mnie z lotniska kilku wiekowych Polonusów i przez kilka miesięcy
musiałem żyć zgodnie z ich życzeniami i planami. Nie byłem wtedy w stanie
niczego zmienić – bo tak według nich wszystko musiało być. Zresztą z pewnością
chcieli jak najlepiej, ale ich własne wartości nie uwzględniały jednak mojego
punktu widzenia.
Wylądowałem w miejscu mojego przeznaczenia 28 października 1982 roku. Dni były
bardzo słoneczne i ciągle nie było śniegu. Zostałem „porwany” przez Polonusów i
prawie co trzeci dzień trafi ała mi się jakaś gościna z dobrymi trunkami i
jeszcze lepszą zakąską. Wkrótce zacząłem mieć trudności z rozpoznaniem samego
siebie, gdyż moje „pysio” bardzo się zaokrągliło. Na kanadyjskich preriach
przeżywałem beztroski okres. Podziwiałem rozległość miasta, różnorodność domków
jednorodzinnych, przed którymi rosły przeważnie wspaniałe świerki syberyjskie
lub kanadyjskie, ale nigdzie nie widać było tych wspaniałych lasów, o których
wspominali towarzysze z pobytu w Niemczech. Wyjeżdżając na wycieczki poza miasto
zamiast lasów oglądałem tylko kosodrzewinę, która w tym sezonie pozbawiona liści
wyglądała niezwykle ubogo w porównaniu z lasami otaczającymi moje rodzinne
miasto Łódź.
Poczułem się prawie Kanadyjczykiem kiedy zdałem pisemny test i przeszedłem
sprawdzian w celu uzyskania kanadyjskiego prawa jazdy, najważniejszego dokumentu
tożsamości w Ameryce Północnej. Pierwszy miesiąc minął jak błyskawica. Na
początku grudnia dostałem list od przyjaciół, którzy podobnie jak ja również
wylądowali na preriach, ale z treści listu wynikało, że trafi li w mniej
korzystne warunki od moich. List zawierał wiele wyrzutów pod moim adresem. Skoro
znalazłem się tutaj znacznie wcześniej od nich, moim obowiązkiem było ostrzec
ich przed losem jaki ich miał spotkać. Powrót do RFN był w ich sytuacji już
niemożliwy. Zarzucili mi, że zamiast ich uprzedzić, spokojnie oczekiwałem aż
wpadną w to samo „bagno”, w którym ja już utkwiłem. Ostatnie zdanie listu
wymierzone jednak było przeciwko Kanadyjczykom i „stworowi”, który nazywa się
tutaj „garage sale”. Brzmiało ono dosadnie i grubiańsko: „Ci ludzie, gdyby mogli,
to sprzedaliby własne gówno”. Patrząc na to z obecnej perspektywy mam wrażenie,
że przyczyną ich frustracji i takiego komentarza było
nagłe zderzenie z nową rzeczywistością i wstępnymi trudnościami. Później nigdy
już
nie usłyszałem od nich podobnych słów goryczy.
W tym czasie jeszcze nie orientowałem się, na czym polegają popularne tutaj
„garage sales”, ale kiedy przyjrzałem się tym kanadyjski „stworom” z bliska,
przyznałem rację
moim znajomym, zwłaszcza że rozpieściła ich uprzednia niemiecka rzeczywistość.
Podczas pobytu w Hamburgu byli w stanie trzykrotnie zmienić umeblowanie w swoim
trzypokojowym mieszkaniu. Zmienić, to znaczy wyszukać i zabrać z ulicy to, co im
się podobało, nie wydając przy tym złamanego grosza. Otóż co tydzień inna z
kolei hamburska ulica wystawiała niepotrzebne rzeczy na zewnątrz domów. Rzeczy
te przez jeden dzień zostawiane były dla tych wszystkich, którzy mogli czegoś
poszukiwać, po czym miasto oczyszczało ulice z tego co zostało. A znaleźć można
było praktycznie wszystko – od czystej odzieży poskładanej w przysłowiową „kostkę”
po telewizory, pralki, lodówki, meble, rowery a nawet pieniądze w skarbonkach.
Kiedy pewnego dnia odwiedziłem moich przyjaciół w Hamburgu, zdecydowaliśmy
przespacerować się ulicą zamieszkałą głównie przez prostytutki, które właśnie
tego dnia wystawiły przed domy rzeczy niepotrzebne, czy też te, które im się za
bardzo opatrzyły. Byliśmy ciekawi, co na tej ulicy znajdziemy. Rzeczywistość
przeszła nasze oczekiwania; można było znaleźć prawie wszystko za wyjątkiem
używanych prezerwatyw. Na początku mojego pobytu w Kanadzie wpadł mi do ręki
medyczny artykuł o dziwiącym mnie, choć z pewnością nieco żartobliwym tytule:
„Canada: The land of two seasons (winter and mosquito).” Komarów akurat nie było,
ale zima właśnie nadchodziła i z dnia na dzień coraz bardziej dawała się we
znaki. Najbardziej trafnie zimę taką przedstawił mały chłopiec w liście do
swojego dziadka w Polsce. List ten
bardzo przypadł mi do gustu i chciałbym go w tym miejscu zacytować: Kochany
Dziadku!
Niedawno do Ciebie pisałem, ale pani z polskiej szkoły zadała nam pracę domową,
aby napisać list. Pani w szkole opowiada, że nadchodzi piękna wiosna, a mama
twierdzi, że przeklęta zima wcale nie ustępuje. Za dwa tygodnie wybieramy się na
kulig. Pani mówi
o przyjemnościach, jakie nas tam spotkają, a mama wymienia, że ta cała
przyjemność to
dwa stare konie, które ledwo ciągną platformę, na której siedzimy. Okropny mróz,
który
szczypie w „mordy”, i kiełbasa, która mimo trzymania nad ogniskiem zamarza. Nasz
pies ma ochotę na kiełbasę, ale niestety pysk mu od mrozu zesztywniał. Tak więc
drogi Dziadku zapraszam Cię do tej przecudnej krainy, przyjedź więc na
odwiedziny.
Zdarzały się miłe, rodzinne odwiedziny.
Zacząłem uczęszczać do szkoły języka angielskiego.
Spodziewałem się chyba zbyt wiele, wyobrażałem sobie, że trafi ę do
kilkuosobowej klasy wypełnionej audiowizualną aparaturą. Zamiast tego znalazłem
się w klasie, w której jedna nauczycielka uczyła około 25 osób. Audiowizualne
wyposażenie istniało tylko w naszej bujnej wyobraźni. W szkole poznałem kolegę
po fachu z Krakowa, trochę starszego ode mnie, bez jakiejkolwiek znajomości
języka angielskiego, który przyjechał na jednoroczne sponsorstwo rządowe – a
więc miał zapewnione na okres jednego roku mieszkanie oraz pieniądze na życie i
ubrania. Wydawało mi się to prawie nierealne w świetle moich wrażeń z
potraktowania mnie w Konsulacie w Bonn. Ale lekarz ten przybył do Kanady z Rzymu
i najprawdopodobniej aktywność polityczna naszego Papieża na tamtym terenie
miała decydujący wpływ na stosunek Konsulatu Kanadyjskiego do polskich
emigrantów. Na marginesie chciałbym dodać, że lekarz ten nigdy nie wrócił do
wykonywania swojego zawodu w Kanadzie. Uczęszczając do szkoły zacząłem
równocześnie rozglądać się za pracą. Składałem podania wszędzie, a mianowicie na
stacjach benzynowych, w laboratoriach, na uniwersytetach, a nawet w więzieniu na
stanowisko strażnika, gdyż jedna z przedstawicielek starej Polonii doradziła mi,
że jest to dobrze płatne rządowe stanowisko pracy.
Po około czterech tygodniach uczęszczania do szkoły
otrzymałem telefon, że ktoś
jest zainteresowany moją osobą i chce przeprowadzić ze mną „interview”.
Zaskoczył
mnie akcent tego człowieka, co jeszcze bardziej wzmogło moje zainteresowanie
jego
osobą. Nie mogłem wprost doczekać się tego dnia i wreszcie ujrzałem Chińczyka
średniego wzrostu, trochę młodszego ode mnie, który po krótkiej rozmowie
zdecydował, że przyjmuje mnie na próbę. Na wstępie nie poinformował mnie, jakie
stanowisko otrzymałem i jakie będą moje obowiązki. Przez kilka dni starałem się
być użyteczny, a więc „szwendałem” się po laboratorium obserwując pracę innych.
Chcąc kontynuować naukę języka angielskiego w szkole poprosiłem mojego szefa o
zezwolenie na to. On popatrzył na mnie zdziwiony i szybko odpowiedział: – Ty
tego nie potrzebujesz, będziesz musiał uczyć się wszystkiego, włącznie z
językiem angielskim, ode mnie. – I tak zostało, wskutek tego mój angielski ma
chińskie naleciałości. Mam nadzieję, że te naleciałości nie przeniosły się na
mój język polski. To by dopiero było: polski lekarz w angielskojęzycznym
środowisku z chińskimi naleciałościami. Chociaż w kanadyjskim wielokulturowym
społeczeństwie wszystko jest możliwe.
|