| 
	 
Po kilku zaledwie tygodniach wezwał mnie mój szef i 
powiadomił, że na jego koszt mam być wysłany do jednej z czołowych uczelni w USA 
w zakresie biologii molekularnej. Byłem zaskoczony i jednocześnie podniecony tą 
nagłą propozycją. Nie mogłem tylko zrozumieć, dlaczego właśnie ja zostałem 
wybrany na taką „delegację”. Zdawałem sobie jednocześnie sprawę, że stanowi to 
oderwanie mnie od lekarskiego stetoskopu i że prawie na siłę jestem pchany w 
dziedzinę zupełnie mi obcą. Czyżby miała to być nowa naukowa szansa w moim 
życiu? Pełen zapału i przyszłościowych marzeń zaliczyłem ten kurs, swego rodzaju 
bezpłatną wycieczkę do USA, która trwała sześć tygodni. Spotkałem tam wielu 
młodych ludzi z całego świata zaawansowanych w pracach naukowych związanych z 
klonowaniem ludzkiego genu odpowiedzialnego za produkcję jakieś ważnej 
substancji czy też hormonu w genotyp bakteryjny. 
 
Panowała tam zdecydowanie naukowa atmosfera, ale zauważyłem też wielki nieład 
panujący wewnątrz laboratorium, przy zupełnym braku odpowiedzialności za 
użytkowany sprzęt czy aparaturę. Tłumaczyłem to sobie tym, że bogaty kraj może 
przeznaczyć ogromne sumy na badania naukowe i z tego właśnie powodu nikt tu nie 
szanuje drogocennej aparatury, ponieważ bardzo szybko można ją wymienić na nową. 
Z perspektywy czasu oceniam, że nie nauczyłem się tam zbyt wiele albo z powodu 
czasowego ograniczenia mojego pobytu albo dlatego, że mój umysł okazał się nie 
dość elastyczny do przyswojenia sobie nowych naukowych faktów. Powróciłem więc 
na stare miejsce przyjmując nieco sztuczną pozę naukowca. Wypytywany przez 
pracowników z sąsiednich laboratoriów o moje zagraniczne doświadczenia trochę 
konfabulowałem pragnąc tym samym utrzymać lub też podwyższyć mój naukowy 
prestiż. W dalszym ciągu pozostawałem jednak krytyczny wobec wiadomości, jakie 
tam sobie przyswoiłem. 
I wreszcie po kilku miesiącach udało mi się przez 
przypadek dowiedzieć, jakie stanowisko zajmowałem w tej pracy. Otóż któregoś 
dnia szef zwrócił się do mnie o wypełnienie formularzy w sprawie przyznania mi 
stypendium naukowego, zwanego w Kanadzie „grantem”. Zaskoczyło mnie odkrycie, że 
byłem zatrudniony na stanowisku pracownika naukowego o jakie ubiegali się 
przeważnie młodzi naukowcy kanadyjscy wkrótce po obronie doktoratu (Ph.D.). Nie 
mogłem oprzeć się pytaniom, na które nie znajdowałem odpowiedzi. Dlaczego 
właśnie ja dostaję takie stypendium? Nic mi w tym nie pasowało. Przeczyły temu 
takie okoliczności jak wiek, nieznajomość tematu, mierny angielski. To prawda, 
że posiadałem doktorat uzyskany przeszło dwadzieścia lat temu z wirusologii i 
biochemii. Ale nie było to wszystko równorzędne z kwalifikacjami tutejszych 
naukowców. Cóż miałem robić - zaakceptowałem tę całą sytuację i pozostawałem w 
gotowości do spełniania wszelkich rozkazów mego dobroczyńcy Chińczyka 
A rozkazy sypały się jak z przysłowiowego rogu 
obfitości. Na koniec każdego tygodnia szef przygotowywał dla mnie swego rodzaju 
„pułapki ofsajdowe”. Na nadchodzącą sobotę i niedzielę wprost zarzucał mnie 
zadaniami bojowymi. Zawsze starał się mnie przekonać, jak niezmiernie ważną 
pracę wykonujemy i że jak najszybciej trzeba ją zakończyć. Przynosiło mu 
satysfakcję, kiedy widział mnie pracującego wieczorami również w soboty i 
niedziele. Stanowiliśmy drużynę podziwianą przez sąsiednie laboratoria. On 
obmyślał pracę, a ja starałem się ją wykonać. Na początku byłem niezwykle 
przejęty wykonywaną pracą i nie odmawiając żadnych poleceń coraz później 
wracałem do domu. Nie miałem kompletnie czasu ani na życie osobiste, ani na 
naukę języka angielskiego, ani też na przygotowanie się do egzaminu 
nostryfikacyjnego z medycyny. 
 
Przez kilka miesięcy wydawało mi się, że taki stan rzeczy może i ma rację bytu i 
że taka będzie to moja przyszłość w Kanadzie. Praca jednak była bardzo 
monotonna, wykonywałem te same czynności po setki razy. Jej głównym celem było 
znalezienie 
mutantów bakteryjnych ze szczepu, który miał w genotypie wszczepiony gen ludzki 
odpowiedzialny za produkcję substancji odpornościowych w organizmie człowieka. 
W międzyczasie otrzymałem pozytywną odpowiedź w sprawie stypendium naukowego 
i teraz nie było już żadnych przeszkód, abym pracował jeszcze więcej i jeszcze 
dłużej 
przyswajając sobie bez reszty znaną chińską pracowitość. 
 
Któregoś dnia dowiedziałem się o nowych zadaniach w związku z zaproszeniem 
mojego szefa na konferencję w Berlinie, na której to miał wygłosić referat. 
Pracy przybyło jeszcze więcej i zacząłem się obawiać, że nie potrafi ę wywiązać 
się z zadań. Ale jakoś się udało i na trzy dni przed wyjazdem szefa miałem już 
gotowe wyniki. Była albo późna noc albo już niedzielny poranek, kiedy ucieszony 
z zakończonej pracy postanowiłem zostawić wyniki na biurku przełożonego. Nie 
wierząc własnym oczom na biurku zobaczyłem zostawiony chyba przypadkowo cały 
referat z gotowymi wynikami, które tylko minimalnie różniły się od moich. W tym 
momencie dokładnie zrozumiałem, na czym polega moja praca. Miałem do niej 
doskonałe kwalifikacje: dyplom lekarski i doktorat z wirusologii i biochemii, co 
stanowiło atut przy staraniach o przyznanie stypendium. Ale praca moja polegała 
na powielaniu wyników doskonale już znanych mojemu szefowi. Powtarzając 
wszystkie badania przeprowadzone 
uprzednio w laboratorium w USA, do którego niedawno zostałem wysłany, chciał po 
prostu utrzymać nasze laboratorium dzień i noc w swego rodzaju „gotowości 
bojowej”. 
Natomiast wyniki prowadzonych badań nie miały jednak dla mojego „chińskiego 
mutanta” większego znaczenia. 
 
Odkrycie tego wpłynęło na mnie dość zniechęcająco i straciłem entuzjazm do 
wykonywanej pracy. Natomiast z większym zapałem zacząłem przygotowywać się do 
egzaminu nostryfikacyjnego z medycyny i coraz częściej wcześniej wychodziłem z 
laboratorium. Naturalnie bardzo szybko dostrzegł to szef i postanowił skorygować 
moje postępowanie. Najpierw próbował ostudzić moje medyczne zapały 
przedstawiając trudności, jakie na pewno napotkam i on sam osobiście nie bardzo 
wierzył, żebym te trudności pokonał. Ponieważ jednak nie chciałem zmienić 
stanowiska, ostrzegł mnie, że w takiej sytuacji nie pozostanie mu nic innego jak 
zwolnić mnie z pracy i wówczas w przypadku nie zdania egzaminu lekarskiego mogę 
zostać na przysłowiowym lodzie. Tym razem jednak czas działał na moją korzyść, 
bowiem przyznano mi następne stypendium, o które razem z szefem ubiegaliśmy się 
kilka miesięcy wcześniej. Zwolnienie mnie w takiej sytuacji byłoby krokiem 
samobójczym. A więc teraz ja z kolei postępowałem według mojego scenariusza i 
grałem na zwłokę mając w perspektywie nowe cele. 
   |