Do pierwszego egzaminu nostryfikacyjnego podszedłem
z tak zwanego marszu,
głównie dlatego, że poznani na miejscu niektórzy polscy lekarze radzili, aby w
ten
sposób nabrać doświadczenia w zdawaniu takiego egzaminu, który zresztą można
było
powtarzać wielokrotnie. Po stronie strat należało wliczyć tylko koszt
uczestnictwa
w egzaminie, w tym koszty podróży i ewentualnego noclegu w mieście, gdzie
egzamin
był przeprowadzany.
Ten pierwszy egzamin był dla mnie pewnego rodzaju szokiem. Na wiele pytań nie
umiałem odpowiedzieć, części z nich po prostu nie rozumiałem. Było mi wstyd
samego
siebie i nie mogłem się doczekać, kiedy to nieporozumienie się skończy.
Przysięgałem
sobie jednocześnie, że już nigdy więcej czegoś takiego nie zrobię. Przysięgę tę
jednak
złamałem sześć miesięcy później, kiedy ponownie znalazłem się w grupie kolegów
i koleżanek próbujących szczęścia. Tym razem przygotowałem się do egzaminu
solidniej i w rezultacie skończyłem pisemny egzamin przed upływem wyznaczonego
czasu i mogłem dzięki temu przejrzeć moje odpowiedzi i je skorygować. Bardzo
pomocnymi w przygotowaniu się do egzaminu okazały się pytania spisane przez
polskich uczestników podczas poprzednich egzaminów. Był to przejaw
„Solidarności”
ze współziomkami na obczyźnie. Pomocną była również książeczka sporządzona
przez pewnego Chińczyka, który pozbierał pytania wraz z odpowiedziami i wydał je
jako pomocniczy materiał dla przystępujących do egzaminu. Książkę tę można było
nabyć w księgarniach medycznych za jedyne czterdzieści dolarów. Podchodziłem
jednak do tych materiałów bardzo sceptycznie. Trudno mi było uwierzyć, żeby tak
poważny egzamin bazował na pytaniach powtarzających się przez szereg kolejnych
sesji egzaminacyjnych.
Mimo mojego niedowiarstwa książeczkę oraz spisane pytania przejrzałem kilka
razy. I muszę przyznać, że to się opłaciło, bowiem w kilka tygodni później
otrzymałem
list z gratulacjami od komisji egzaminacyjnej. W pierwszej chwili poczułem się,
jakbym
złapał Pana Boga za nogi, ale ktoś mi wytłumaczył, że dla jednych jest to
początek
długiej drogi do szczęścia, a dla innych – do nieszczęścia. Poznałem kilku
lekarzy,
którzy już dawno uporali się z egzaminem, a w dalszym ciągu nic w ich życiu się
nie
zmieniło; wykonywane przez nich zawody nie miały wiele wspólnego z ich
marzeniami:
aby utrzymać siebie i swoje rodziny, sprzątali, dozorowali bloki mieszkalne,
rozwozili
potrawy z restauracji na telefoniczne zamówienia.
Doceniłem wtedy fakt, że mimo wszystko mój chiński szef był dla mnie dobroczyńcą
niezależnie od tego, jakie plany knuł w swojej głowie. Pracowałem więc ciągle
dla
niego, ale jednocześnie poszukiwałem możliwości dostania się na staż medyczny
zwany tutaj „internship”, bez którego rozpoczęcie praktyki medycznej było
marzeniem
ściętej głowy.
Kolejka oczekujących na staż była bardzo długa i takich jak ja lekarzy z różnych
stron
świata było bardzo wielu. Dowiedziałem się wówczas o dość paradoksalnej
możliwości
dostania się na staż, której realizację zacząłem rozważać, chociaż nie było to
wcale
proste ani łatwe. Załatwienie tego wymagało rekomendacji, czyli po prostu
protekcji.
Otóż zakwalifi kowany drogą odpowiedniej rekomendacji kandydat mógł zdeponować
25 tysięcy dolarów na koncie uniwersytetu i zapewnić sobie w ten sposób
przyjęcie
na staż. Wpłacone pieniądze przeznaczone były na stażową pensję po potrąceniu
wymaganych podatków. Samofi nansowanie stażu było opłacalne dla obydwu stron,
uczelni i stażysty, ale jakiego stażystę było na to stać?
Pewnego dnia przeczytałem w miejscowej gazecie, że uruchomiony został program
stażów medycznych dla lekarzy uchodźców. Program ten obwarowywały warunki,
z których jeden ustalał pierwszeństwo dla osób osiadłych od samego początku w
prowincji
realizującej ten program. Miały w nim być uwzględnione trzy grupy
narodowościowe,
a mianowicie były miejsca dla dwóch Wietnamczyków, jednego Etiopczyka i jednego
Polaka. Serce biło mi bardzo mocno, ponieważ spodziewałem się, iż tym Polakiem
mogę być tylko ja, jako że spełniałem najważniejszy warunek osiedlenia się w
prowincji
realizującej program. Rozmowa kwalifi kacyjna przed sześcioosobową komisją, moim
zdaniem, wypadła dla mnie korzystnie. Kiedy opuszczałem pokój, towarzyszył mi
dziekan, do którego pierwszy wyciągnąłem rękę spodziewając się, że on uściśnie
mi ją,
aby pogratulować przyjęcia. Niestety, zamiast gratulacji zostałem poinformowany,
że
przecież mam pracę i moje stypendium nie jest jeszcze skończone, ale moja
kandydatura
będzie bardzo poważnie rozważona za sześć miesięcy. Zacząłem dochodzić, kto był
tym szczęśliwym Polakiem, który dostał się na staż. Przede wszystkim przyjechał
on
do Manitoby z Montrealu dopiero przed niecałym miesiącem. A czy był Polakiem,
trudno mi powiedzieć jednoznacznie, gdyż był jednym z takich ludzi, którzy
chociaż
urodzeni w Polsce i posługujący się poprawnym polskim językiem tutaj na
obczyźnie deklarowali przynależność do innych grup narodowościowych. Tak oto
poznałem smak
kanadyjskiej protekcji.
Po tym doświadczeniu postanowiłem poszukać protekcji sam. Jeszcze tego samego
dnia udałem się do sekretarki naczelnego szefa przedstawiając jej moją sytuację
i co mnie spotkało. Była to właściwa droga, ponieważ ten człowiek zaliczany był
do uniwersyteckich autorytetów. W kilka dni później miałem w ręku mój „żelazny”
list protekcyjny, bardzo krótki, uprzejmy i stanowczy, skierowany do dziekana
Uniwersytetu. Następnego dnia wręczyłem list dziekanowi, który nie tylko
kilkakrotnie
zapewnił mnie, że jestem stuprocentowym kandydatem na staż medyczny za sześć
miesięcy, ale również poczęstował mnie kawą, którą sporządził dla mnie
osobiście.
Wkrótce otrzymałem formalny list z Uniwersytetu potwierdzający jego zapewnienia.
Zacząłem od stanowiska zwanego „clerkship”; w takiej funkcji młody lekarz
pracuje
w warunkach szpitalnych pod nadzorem doświadczonych „wyjadaczy”. A więc był to
dla
mnie okres zebrań, dyskusji, odpytywań czy testów, ciągle w atmosferze
przeżywanego
stresu, który wynikał głównie z ograniczonej znajomości języka angielskiego.
Tego
języka tak naprawdę zacząłem się uczyć dopiero w Libii, gdzie w codziennej pracy
musiałem również posługiwać się językiem arabskim.
Pierwszym moim stażem była psychiatria. Przebiegał on we względnie spokojnej
atmosferze. Wypełniały go przeróżne dyskusje na temat przypadków chorobowych.
Bez
końca nagrywałem wywiady z pacjentami. Przypomniało mi się zdarzenie z mojego
stażu psychiatrycznego w Polsce, kiedy w trakcie badania pewnej pacjentki jej
sąsiadka
zaczęła zadawać mi różne pytania z geografi i. Ignorowałem ją, ale w gruncie
rzeczy
na niektóre pytania nie potrafi łem jej odpowiedzieć. Kobieta ta cierpiała na
psychozę.
Pamiętam, że była przywiązana do łóżka i że po kilku pytaniach podsumowała
mnie z ironicznym uśmiechem: – Nas badają, a sami nic nie umieją. – Tam jednak
dobrze znałem mój własny język, natomiast tutaj trzeba było zachować zimną krew,
prowadzić wywiady, rozumieć pacjenta i zadawać mu sensowne pytania, dawać sobie
radę z medycznym slangiem i najważniejsze nie skompromitować się. Pewnego dnia
rozmawiałem z młodą kobietą, którą wypytywałem o jej codzienne życie wnikając
trochę w życie intymne. W tym czasie zdarzało mi się, że dość często myliłem „she”
z „he”, albo też dodawałem do rzeczowników „s”. Otóż w trakcie rozmowy
zaskoczyła
mnie jej gwałtowna reakcja na postawione pytanie, które miało brzmieć – Do you
have
a boyfriend? – Czy masz chłopaka? – a z dodanym „s” zabrzmiało – Do you have
boyfriends? – co znaczyło – Czy masz [wielu] chłopaków? – i akurat w tej
sytuacji
zabrzmiało dla niej jak obraza; miałem szczęście, że nie zostałem spoliczkowany.
Drugim stażem była medycyna rodzinna, czyli praktyka pod nadzorem
doświadczonego lekarza, którym w moim przypadku okazał się starszy Brytyjczyk
pracujący kiedyś w Sierra Leone jako ginekolog. Natomiast w Kanadzie wykonywał
wszystko co powinien robić lekarz rodzinny, jednakże bez położnictwa.
Towarzyszyłem
mu w jego szpitalnych obowiązkach, asystowałem do zabiegów i badałem pacjentów
w jego gabinecie. Ponieważ moje doświadczenie internistyczne przewyższało jego,
więc
od samego początku cenił sobie moje zdanie zwłaszcza w dziedzinie
elektrokardiografi i.
Dwie zabawne historie z tej praktyki szczególnie utkwiły mi w pamięci. Pewnego
dnia badałem młodego chłopaka, którego zapytałem o jego wypróżnienia używając
książkowego zwrotu:
- How is your bowel movement?
- Jakie są Twoje wypróżnienia?
Młody człowiek spojrzał na mnie badawczo po czym wykonał kilka szybkich
i dziwacznych ruchów szyją i szybko odpowiedział:
- „I think it is very good”
- Myślę, że są bardzo dobre...
Od tej pory starałem się używać prostszego języka zwłaszcza gdy chodziło
o potrzeby fi zjologiczne.
Drugi pacjent chciał być marynarzem i prosił o zaświadczenie poświadczające jego
zdolność do wykonywania tego zawodu. Poprosiłem, aby się rozebrał. Na głowie
miał
czapkę ”baseballówkę” z daszkiem, jaką nosi wielu Amerykanów i Kanadyjczyków,
którą w trakcie rozbierania się pacjent ten za wszelką cenę starał się utrzymać
na
głowie. Nagle czapeczka zsunęła mu się z głowy i potoczyła w kąt pokoju. Przez
moment zamarł w bezruchu, na jego twarzy pojawił się wyraz niepokoju, a oczy
ogarnął
oczopląs. Wreszcie podniósł czapeczkę z podłogi i nasunął ponownie na głowę, po
czym już spokojnie oczekiwał na badanie. Odniosłem przez moment wrażenie, że ten
człowiek stracił kontakt z częścią swojego ciała, lecz po odzyskaniu go szybko
wrócił
do równowagi. Niektórzy użytkownicy tak je właśnie traktują; niektórzy z nich
nie
rozstają się ze swoimi nakryciami głowy prawie nigdy.
Raz w tygodniu odwiedzaliśmy „Nursing Home”, czyli Dom Opieki Nad
Niedołężnymi. Kilkoro jego pensjonariuszy było pacjentami mojego przełożonego.
Wizyty nie trwały dłużej niż 30 do 40 minut. W środku było bardzo czysto.
Przerażał
mnie jednak widok strasznej ludzkiej starczej wegetacji. Po tym doświadczeniu
zawsze
stroniłem od pracy w takich ośrodkach, mimo że wynagrodzenie było dość dobre.
Widać było, że coś jeszcze się tli w mózgach pensjonariuszy, ale większość
twarzy
pozbawiona była jakiejkolwiek ekspresji. Około dwadzieścia lat temu uważałem, że
starość i dysfunkcja organizmu jest normalnym kresem ludzkiego losu. Mój punkt
widzenia wraz ze zbliżającą się dla mnie samego fazą starości zmienił się;
pojawił się
czynnik akceptacji zachodzących podczas starzenia się zmian we mnie samym.
Kiedy już prawie cała moja medyczna kariera w Kanadzie dobiega końca
zdecydowałem się na pracę w polskim domu starców, ktόry został „osierocony”,
ponieważ rezydujący tam lekarz polskiego pochodzenia po wielu latach pracy
zdecydował się na emeryturę i powrόt do kraju.
Około 80% mieszkańcόw stanowili Polacy, którzy zaliczali się w większości
do starej powojennej emigracji. W grupie tej znalazła się dość znaczna liczba
dziewięćdziesięciolatkόw.
Odwiedzała mnie dość często pani, której brakowało parę miesięcy do stu lat
i każdorazowo podkreślała swόj wiek dodając:
„No, doktorze tym razem to trzeba się naprawdę pakować.”
Pocieszałem ją zawsze, że pakować się może byleby nie zamykała na dobre swojej
walizki. I tu przypomina mi się zabawna historia kiedy to dwόch starszych panόw
spotyka się na cmentarzu i rozmawia o rόżnych sprawach.
W takich sytuacjach najczęściej jest zadawane pytanie dotyczące wieku. I tak też
się
stało w naszym przypadku.
Zapytany pierwszy pan o swόj wiek odpowiedział, że właśnie skończył 86 lat
i natychmiast zrewanżował się tym samym pytaniem swojemu rozmόwcy. Ten
odpowiedział, że kilka miesięcy temu skończył 98 lat. Na to pierwszy z panów
szybko
dodał:
„To wie Pan-Panu się wcale nie opłaca wracać do domu...”
Następną fazą stażu były choroby wewnętrzne – jedna z najważniejszych
i najcięższych dziedzin zawodu lekarza. Jakoś dałem sobie z tym radę, bowiem na
koniec
otrzymałem promocję na stażystę. Tym razem znajomy mi dziekan ściskając moją
rękę
z uśmiechem dodał:
„Welcome to the business”- Zapraszam do biznesu.
|