Zostałem więc po raz drugi w moim życiu stażystą.
Otrzymałem szpitalne
umundurowanie z moim nazwiskiem oraz rozkład rotacyjnego stażu. Trzeba było
przeskoczyć tę ostatnią przeszkodę, a poprzeczka była ustawiona dość wysoko.
W Polsce staż był dwuletni i składał się z czterech półrocznych podstawowych
stażów
z głównych dziedzin medycyny, takich jak pediatria, ginekologia i położnictwo,
chirurgia i choroby wewnętrzne. Tutaj na te podstawowe dziedziny miałem nieco
mniej
czasu, a oprócz tego w ciągu rocznego stażu musiałem również zaliczyć podokresy
stażowe w ramach nagłej pomocy, psychiatrii oraz tzw. „primary health care”
– ambulatoryjnego leczenia pacjenta – dla którego lekarz nie jest zawsze
osiągalny.
Leczenie nie polega wówczas na odbywaniu wizyt; uwagę zwraca się na profilaktykę
medyczną, szczepienia zapobiegawcze oraz zabiega o w miarę szybkie postawienie
diagnozy. Przydzielony mi oddział mieścił się w szpitalu uniwersyteckim i
korzystał
z tamtejszej bazy laboratoryjnej i konsultacyjnej. Zazwyczaj zatrudnione tam
pielęgniarki traktowały nas nieco odmiennie w porównaniu z miejscowymi
stażystami, byliśmy dla nich przybyszami z obcego świata. Pamiętam jak raz
zostałem wezwany przez jedną z pielęgniarek do przywiezionego na noszach
pacjenta. Niezwłocznie udałem się do gabinetu, który pielęgniarka opuściła
natychmiast po moim wejściu. Będąc sam na sam z pacjentem pozdrowiłem go i
zacząłem zastanawiać się co mam począć z chorym w nieruchomej pozycji z oczami
utkwionymi w sufit. Był to przeszło pięćdziesięcioletni Indianin, który
absolutnie nie reagował na moją obecność. Zacząłem zadawać mu pytania, na które
on nie odpowiadał. Przez moment nie wiedziałem, co mam dalej począć i nawet z
niepokojem zacząłem rozglądać się za pielęgniarką.
Niestety pomocy z jej strony się nie doczekałem, a jednocześnie pomyślałem
sobie, że może w jej obecności czułbym się w tej sytuacji bardziej niezręcznie.
Ostatecznie
zdecydowałem się na zbadanie pacjenta, który był całkowicie ubrany. Musiałem coś
z tym zrobić, żeby przystąpić do badania. Miałem głównie na myśli badanie
neurologiczne, aby
określić, czy można wyeliminować jakiekolwiek problemy centralnego układu
nerwowego. Zacząłem zdejmować buty pacjenta, które prezentowały się najlepiej z
całej jego odzieży. W trakcie rozwiązywania przeze mnie sznurowadła pacjent
nagle zerwał się z noszy, odepchnął mnie, po czym szybko zeskoczył na podłogę i
z kocią zwinnością opuścił gabinet badań. W jego ruchach nie zauważyłem żadnych
nieprawidłowości. Postawiłem tę
diagnozę bez wykonania badania neurologicznego.
Myślę, że czegoś Państwo nie jesteście w stanie
zrozumieć, ponieważ jak to widać
na załączonych powyżej zdjęciach stosunki pielęgniarsko-lekarskie wyglądają
zupełnie
inaczej. Dla sprostowania chciałbym dodać, ze była to wynajęta pielęgniarka,
którą
moi znajomi opłacili, aby zrobić mi niespodziankę na jedne z wielu moich
urodzin.
Najcięższym okresem podczas stażu okazały się dyżury
na oddziale chorób
wewnętrznych. Jako „intern-stażysta” musiałem podejmować decyzje samodzielnie.
Pamiętam, że mój „beeper” dzwonił bez przerwy sygnalizując mi kolejne wezwania.
Wiele z nich mogłem załatwić telefonicznie, ale w obawie, że mogę coś przeoczyć,
czegoś nie usłyszeć lub nie zrozumieć, starałem się wszystko załatwić osobiście.
Oddziały mieściły się na kilku piętrach siedmiopiętrowego budynku i w większości
leżały w różnych jego skrzydłach. Byłem wtedy szybszy od windy, na którą nie
miałem
czasu czekać bowiem dźwięk mojego sygnalizatora przynaglał mnie do pośpiechu. Po
24 godzinach dyżuru następnego dnia słaniałem się na nogach nie mogąc się
doczekać
jego zakończenia. Podobnie prezentowali się moi młodsi koledzy, którzy w
większości
mogli być moimi dziećmi.
„Internów- stażystów” nadzorował rezydent, czyli
lekarz specjalizujący się w określonej dziedzinie medycyny. Wyjątkowo ciężko
pracowali rezydenci na chirurgii. Specjalizacja trwała pięć lat, a delikwenci
dyżurowali przez większość stażu co drugi dzień, a następnego dnia pozostawali
pod telefonem, czyli byli do natychmiastowej dyspozycji w przypadku zaistnienia
takiej potrzeby. Młody specjalista w Kanadzie musi umieć wykonać wszystko, co
wchodzi w zakres pracy specjalisty. Zostając specjalistą nie podlega dalszemu
szkoleniu - on sam musi uczyć rezydentów. Pamiętam naszych młodych chirurgów w
Polsce, którzy w większości w pierwszych latach po specjalizacji ukrywali się w
cieniu ordynatora. A być może sam ordynator nie miał ochoty wypuścić piskląt
spod swoich skrzydeł. W sumie zarówno praca stażysty jak i rezydenta odbiega
znacznie od szkolenia, przez które przeszedłem w moim ojczystym kraju. Jest o
wiele cięższa i wymaga umiejętności szybkiego podejmowania właściwych decyzji.
Jest przez to zdecydowanie bardziej odpowiedzialna. Po każdym zakończonym etapie
stażu otrzymywałem opinię wystawioną przez szefa oddziału. Przekazywana ona była
do centrum szkolenia podyplomowego. Po zakończeniu całego stażu musiałem uzyskać
rejestrację w miejscowym Manitoba College of Physicians and Surgeons –
odpowiedniku Izby Lekarskiej w Polsce. W jakiś czas po złożeniu dokumentów
otrzymałem wreszcie ten długo oczekiwany numer, który ku mojemu przerażeniu
zaczynał się liczbą 13, jaka dotąd w moim życiu nie była najszczęśliwsza. Nie
byłem w stanie go zmienić, a dla złagodzenia przesądnego uprzedzenia musiałem
odwołać się do psychoterapii tłumacząc sobie, że na drugiej półkuli ten numer
okaże się dla mnie szczęśliwy.
Ato moja licencja dla prowincji manitobskiej.
Zdecydowałem się również na obywatelstwo
kanadyjskie, które otrzymałem po
zdaniu egzaminu i uroczystej przysiędze.
Nabyłem więc uprawnień do podjęcia praktyki
lekarskiej jako lekarz ogólny, albo
inaczej – rodzinny. Z uwagi na wprowadzenie programu specjalizacyjnego dla
lekarza
rodzinnego ta nazwa powinna być zarezerwowana dla tych lekarzy, którzy spełnili
wymogi programu i złożyli końcowy egzamin specjalizacyjny.
Oto mój medyczny kanadyjski dyplom. |