Minęło już parę lat i dojrzałem
wreszcie do wybudowania domu w bardziej prestiżowej
części miasta. Zaczęło się od kupna działki budowlanej i kilku mandatów od
miasta za
nieskoszenie trawy albo ściśle mówiąc chwastów, które dość obficie rosły na
mojej ziemi. Trochę czasu zeszło na planach i dyskusji ceny pełnego
kontraktu i wreszcie
robota ruszyła, byłem nawet dość podniecony, był to przecież następny dom z
papieru,
w który zainwestowałem prawie dwa razy tyle co w dom poprzedni. Dom miał być
oddany latem i któregoś dnia po pracy podjechałem zobaczyć co zostało
zrobione. Byłem
dumny, bo dom z daleka wyglądał okazale. Zobaczyłem, że położono pierwszą
warstwę
cementu na pokryte papierem i drutem ściany. Kiedyś ktoś mi tłumaczył, że ta
pierwsza
warstwa cementu jest twarda jak skała. Wysiadłem z auta i zbliżyłem się do
domu,
pragnąłem go dotknąć, a prawdę mówiąc sprawdzić twardość tej warstwy.
Wpadłem w
panikę, bo gdziekolwiek dotknąłem zostawiałem miejsca z obnażoną siatką
drucianą,
a ta rzekomo twarda warstwa kruszyła się jak zlepiony piasek. Skontaktowałem
się
z moim budowniczym domagając się pełnych wyjaśnień. Ten ostatni mnie
uspakajał, że
sprawdzi wszystko i błąd zostanie naprawiony. Został nawet powołany
inspektor, który
orzekł, że proporcje piasku z cementem były prawidłowe, ale z uwagi na
bardzo upalny
dzień nie nastąpiło związanie piasku z cementem.
Normalnie ściany domu powinny być polewane wodą w taki dzień co nie miało
miejsca w przypadku mojego domu.
To mój pierwszy dom w którego projekcie aktywnie
partycypowałem.
Tak to trzeba przyznać, że lata
w tym kraju były bardzo upalne i stanowiły rodzaj
nagrody za okrutne śnieżne i bardzo mroźne zimy. Kiedyś wracając z pracy w
takie
zimowe popołudnie zaczął obficie padać śnieg i wzmógł się wiatr zwany „windchill”.
Widoczność była bardzo kiepska i
pogarszała się z minuty na minutę. Kiedy dzieliło
mnie zaledwie kilkaset metrów od domu, nagle zobaczyłem, że na środku drogi
formuje
się śnieżna nie do przebycia przeszkoda. Zjechałem bardzo szybko na bok
unikając
utknięcia w zaspie i postanowiłem dotrzeć do domu na własnych nogach. Po
wyjściu
z auta straciłem orientację, ponieważ widoczność była zerowa, a gęsty śnieg
pokrywał
bardzo szybko moją twarz i okulary przemieniając się w lód po zetknięciu z
ciałem.
Bardzo dużo czasu zabrało mi dotarcie do domu. Następnego dnia obudził mnie
piękny
słoneczny, ale mroźny ranek.
Udałem się aby odkopać samochód, który był całkowicie pokryty śniegiem.
Tego dnia miałem szczęście, bo młoda para jeżdżąca ciężarówką pomagała
wyciągać
samochody spod pokrywy śnieżnej.
Pamiętam mojego pacjenta
Filipińczyka, którego uszy były pokryte dość gęstym
owłosieniem. Zapytany od jak dawna ma ten bujny uszny zarost odpowiedział,
że włosy
zaczęły się pokazywać zaraz po przeżyciu pierwszej kanadyjskiej zimy.
Porobiłem zdjęcia jego uszu i w prasie medycznej nazwałem to dowcipnie
Fenomenem winnipeskim:
„Winnipeg Fenomen.”
W klinice spotykałem najrozmaitszych pacjentów; nie brakowało też
przedstawicieli
marginesu społecznego i recydywistów. Nie zawsze czułem się dobrze w ich
obecności,
ale jak to się mówi „służba nie drużba”. Kiedyś odwiedził mnie
przedstawiciel tej
grupy społecznej z raną ręki. Kiedy opatrzyłem mu tą ranę i założyłem
opatrunek on
nagle wstał i nie pytany oświadczył:
„Wiesz ja mam pistolet w domu
i zamierzam dzisiaj kogoś zabić.”
Nie zareagowałem na jego słowa, a on po chwili opuścił klinikę.
Nie dawało mi to spokoju. Wiedziałem, że coś muszę z tym zrobić. Po długim
namyśle
zadzwoniłem na policję i złożyłem zeznanie. Po godzinie pojawił się
policjant prosząc
o podpisanie tego zeznania. Oczywiście podpisałem, nie zdając sobie sprawy,
że mój
pacjent siedzi w kajdankach w wozie policyjnym przed moją kliniką
poinformowany
o moim zeznaniu. W tydzień później otrzymałem wezwanie sądowe jako
następstwo
mojego zeznania sądowego - dowiedziałem się, że mój pacjent to recydywista,
karany kilkakrotnie za napady z bronią. Ciarki przeszły mi przez ciało i
natychmiast
zadzwoniłem do prokuratora, który to wezwanie wystosował. Mój argument był
bardzo
prosty - ja jako lekarz broniąc interesu społeczeństwa musiałem złożyć to
zeznanie.
Zapytałem panią prokurator dlaczego społeczeństwo naraża mnie na tego
rodzaju niebezpieczeństwo. Odpowiedź była raczej wymijająca i pani
prokurator nie chciała
zmienić zdania i uważała moją obecność w sądzie za konieczną. Nie
rezygnowałem
i udałem się do mojego adwokata prosząc o zajęcie stanowiska w tej sprawie.
On po
krótkim namyśle zaproponował mi, że skontaktuje się z adwokatem pacjenta,
aby
przekazać mu, że ja jestem po jego stronie. Zareagowałem na te brednie dość
stanowczo
i oświadczyłem mu, że nie jest moim celem zaprzyjaźnić się z pacjentem.
Otrzymałem
odpowiedź, że w tej sprawie niestety on nic nie jest w stanie zrobić i ja
muszę stawić się
do sądu. Na dwie godziny przed rozprawą otrzymałem telefon, że pacjent
przyznał się
do winy i w tej sytuacji jestem zwolniony od sądowego wstawiennictwa.
Następnego
dnia mój wspaniały adwokat-obrońca zadzwonił podając mi telefon na policję,
gdzie
mogę zostać poinformowany kiedy mój skazany pacjent opuści więzienie.
Zapytałem
go co to mi da i według niego czy mam się zacząć ukrywać, czy też uzbroić
się
i czekać na jego przybycie. W kilka tygodni później tuż przed zakończeniem
pracy,
kiedy w klinice byłem tylko z recepcjonistką w otwartych drzwiach ujrzałem
pacjenta
recydywistę. Z trudnością mogłem się opanować. Wszedłem do gabinetu, pacjent
był
spokojny i prosił tylko o środki nasenne, które mu natychmiast przepisałem.
Kiedy
opuszczał klinikę wspomniał o naszym ostatnim spotkaniu i zaraz po nim o
wizycie
policjantów, którzy dokładnie poinformowali go o złożonym przeze mnie
zeznaniu.
Muszę przyznać, że oddychałem znacznie spokojniej kiedy opuścił klinikę.
Po kilku latach pracy trudno było narzekać na brak pacjentów, ale teraz z
perspektywy
czasu muszę przyznać, że było ich zbyt wielu. Pracowałem coraz szybciej i
bardziej
zmęczony wracałem do domu. Cieszyło mnie to, że następny dzień był dniem
wolnym
na odpoczynek po czasami astronomicznej liczbie pacjentów widzianych dnia
poprzedniego. Mimo wszystko trudno byłoby mi porównać tą liczbę z ilością
pacjentów
widzianych przez mojego kolegę w libijskim nocnym pogotowiu, gdzie czasami
liczba widzianych chorych przekraczała 250 osób przez okres 12 godzin.
Trudno w to
uwierzyć, ale była to prawda. |