CZĘŚĆ DRUGA
: W pojedynkę
ROZDZIAŁ II
Etap pierwszy ( 1900 -1940 )
W pierwszej połowie ub.wieku Polki emigrowały do Kanady przeważnie jako żony lub
narzeczone wcześniej przybyłych imigrantów, ewentualnie jako dorastające córki.
Łączenie rodzin następowało zwykle po kilku, lub nawet kilkunastu latach
oczekiwania, podczas których mężczyzna zbierał pieniądze potrzebne do
sponsorowania i sprowadzenia rodziny, a także odpracowywał swoje zobowiązania
podpisane przy podaniu o imigrację do Kanady. Wielkie prace budowania kolei,
łączących powstające miasta, popierane przez rządy prowincjalne albo nawet przez
rząd federalny wymagały robotników , których łatwo można było przenosić z
miejsca na miejsce w miarę postępu robót. Stąd w pierwszych dekadach XX wieku
świeżo przybyły Galician, być może polski ubogi imigrant, najpierw wędrował po
różnych obozach drwali , po obozach przy budowie linii kolejowych, pracował w
kopalniach węgla lub różnych metali i znów wracał do obozów drwali. Życie miał
monotonne i prymitywne : praca, posiłki i sen. W dnie wolne od pracy jeździł do
najbliższego miasteczka ; tam mógł wydać zarobione pieniądze na wódkę i
prostytutki. Jeśli miasteczko było daleko lokalne prostytutki zakładały w
pobliżu drwali swoje przenośne pomieszczenia z salą do tańca i barem z
alkoholami. Niektórzy mieszkańcy oburzali się na niemoralność, ale przeważnie
zajęci byli swoimi własnymi sprawami, a dopływ pieniądza zawsze się w miasteczku
przydawał. Mieszkańcy jego, z własnego doświadczenia wiedzieli, że młodzi,
samotni mężczyźni potrzebowali odprężenia. Było powszechnie wiadomo, że wielkie
kompanie potrzebują robotników, których można bez trudności przenosić z miejsca
na miejsce i nowi imigranci świetnie tę rolę spełniali.
Dziewiętnastowieczny eksperyment z emigracją całej parafii z Kaszub w Polsce,
prowadzonej przez polskiego księdza, który wyjechał z Kraju razem z emigrującymi
rodzinami zakończył się wprawdzie sukcesem i zbudowaniem osiedla Wilno koło
Barry's Bay, w Ontario, ale więcej razy nie został powtórzony, a od końca XIX-go
wieku Kanada kładła nacisk na młodych samotnych mężczyzn, którzy mogli być
przerzucani z miejsca na miejsce do pracy gdziekolwiek by ona była[51]. W
konsekwencji w owym czasie przez Kanadę przesuwały się masy samotnych mężczyzn,
pracujących lub poszukujących pracy albo stałego miejsca zamieszkania. Oprócz
Chinczyków i Japończyków byli to popularnie nazywani "brudno biali" czyli
emigranci z Grecji, Włoch, Portugalii oraz Europy wschodniej i centralnej, w tym
także i Polacy. Po zakończeniu kontraktów na pracę europejscy imigranci
pozostawieni sami sobie, zaczynali wędrować po preriach w poszukiwaniu dla
siebie i swoich rodzin własnego miejsca w Nowym Kraju. Na stałe osiadali, kiedy
przybywały ich rodziny.
Koncepcja ruchomej siły roboczej imigranckiej, często nie mającej prawa
sprowadzenia rodziny ( jak np. Chinczycy i Japończycy) okazała się jednak
sprzeczna z potrzebą planowanego zasiedlenia Kanady zachodniej. Idea, że
osadnicy z Europy z żonami i dziećmi są w preriach potrzebni została wyrażona
publicznie już w XIX-tym wieku przez Clifforda Siftona, ministra Spraw
Wewnętrznych rządu federalnego . "Myślę, że silny i zdrowy wieśniak w owczym
kożuchu, rolnik z dziada pradziada, z tęgą, zdrową żoną i pół tuzinem dzieci
jest tym czego nam potrzeba" [52]. Przemowa ta otworzyła nowy okres w polityce
imigracyjnej, chociaż trzymała się zasady, że ludność Kanady ma zachować swój
brytyjski charakter. Clifford Sifton zrozumiał jednak, że angielscy farmerzy nie
są zainteresowani emigracją do Kanady, a amerykańscy farmerzy, którzy zaczęli
się licznie przesiedlać do Kanady - szczególnie do Alberty- mogliby zanadto
prerie zamerykanizować , więc aby zapewnić Kanadzie dostateczny napływ osadników
i powiedział po raz pierwszy w historii , że narodowość ubogich Europejczyków
(sheepskin men) jest znacznie mniej ważna aniżeli liczba ich dzieci. Z jego
punktu widzenia liczyło się bowiem dopiero drugie pokolenie osadników, urodzone
na ziemi kanadyjskiej i wychowane w miejscowych szkołach, w założeniu już
zasymilowane i ono dawało rękojmię, ze tereny preriowe zostaną trwale
zasiedlone. Stąd na początku XX -go wieku zasada łączenia rodzin imigrantów
europejskich obok sprowadzania rodzin stała się pierwszą podstawą oficjalnej
linii politycznej rządu kanadyjskiego. Od tego czasu imigracja kobiet
europejskich do Kanady zaczęła się odbywać na dużą skalę.
Samotni imigranci zabiegali o żony w rozmaity sposób. Najczęściej pisali listy
do dziewcząt znanych im jeszcze w Starym Kraju proponując sponsorowanie ich
przyjazdów i małżeństwo. Tak powstało znane w ówczesnej Kanadzie i Europie
określenie mail order bride ( narzeczona z przesyłki pocztowej), która często
mało, a nawet wcale nie znając swego narzeczonego natychmiast po przybyciu do
Kanady brała z nim ślub i wyruszała na jego "farmę". Ile było nieporozumień, ile
niedobranych małżeństw i zawiedzionych nadziei wynikających z tej formuły
małżeńskiej, nikt nie dociekał. Podobnie jak nikt nie pytał kobiety, świeżo
przybyłej z polskiej wsi, stającej przed dugout (ziemianką), która odtąd miała
być jej domem; czy w tym prymitywie poradzi sobie z życiem i wychowaniem dzieci.
Wiadomo jednak, że niektóre kobiety nigdy nie potrafiły się otrząsnąć z
pierwszego szoku i razem z mężem pracować nad wspólną przyszłością. Związane z
obcym sobie mężczyzną, w obcym i przerażająco prymitywnym buszu , miesiącami
zupełnie samotne w swoich lepiankach czasami uciekały same nie wiedząc dokąd,
czasami poprostu marły z głodu i wycieńczenia.
Przedmiotem łowów małżeńskich była każda dziewczyna, które pokazała się w
preriach. Wielu mężczyzn uważało, że córki osadników preriowych były lepszym
materiałem na żony, ponieważ znały już pionierskie dugouts, sodhouses, shacks,
shanties i bunkers i potrafiły sobie radzić z niejedną robotą nieznaną a nawet
niewyobrażalną w Polsce.
Znamienne, że poza nielicznymi wyjątkami przeważająca większość imigrantek
polskich z tego pierwszego okresu jest dziś bezimienna. Nikła jest bowiem
dokumentacja ich życia. Często analfabetki z Polski pod zaborami, a robotnice
rolne lub służące w Kanadzie nigdy nie zdobyły łatwości wysławiania się w starym
i nowym języku, a już napewno w pisaniu. Ich angielski był uproszczony,
pozwalając na pracę i życie w różno - etnicznych środowiskach prerii, ale
płynność języka i łatwość wyrażania się w nim należały do wyjątków.
Dopiero po powstaniu niepodległego państwa polskiego w 1918 roku i po
wprowadzeniu w niepodległej Polsce powszechnego obowiązku szkolnego zaczęły
przybywać do Kanady imigrantki, które umiały czytać i pisać i które wobec tego,
jeśli chciały mogły opisać historie swego życia. Dzięki temu w latach
dwudziestych wśród zbiorów życiorysów polskich imigrantów pojawiają się także
życiorysy pisane przez kobiety. Jest ich jednak niewiele, a jeszcze mniej,
wspomnień i życiorysów jest opublikowanych. Charakterystyczne w tych
wspomnieniach lub life-writings jest zawsze podkreślenie, że lata ciężkiej pracy
nie zostały zmarnowane, bo autorki doceniają to do czego doszły one same i ich
rodziny.
Oprócz żon przybywających do mężów przeważnie do pionierskiej Kanady, do miast
płynęły na kontrakty służących, rzadziej robotnic fabrycznych, młode niezamężne
dziewczęta z Polski. Podobnie jak mężczyźni musiały one podpisywać kontrakty,
które obejmowały dwa lub trzy lata pracy w domu, który uprzednio zgłosił
zapotrzebowanie na służącą. Zakładano, że po tym okresie znajdą sobie męża i ich
dzieci powiększą liczbę mieszkańców Kanady. Ich pracodawcy byli w zasadzie
zobowiązani do odpowiedzialności za moralne prowadzenie się zatrudnionej
dziewczyny, ale troską pani domu w tym zakresie było zwykle tylko uczestnictwo
służącej w obrządku religijnym w niedzielę, a i to bywało nieraz utrudniane,
ponieważ pracy domowej zawsze było sporo, a poza tym po małych miastach lub
wsiach większości prowincji kościoły rzymsko-katolickie (poza prowincją Quebec)
były nie częste. Zwykle było to jedyne wychodne, na które pracodawcy się
godzili. Poza tym jeśli młodej dziewczynie " zdarzyła się wpadka" i zaszła w
ciążę, była bezpardonowo i natychmiast wyrzucana z pracy. System rządowych
kontrolerów wobec służących imigrantek nie był stosowany, i o godzinach pracy w
domu decydowała pani domu. To też z reguły wysokość zarobków bywała bardzo
różnorodna, a godziny odpoczynku służącej rzadkie. Mała była także kontrola
dotrzymywania kontraktu ze strony imigrantki, która, jeśli jej się warunki u
pracodawców nie podobały, a nauczyła się już jak sobie dawać radę w Kanadzie, to
poprostu mogła zniknąć i szukać pracy gdzie indziej (pod warunkiem, że nic nie
ukradła), ale wybór innej pracy miała niewielki.
Jak pisali H. Radecki i B. Heydenkorn rynek pracy dla służących był jednak
ograniczony i wielu ludzi uważało że Kanada nie potrzebuje tego typu
imigracji.[53] Stąd większość polskich emigrantek z tego okresu odrazu kierowana
była na zachód - uważano bowiem, że jeśli tam nie pójdą na służbę to zostaną
żonami osadników. Zdarzało się, jak to opisała emigrantka z lat 20-tych, że
zakontraktowane dziewczyny próbowały uciec z pociągu, który je wiózł na zachód i
znaleźć pracę w miastach Kanady wschodniej : ...Przybyłyśmy do Halifaxu pijane
morską podróżą, blade i zmęczone. Julia miała jakichś krewnych w Toronto.
Planowała dostać się do nich. Chodziły plotki, że Zachodnia Kanada lodowata tak
jak Syberia i pełna śniegu, dlatego wiele emigrantek postanowiło zostać w
Ontario. Wiele z nas zdecydowało zostawić walizki w pociągu, a samym wysiąść
gdzieś w Ontario. Ubrałyśmy się w nasze najlepsze rzeczy, wzięłyśmy co która
mogła i jak pociąg stanął pobiegłyśmy do ubikacji, aby tam przeczekać jego
odjazd. Miałyśmy nadzieję, że jak pociąg odjedzie wyjdziemy na miasto i
poszukamy w nim roboty. Nie podejrzewałyśmy , ze byłyśmy obserwowane i
policzone. Jak tylko upchałyśmy się w ubikacji policja zaraz zastukała do drzwi.
Starałyśmy się siedzieć cicho. Policjant otworzył drzwi i za ramię wyciągnął
mnie podczas kiedy inna policjantka wyciągała Julię. Zaprowadzili nas do
pociągu, zabrali nasze dokumenty i adresy i oddzielili od reszty pasażerów.
Pamiętam sposoby jakich używali niektórzy imigranci, którzy znikali na małych
stacjach i nigdy do pociągu nie wracali. My, Julia i ja dojechałyśmy do
Winnipegu cichutkie jak myszy, bojąc się wysiąść nawet jak pociąg stał już na
stacji. W Winnipegu polski ksiądz powiedział nam, żebyśmy były ostrożne, nie
uciekały jadąc do miejsca przeznaczenia i starały się nauczyć angielskiego tak
szybko jak to możliwe, a wszystko będzie dobrze.[54]
Być gospodyni na własnej farmie
Zdawać by się mogło, że teza stawiana w polityce imigracyjnej Kanady, o
potrzebie szybkiego zaludnienia prowincji preriowych między innymi ze względu na
rosnące niebezpieczeństwo amerykanizacji zachodniej części Kanady przez
dynamicznie rozwijające się Stany Zjednoczone [55] powinna by przekładać się na
tworzenie łatwiejszych warunków życia dla osadników w preriach. Jednak w
rzeczywistości ani Kanada nie miała odpowiednich możliwości, ani założenia
polityki imigracyjnej nie wymagały organizowania pomocy nowym przybyszom. Toteż
z chwilą przybycia na miejsce docelowe, nowi imigranci, byli pozostawiani samym
sobie. Do nich należało organizowanie sobie życia - dachu nad głową i strawy w
garnku na dzień pierwszy i wszystkie następne po nim. Dla kobiet także nie było
taryfy ulgowej. Po podróży statkiem przez ocean, przybywały one pociągiem do
Winnipegu. Podróż pociągiem dla wielu była przerażająca . "... Jechaliśmy dwa
dni (w nocy przynajmniej niczego nie było widać), a tu cały czas same skały
zarośnięte lichym świerkiem, na lewo i prawo, od czasu do czasu szałas stoi przy
torze kolejowym, nigdzie żadnej drogi, ani ludzi i żadnego życia nie widać. Na
twarzach emigrantów było przerażenie, strach , załamanie się, a nawet
zrezygnowanie. Kobiety płakały.
Pół wieku nie mogę zapomnąć jednej baby, która z płaczem, przeklinając Kanadę
lamentowała - Boże, o Boże, gdzież on mnie tu wiezie " ..."[56]
W Winnipegu niezamężne dziewczęta były kierowane do kontraktorów, z którymi
podpisały umowy, a mężatki miały czekać, aż przybędzie mąż, a jeśli się spóźnił,
albo nie mógł dojechać to w hali dworcowej, pełnej ludzi mówiących wszystkimi
językami świata, zakurzonej i przegrzanej zawsze można było znaleźć kawałek
podłogi, aby doczekać przybycia męża lub jego wysłannika. Laura Salverson w
swoim life-writing opisuje spotkanie na dworcu w Winnipegu : "..W mojej
egzaltowanej fantazji ci ludzie wygadali jak jakieś monstra gotujące się we
własnym smrodzie, jak zwierzęta w cyrku. Spieszyłam się żeby przeskoczyć przez
nich w pośpiechu i właśnie wtedy potknęłam się i rozciągnęłam jak długa na
ogromnym chłopie , który leżał na ziemi. Z ręki wypadła mi moja wiązanka kwiatów
i jeżeli nie krzyczałam, to dlatego że przeraziło mnie kiedy ten wielki kłąb
odzieży i tłomoków skoczył na równe nogi a jego wielka brodata twarz rozciągnęła
się w uśmiechu. Co więcej, ten zdumiewający stwór podniósł z ziemi moją wiązankę
kwiatów... wtedy nagle kobieta leżąca obok niego wyrwała mu ją z ręki i
zanurzyła w niej swoją zmiętą twarz.."[57] Niepiękny to musiał być widok tłumu
na podłodze winnipegowskiego dworca.
Potem była droga do DOMU, czasem lokalną kolejką, czasem pieszo, czasem na wozie
ciągnionym przez woły, czasem tylko kilka godzin, ale bywało i parę dni zanim
nareszcie kobieta z rodziną dotarła do tego co przez następne lata nazywała
swoim domem. A "domy" bywały różne.
Do najczęstszych na terenach lesistych należały shacks albo loghouses, czyli
maleńkie jednoizbowe chałupy, lub kabiny sklecone z pni drzewnych w których
wycinano niewielkie otwory na okno i drzwi. Przypominały one bardziej
jednoizbowy bunkier z klepiskiem zamiast podłogi aniżeli dom mieszkalny. W
ścianach pnie często nie przystawały do siebie i przez szpary wpadał wiatr,
deszcz i śnieg dopóki dom nie został ogacony gliną pomieszaną z trawą lub
sieczką. Często to była pierwsza praca kobiety i od jej umiejętności zależało
czy wypełnienie szpar było trwałe. Mężczyźni naogół nie mogli sobie dać rady z
ogaceniem lub nie dbali o przekształcenie zbudowanego bunkra w rodzaj domostwa.
Z licznych life-writings wyłania się zawsze ten sam obraz chwili przybycia do
"domu"- ..."przerażone spojrzenie kobiety, która natychmiast zabierała się do
roboty, aby choć odrobinę ocieplić jej nowe domostwo" [58] Wokoło bunkra
znajdował się pas ziemi oczyszczony z krzaków i drzew buszu, który w przyszłości
mógł zostać ogródkiem na ziemniaki i niektóre warzywa, a w międzyczasie mógł
służyć jako teren zabaw dla dzieci. Jeśli gospodarz był na tyle zasobny że miał
konia lub wołu, obok bunkra stała szopa dla nich, a nawet może i dla krowy.
Zwykle dopiero po latach, gdy farmer się zasiedział i wzbogacił zaczynał myśleć
o ulepszeniu starego domu a lata później o wybudowaniu prawdziwego domu, w
którym były podłogi, kuchnia, a nawet pokój dla dzieci, później na starość - dla
gości. Często jednak zanim do tego doszło niejeden osadnik sprzedawał swoją
farmę, ponieważ karczowanie buszu okazywało się zbyt ciężkie lub zbyt kosztowne,
albo poprostu nie miał już sił lub nie mógł już on i jego rodzina dłużej
wytrzymać samotności w buszu. Z uwagi na podział całych prerii na kwadraty
dystryktów dom osadnika stał zawsze samotnie na jego działce, daleko od
sąsiadów. Dlatego na preriach nie było wsi, a często nawet nie było widać
światła w domu sąsiada.
W części prerii gdzie nie było drzew, pierwszymi domami zwykle bywały ziemianki,
sod houses pokryte darnią. Niewielkie samotne pół-domostwa składały się z dużej
piwnicy wykopanej w połowie jakiegoś wzgórka falistej bezleśnej prerii, nad tą
piwnicą układano skośne oszalowanie dachu z grubych dość gęsto położonych kijów.
Na to kładziono siano na wysokość mniej więcej stopy, przykryte następnie dużymi
kawałami twardej darni.W ten sposób powstał "pokój" wsparty na kilku słupach.
Miał on klepisko jako podłogę, maleńkie okienko i drzwi. Im grubsza była warstwa
darni na dachu, tym cieplejszy był "dom" . Pośrodku stał żelazny piecyk, który
jednocześnie ogrzewał pomieszczenie i służył do gotowania posiłków. Taki dom
czasami elegancko zwany darniowym był ciemny, ciasny i pełen dymu. W zimie w
mrozy dach przemarzał i wewnątrz z jego mokrej powały zwisały sople lodowe, na
wiosnę zaś, kiedy ziemia rozmarzała ciekło z niego jak z sita. Fotografie z ta
mtych czasów pokazują przed takim samotnym sod-house rodziny złożone z rodziców
i kilkorga dzieci. Dla emigrantki nawet z najbiedniejszej polskiej wsi musiał to
być potężny szok zamieszkać w sod house, ale ponieważ nie było odwrotu, więc od
jej pomysłowości, pracy i siły zależało ile dzieci wyżyło i wyrosło i czy
gospodarstwo domowe funkcjonowało. Kiedy dzieci trzeba było ubrać, kobieta szyła
im ubrania z worków po mące, lub rzadziej po cukrze. (Wielu osadników nie
kupowało cukru, bo ich na to nie było stać). Jeśli kobieta umiała, to ze skór
zwierzyny ubitej przez męża szyła rodzinie kapce na okresy mrozów, ale poza tym
często chodzono boso.
W części prerii gdzie były większe wzgórza wykopywano w zboczach inne ziemianki
zwane dugout . Były to pomieszczenia bez okiem, wsparte na ściętych przez
osadnika pniach, , czasem podzielone na tak zwane pokoje i kuchnię, z której
wystawała na zewnątrz rura od pieca kuchennego. Z reguły we wszystkich tych
domach spało się albo na sianie albo dla większego komfortu na wypchanych trawą
siennikach i jadło z misek drewnianych, często blaszanych , wyklepanych z puszek
po konserwach., wyjątkowo na naczyniach przywiezionych przez kobietę ze Starego
Kraju.
Tuż za progiem ubogiego domostwa czekało wiele niebezpieczeństw, które
przerażały niejedną początkującą imigrantkę. Ksiądz Scella ( czasami Szylla,
Scylla lub Schylla), misjonarz OMI , który służył potrzebom duchowym osadników
polskich w Albercie w pierwszych dekadach XX-go wieku, tak opisywał ówczesne
warunki życia w okolicy Edmonton : " Prawdziwą plagą dla ludzi i zwierząt były
komary. Na głowy koni i wołów trzeba było nakładać worki, aby uchronić ich oczy
i uszy. Dla ochrony zaś siebie w podróżach i w pracy osadnicy nosili ze sobą w
kubłach dymiące ogarki.
Często ku przerażeniu kobiet i dzieci, niedźwiedzie rozbijały drzwi i płoty
niszczyły naczynia i meble, włamując się do domów w poszukiwaniu pokarmu.
Niejednokrotnie bowiem kobiety musiały na dłuższy czas pozostawać same na swych
życiodajnych, choć tak jeszcze mizernych działkach, gdy mężczyźni szli na
zarobek do sąsiadów, albo pracowali przy budowie kolei, lub przy wyrębie
drzewa."[59]
W odkrywkowych kopalniach węgla w południowym Saskatchewanie górnicy zazwyczaj
mieszkali w domostwach należących do kompanii w której byli zatrudnieni. To
jednak nie oznaczało że ich pomieszczenia były lepsze od opisanych powyżej
domów. W bezleśnej, półpustynnej okolicy miasteczka Estevan były to pół-szałasy
i pół-schroniska z papy i desek (... tar-paper shasks that companies
constructed...) . . Zimą do takich domostw wiatr przez szpary wwiewał śnieg, a
podczas burz dach przeciekał. Mebli w nich bywało bardzo niewiele, ponieważ
kompanie nie dostarczały podstawowego umeblowania. Również przy takiej osadzie
tylko wyjątkowo bywały zorganizowane łaśnie i pomieszczenia sanitarne. Nie mniej
latami mieszkały w nich całe rodziny. Jeszcze inne pomieszczenia miały 3 ściany
zrobione ze skrzyń po dynamicie, za czwartą mając stok wzgórza . Mieszkały w
nich zazwyczaj rodziny robotników nie mających jeszcze obywatelstwa
kanadyjskiego, albo tak zwani transients, czyli robotnicy bez stałego miejsca
zamieszkania. [60]
Katastrofy takie jak powodzie lub pożary buszu, same w sobie bardzo
przerażające, łatwo niszczyły życie i dorobek farmerów. Pożary buszu lub lasu
bywały tak strasznym przeżyciem, że wiele kobiet po latach jeszcze wspominało je
jako koszmary. Niektóre traciły z tego powodu rozum, uciekały z domów wędrując
bez celu po preriach.
Nieoczekiwane przymrozki, susze, plagi szarańczy potrafiły także doszczętnie
zniszczyć dorobek kilku, a nawet kilkunastu lat pracy. Wyniszczenie pracą nad
siły, samotnością w buszu i nieleczonymi chorobami zmuszały wielu gospodarzy do
opuszczenia, lub sprzedaży farmy i przeprowadzki do miasta. Sporo było kobiet "
opętanych buszem", albo cierpiących na "szaleństwo preriowe" (prerie madness),
ktore po prostu nie wytrzymywały mentalnie izolacji i pracy nad siły. Niektóre z
nich uciekały z własnych domów i włóczyły się bez celu po prowincji, umierając z
wycieńczenia, lub bywały zabite przez niedźwiedzia, pumy itp.
Życie osadników kręciło się wokół pracy i posiłków i obowiązkiem kobiety było
nakarmienie rodziny. W ogromnej większości pieniądz był rzadkim gościem u nowych
osadników. Mąkę i zboże często nabywano za uzbierane w lesie jagody. Bogatsi
farmerzy sprzedawali mleko, jaja, i co tylko mogli wyprodukować. Dlatego od
pomysłowości i pracowitości kobiety zależało nie tylko jakie posiłki będą jadali
ale i co zdoła wyprodukować w swoim warzywnym ogrodzie, jak zatroszczy się o
krowy i kury i czy nazbiera dziko rosnących jagód. Kiedy farma zaczynała
przynosić dochód i gospodarz mógł sobie pozwolić na kupno dodatkowych narzędzi
rolniczych, wołów, albo krów praca żony przyczyniała się do zaczynającego się
dobrobytu. Evangeline Yagos tak opisuje zajęcia swojej matki Teresy Jakubiec,
żony zamożnego farmera :" Teresa pomagała Mike'owi w prawie wszystkich pracach.
Doiła krowy, i sprzedawała masło, jaja, ser, który robiła ze świeżego mleka.
Kupujących było zawsze więcej aniżeli zdołała wyprodukować. Teresa zawsze miała
duży ogród, wyrabiała swój własny syrop, dżemy i galaretki z saskatoons i
chuckberries. Zaprawiała na zimę mięso, drób i tłuszcz, robiła własne kiełbasy (
kiszki), głowiznę i kiełbasy wieprzowe. Przepisy kuchenne wymieniała z
sąsiadkami i przyjaciółmi. Była bardzo zręczna w szyciu i przy pomocy maszyny do
szycia szyła dziecięce ubrania i rzeczy potrzebne w gospodarstwie. Córki swoje
uczyła szyć, robić na drutach i na kółkach ( crochet), tkać i robić chodniki (
rugs) tak jak to robiła w Polsce. Robienie chodników było jej zimowym hobby,
sama wymyślała wzory."[61] Aby wykonać wszystkie te prace Teresa Jakubiec
musiała dysponować nieprzeciętną witalnością, wytrzymałością fizyczną oraz
nadzwyczajnym zdrowiem.
W regionach lesistych Manitoby, Alberty i Brytyjskiej Kolumbii obficie rosną
dzikie jeżyny i one stanowiły mile widziany dodatek do wielu posiłków. W
Saskatchewan, Albercie i Kolumbii Brytyjskiej rośnie do dziś saskatoon berry,
krzak ze słodkimi owocami powszechnie jadanymi przez osadników. Już Indianie
używali saskatoon berries do produkcji pemmican, czyli suszonego mięsa bizonów
sproszkowanego i zmieszanego z saskatoons. Dla bardzo wielu osadników, których
nie stać było na cukier, którzy często niedojadali lub zgoła chodzili głodni, te
dziko rosnące jagody były jedynymi przysmakami, a jednocześnie źródłem
potrzebnych witamin. Jak pisze Amerykanka Leslie Pietrzyk w swojej
pół-autobiograficznej powieści Pears on a Willow Tree : " ... nie miałam wyboru
Helenko - powiedziała moja babka. Jeśli nie ugotowałam to nie jedliśmy. W ten
sposób życie było proste. Były dwie możliwości gotować i jeść, albo nie gotować
i być głodnym... A jak myślę o tamtych dniach, kiedy każdy posiłek to była
ciężka walka. Ja pracowałam przy sporządzaniu każdego posiłku... Dziękowałam
Bogu za każdy ziemniak, za każdy strzęp kapusty, każdą kroplę zupy czy okruszek
chleba."[62]
Żona osadnika bardzo wiele czasu spędzała samotnie, bo mąż często wynajmował się
u innych już zagospodarowanych farmerów, a w zimie szedł do obozów drwali ciąć
drzewo. Do porodów czasami miała pomoc sąsiadek mieszkających niedaleko,
świadomych potrzeb rodzącej matki, ale często rodziła samotnie. Mimo dużej
życzliwości osadników gotowych pomóc nowo przybyłym w potrzebie, odległości
dzielące ich, ograniczały pomoc sąsiedzką do najgroźniejszych wypadków.
Doświadczone sąsiadki czasami odwiedzały nowo przybyłą, zawsze przynosząc ze
sobą jakiś niewielki, ale pożyteczny dar i dawały rady (o ile mówiły tym samym
językiem) przy chorobach dzieci, bo lekarze mieszkali daleko po miastach a i
pieniędzy na nich przeważnie nie było. Taki lekarz, aby odwiedzić chorych musiał
często pokonywać konno lub łódką duże odległości [63] i zdarzało się że
przybywał za późno. Na rozpacz po stracie dziecka też nie było wiele czasu.
Trzeba było zaraz wracać do codziennej pracy, ugotować uprać, uszyć nazbierać
suszu na opał, nazbierać jagód, jeśli były w okolicy, wody nanosić, chleb upiec,
zadbać o resztę dzieci. Dnie mijały szybko i następne dziecko przychodziło na
świat. Życie mijało i jak w przypadku Marii Andreyczuk, kiedy umarła, to syn
nawet nie miał pieniędzy na trumnę, więc pochował matkę w zbitej przez siebie
skrzyni.[64]
Ale nie tylko matki musiały się oswajać z samotnością. Kiedy dzieci podrastały
ojciec oddawał je na służbę do znajomych farmerów. Bywało, że do tego momentu
nie miały kontaktu z językiem angielskim. Stąd kiedy 16-letnia dziewczyna
musiała iść na służbę do wybranego przez ojca farmera, przeważnie mało znała
jeszcze angielski. Musiała się więc zmagać nie tylko z ciężką pracą od świtu do
nocy, ale i z samotnością i izolacją wynikającą z braku angielskiego Jeśli
farmer i jego żona nie czuli pod jakim naciskiem ich nowa robotnica żyje, to, to
wyobcowanie było czasami nie do zniesienia, a ucieczka do domu była tylko
chwilową ulgą, bo wkrótce i tak ojciec ponownie odwoził ją na służbę, wracając
tylko po odbiór zarobionych przez nią pieniędzy. Agatha Puzianowski w swojej
biografii pisze, że jako szesnastolatkę ojciec oddał ją na służbę do sąsiada
dość odległego od ich gospodarstwa. Nie znając zupełnie języka czuła się tam tak
bardzo nieszczęśliwa, że pewnego dnia postanowiła się powiesić na drzewie
wybranym w buszu. Już sobie zakładała sznur na szyję, kiedy pasące się niedaleko
cielęta, przez nią na farmie obrządzane, wystraszywszy się psów przybiegły do
niej po ochronę. Fakt, że jednak jest komuś, a tym wypadku cielętom, jest
potrzebna odwrócił jej myśli od popełnienia samobójstwa, więc razem ze swoim
stadkiem wróciła na farmę.[65]
Zazwyczaj początki nauki języka przełamywały poczucie kompletnej izolacji i
braku własnej wartości, a kiedy dziewczyna nabierała wprawy w angielskim rosły
także jej szanse na prędkie zamążpójście. Warto dodać, że zarobione przez
dziecko pieniądze z reguły zabierał ojciec na potrzeby jego farmy i rodziny.
Swoista wzajemna pomoc osadników była zrozumiałą zasadą pionierskiego życia w
preriach. Niedawni imigranci świadomi trudności swoich pierwszych lat w nowym
kraju przeważnie, choć nie zawsze, byli sobie życzliwi. Było w zwyczaju
niesienie pomocy w przypadkach pożarów, poszukiwania zaginionych w drodze itp.,
drzwi domostw nigdy nie były zamykane na klucz - bo i po co - i każdy wędrowiec,
który przechodził w pobliżu był witany o każdej porze dnia i nocy. Było to
szczególnie ważne, ponieważ w tamtych czasach imigranci zwykli pieszo pokonywać
odległości, które dziś wydają się nieprawdopodobne. Do miasteczka po mąkę, sól
albo inne produkty pierwszej potrzeby bywało, że szło się dwa lub trzy dni i
droga powrotna z workami na plecach wydawała się jeszcze dłuższa. Zamożniejsi
farmerzy wiedli jednak bardziej urozmaicone życie towarzyskie. Do sąsiadów
chodzili na chrzciny, albo śluby, na pogrzeby a nawet na tańce organizowane z
racji ukończenia zbiorów, albo kanadyjskiego święta. Wówczas często i nocami
spieszono do domu. Oczywiście kto mógł zabierał się furmanką sąsiadów.
Wielkim wydarzeniem były wizyty księży katolickich. Zdarzały się rzadko,
ponieważ oblaci OMI, którzy jeszcze w XIX-tym wieku przejęli opiekę nad polskimi
imigrantami w Kanadzie , nie byli liczni a na dodatek wszędzie chodzili pieszo,
bo nie było ich stać na wóz i konia. Dopiero, kiedy zbudowano kościół i
powstawała parafia, księża nabywali swoje zaprzęgi i wozy, którymi wizytowali
parafian. Zanim to jednako nastąpiło niestrudzenie pieszo odwiedzali jednego
osadnika po drugim, przemierzając wielkie połacie prerii, czasami nocując u
odwiedzanych, innym razem w lesie, albo na preriach, zawsze chętnie witani przez
osadników[66]. Przy na prędce zorganizowanych ołtarzach spowiadali, komunikowali
, dawali śluby, często jednocześnie chrzcząc dzieci nowożeńców, odprawiali modły
za chorych i zmarłych, pouczali o życiu w wierze i moralności. Ale też
przynosili wiele ważnych wiadomości z " wielkiego świata". Mówili o powstawaniu
parafii, o zbiorach, o nowych przepisach i prawach osadników, o tym co się
wydarzyło nowego w Kanadzie a nawet w Polsce, pytali o nowych sąsiadów i o drogę
do nich. Byli szczególnie witani przez kobiety, które na równi spragnione były
rozmowy w języku polskim jak i kontaktu z autorytetem znanym im jeszcze ze
Starego Kraju. Dla znacznej większości polskich imigrantek z pierwszej połowy
XX-go wieku ojciec misjonarz, a później kiedy już zbudowany został kościół,
ksiądz proboszcz stanowili główny kontakt z obyczajami i kulturą polską, a więc
z młodością spędzoną w Starym Kraju, ale także byli ludźmi, którzy dobrze
orientowali się w zagadnieniach życia publicznego prerii[67]. Odwiedziny księdza
nie tylko przerywały nieustającą samotność, ale wiązały domostwa nowo-przybyłych
pomiędzy sobą i światem osadników. Czasami ksiądz dał święty obrazek, jakąś
książeczkę z modlitwami, wysłuchał długo tajonych żalów, czasem poradził, a
zawsze był autorytetem, do którego można się było odwołać. On też kształtował
światopogląd polskich osadników i zwolna budował wspólnoty, z których następnie
w prowincjach preriowych wyrastały polskie parafie. To on przynosił także
wiadomośći o wydarzeniach z za oceanu, on organizował polskie święta narodowe,
składki na wojennych uchodźców w latach 40-tych, a w latach 80tych zachęcał do
sponsorowania Polaków z obozów przejściowych. Jego wizyta była wydarzeniem , o
którym się długo pamiętało. To też nie do przecenienia jest rola ojców Oblatów w
tworzeniu społeczności polsko-kanadyjskich w preriach, w utrzymywaniu polskości
wśród osadników, i w budowaniu nowego porządku w ich małych lokalnych światach
twardej i bezlitosnej wtedy Kanady.
W pierwszych dziesięcioleciach XX-go wieku dzieci osadników w dystryktach już
zasiedlonych chodziły do obowiązkowych szkół , zlokalizowanych zawsze na
centralnej sekcji jednej ćwiartki dystryktu i zwykle dopiero tam zaczynały się
uczyć angielskiego. Ale dzieci osadników, których farmy były w jeszcze nie
zasiedlonych sekcjach miały daleką drogę do funkcjonującej szkoły. Jeśli
osadnicy nie mieli środków transportu, aby dzieci mogły bezpiecznie przebyć tę
odległość , to szły do szkoły dopiero wtedy, gdy została ona otwarta bliżej,
albo dopiero wtedy kiedy były na tyle dorosłe, że rodzice nie obawiali się już
ich wędrówek po buszu i przepraw przez rzeki.
Ze względu na chroniczny brak rąk roboczych na farmach młode i silne dziewczęta
były chętnie przyjmowane do pracy jako farm hand ( robotnice na farmach), gdyż
według zwyczaju zarobki ich były niższe od parobczanych, a właściwie wykonywały
prawie wszystkie prace parobków na farmie. W razie zaś kiedy właśnie zabrakło
prac rolnych zawsze mogły pomagać zapracowanej gospodyni domu[68]. Dla wielu
dziewcząt to była najlepsza , choć ciężka okazja do wyrwania się spod twardej
ręki ojca, który rodzinę swą trzymał ciągle w tradycji patriarchalnej i
nierzadko rozciągał swą władzę nawet na dorosłe dzieci.[69]
Polki, z natury rzeczy chętne do socjalizacji starały się na ogół dobrze żyć z
sąsiadami i brać udział w lokalnych wydarzeniach. Biletem wstępu i polem do
popisu była zdolność gotowania. W miarę polepszania się warunków bytowych
osadników umiejętność gotowania stawała się dumą gospodyni i atutem w najmowaniu
sezonowych robotników , którzych ze względu na krótki okres żniw zawsze było za
mało. W okresach zbiorów, z uwagi na klimat przeważnie odbywających się w
pośpiechu, robotnicy sezonowi wyraźnie wybierali sobie farmy z dobrą
kuchnią[70]. Dlatego żona, znana w okolicy z tego że smacznie gotuje, ułatwiała
swemu mężowi najem robotników sezonowych, a tym samym przyczyniała się do
ukończenia żniw na czas. Inną okazją do wykazania się swą sztuką kulinarną były
uroczystości religijne i obchody świąt nieraz gromadzące różne grupy etniczne.
Gotowanie nie było bezmyślną pracą usługową, wymagało inwencji, gdyż łączono
lokalne produkty i potrawy ze znanymi sobie przepisami kuchennymi ze Starego
Kraju. Szczególnie obfite w Manitobie, Albercie, Saskatchewanie i Bryt. Kolumbii
czarne jagody i jeżyny oraz saskatoons i salmon berries były używane do
produkcji różnych pies (ciasto z owocami). W miarę jak początkowa nędza
ustępowała i adaptacja do Nowego Kraju posuwała się naprzód, rozwijała się także
i socjalizacja. Zgodnie z lokalnymi zwyczajami, jeśli to nie był czas robót
rolnych od czasu do czasu w soboty odbywały się tańce, często połączone z
konkursami kulinarnymi, a przy okazji świąt lub obchodów narodowych szykowano
wspólne biesiady, albo zgoła lokalne festyny. Dla niezamężnych dziewcząt były to
ważne, czasami jedyne okazje poznania młodych mężczyzn z Polski, lub innego
językowo i kulturalnie pokrewnego narodu. Dla mężatek, jeszcze jeden sposób do
nawiązywania znajomości, a nawet może przyjaźni, poznawania sąsiadek,
posłuchania ploteczek i powolnego zdobywania sobie miejsca w nowo powstającym
wieloetnicznym społeczeństwie preriowym.
Bagaż kulturalny polskich emigrantek z lat 1900-1939, zawierał przede wszystkim
dwa podstawowe czynniki , to jest chłopski konserwatyzm i patriarchalne
zrozumienie własnej roli w rodzinie i społeczeństwie. Zetknięcie się z
rzeczywistością kanadyjskich prerii z pierwszej połowy XX-go wieku było więc dla
nich niewątpliwym szokiem. Rozmaitość kultur, brak podziałów klasowych, swoista
rubaszność mężczyzn, których maniery bywały aż za bardzo "pionierskie", płynność
takich pojęć jak moralność, posłuszeństwo dzieci, prawa i obowiązki kobiety i
mężczyzny, spoistość rodziny, bezwzględność i tolerancyjność praw, wszystko to
testowane w codziennym doświadczeniu, lub obserwacji dla niejednej polskiej
matki na emigracji było trudnością ponad siły. Co wybrać, co odrzucić, czy
zgodzić się na asymilację czyli przyjęcie preriowego sposobu życia z jego
lekceważeniem autorytetów, swobodą własnych decyzji, tolerancją wobec różnic
religijnych i społecznych, czy też zamknąć się wewnętrznie i trwać w kategoriach
wartości wchłoniętych w młodości w Polsce i te same wartości wbijać dzieciom do
głów? Nie ulega wątpliwości, że wśród tego zamętu skal wartości Kościół i jego
proboszcz odgrywali wśród osadników wielką rolę . Ludowa obrzędowość parafii
polskich w Kanadzie była niejednokrotnie katharsis dla skołowanej duszy naszych
emigrantek. Własne wspomnienia z dzieciństwa w Starym Kraju i religijno-narodowa
atmosfera w polskich parafiach w Kanadzie zlewały się w pojęcie nowej,
kanadyjskiej polskości w której katolicyzm stawał się synonimem Polski
zamrożonej na poziomie folkloru, recytacji patriotycznych wierszy i
odpływających coraz dalej wspomnień pomieszanych z otaczającą je kanadyzacją
dnia codziennego Powstałe parafie polskie oraz inne struktury społeczne
stopniowo rozbudowywane wokoło parafii jak związki regionalne, kasy
zapomogowo-pożyczkowe, niedzielne szkółki polskie itp. doskonale pasują do
teorii W. Thomasa i F Znanieckiego :" uderzającym zjawiskiem, przedmiotem
centralnym naszego badania jest tworzenie się zwartych grup z elementów
chaotycznych, powstawanie społeczności, w której zarówno struktura jak i
przeważające postawy nie są ani polskie ani amerykańskie , ale są produktem,
który czerpał swoje źródła częściowo z polskich tradycji a częściowo z warunków
w których imigranci żyją."[71] W tych powstałych strukturach polsko-kanadyjskich
kobiety miały od początku role wyraźnie określone. Były organizatorkami
festiwali, nauczycielkami, sekretarkami kas zapomogowo-pożyczkowych, ale nigdy,
aż do czasów drugiej wojny światowej nie zajmowały w nich stanowisk decyzyjnych.
Pozycje prezesów i dyrektorów zawsze przypadały mężczyznom.
Powolne krzepnięcie tej swoistej asymilacji polsko-kanadyjskiej w preriach
znalazło dwukrotnie dość niespodziewane ujście. Pierwszy raz w czasie II wojny
światowej, a drugi podczas "rewolucji solidarnościowej" w Polsce, kiedy kilka
ubogich parafii z Kanady zachodniej zdobyło się na wysiłek sponsorowania grupy
imigrantów z Polski. W obu wypadkach te szlachetne gesty ze strony, jak by nie
było osadników przeważnie o ograniczonych środkach materialnych, zakończyły się
kompletnym nieporozumieniem i obopólnym zgrzytem. W pierwszym przypadku
uciekinierki z czasów wojny nie przyjęły wyciągniętej ręki, a w drugim nowo
przybyli Polacy nie zgodzili się na pracę fizyczną na farmach ich sponsorów
stawianą im jako warunek pomocy. "Nasz sponsor ze Starej Emigracji był
tłumaczem, niektóre rzeczy z rozmowy rozumiałam, ale nie dokładnie. Stosunek
naszego sponsora do nas jest jak do intruzów. Jest niesympatyczny. Kiedy
zapytaliśmy go gdzie moglibyśmy przetłumaczyć dyplomy, odpowiedział: po co wam
to ? Ci którzy przybyli wcześniej przed nami, twierdzą że chce zrobić nas
parobkami na swojej farmie za talerz kapusty, bo inaczej podobno nie płaci.
Każdy tam był i pracował kilka dni, potem wszyscy się wykręcali, bo wiedzieli,
że nie chce płacić" [72]
Przywiązanie do dawnych zwyczajów szło w parafiach polskich w parze z niechęcią
wobec wszelkich "nowinek", czy to były przemiany dokonujące się w Starym Kraju,
czy też przechodzenie kanadyjskiego społeczeństwa na stronę tolerancji wobec
ludzi o innych poglądach lub wyglądzie. Trzeba przyznać, że postawa ta wywołana
była często reakcją na akcje komunistów kanadyjskich, którzy podczas kryzysu lat
30tych i w czasie II wojny światowej wykorzystywali nieludzko ciężkie warunki
życia ubogich i organizowali werbunek na członków partii wśród biednych i często
skołowanych imigrantów. Kanada, pełna pół-zasymilowanych lub słabo
zasymilowanych imigrantów, bardzo biednych i dyskryminowanych była wdzięcznym
polem szerzenia komunistycznej ideologii na którą dawali się nabrać ubodzy
wszystkich nacji. Niektórzy polscy imigranci z pierwszej połowy XX wieku , także
ulegali czarowi propagandy komunistycznej. Były przez pewien czas
polsko-języczne gazety wychwalające Związek Radziecki i jego ideologię, a ostro
krytykujące "zgniły kapitalizm". Bańki złudzeń co do prawdziwych intencji ZSRR
pękały po kolei. Pierwszą z nich zniszczyli "inżynierowie polscy" w Toronto już
w czasie II wojny światowej. Następne pękały pod wpływem wydarzeń Zimnej Wojny,
ale jeszcze w latach 60-tych i 70-tych komunistyczna partia kanadyjska liczyła w
swoich szeregach polskich imigrantów.
Z upływem lat, powolna adaptacja do nowego środowiska, zapewniała coraz
pewniejsze osadzenie w nowej rzeczywistości i pewniejsze zrozumienie zasad
wychowywania dzieci po kanadyjsku. Ostrożne imigrantki-matki z konserwatywnych
stawały się pragmatycznymi i godziły się na coraz szerszy zakres tolertancji i
wolności dzieci. Ograniczały się do wpajania dzieciom zasady szacunku dla
rodziców, poczucia silnej więzi rodzinnej, przynależności do kościoła
rzymsko-katolickiego i szacunku dla ciężkiej pracy, która pozwoliła rodzicom na
powolne podnoszenie standartu życia całej rodziny. Podkreślały też wyraźny
podział ról. Chłopców zachęcano do kończenia szkół, a nawet do studiów w
szkołach położonych w innych prowincjach, dziewczęta natomiast uczyły się
obowiązków przyszłych żon i matek. Ten schemat ról społecznych dość wcześnie
jednak był zmieniany przez wpływy kanadyjskiej szkoły i system jej stypendiów.
Dzieci raczej wcześnie opuszczały dom rodzinny, aby pracować zarobkowo dla
siebie, a następnie samodzielnie budować własne życie.
Przedstawiony szkic postaci i życia polskiej imigrantki w Kanadzie zachodniej
jest jednak niepełny z dwu powodów. Po pierwsze opiera się na życiorysach, które
pisali tylko ci i te, którym się powiodło i po latach pracy osiągnęli pewną
stabilność finansową, a jednocześnie ich związki z dziećmi a może nawet z
wnukami pozwoliły im patrzeć na przeżyte w Kanadzie lata jako na dobrze
zapracowany sukces. Po drugie wiemy, że wśród Polek tak samo jak i wśród kobiet
innych grup etnicznych pewien procent nie wytrzymywał nadzwyczaj ciężkich
warunków życia w pionierskich preriach Kanady, zbyt mroźnej zimy, za gorącego
lata, nieustannej walki z komarami...., samotności, za ciężkiej pracy.. Wiele z
nich umierało po krótkim pobycie na emigracji, ponieważ nie wytrzymywały
trudnych warunków życia, przy porodach, z wycieńczenia, inne ginęły w buszu lub
w trudach podróży jak owa młoda matka, która wypadłszy z sań znaleziona została
dopiero zmarznięta martwa.[73] Jeszcze inne nie wytrzymywały samotności i
dzikości kraju i uciekały do miast, gdzie przepadały bez wieści. Na inne spadały
nieszczęścia w postaci choroby lub śmierci męża - żywiciela. Nie wszystkie były
tak silne, żeby sobie samej poradzić. Jeszcze inne zostały przez swoich
partnerów opuszczone z dziećmi lub bez i nie miały siły pozbierać się. Wreszcie
niektóre były poprostu za słabe na trudne pionierskie warunki zarówno w buszu
jak i w osiedlach czy nawet miastach. Niedobrym lekarstwem na te wszystkie
nieszczęścia był alkohol, łatwo dostępny, bo cichaczem pędzony na przedmieściach
miast lub w buszu. W opinii lokalnego społeczeństwa ..." polscy imigranci
należeli do pijących chętnie i często, szczególnie w chwilach niepowodzeń lub
klęsk."[74] Nikt nie wie ile polskich imigrantek z pierwszej połowy XX -go wieku
zniknęło w piekle pijaństwa. Nikt również nie wie ile imigrantek z tego samego
okresu zeszło na drogę prostytucji.
|