Urodziłem się w roku 1920-tym w
miejscowości Bestwinka pow. Bielsko Biała w woj. Katowickim. Pierwsze moje
kontakty z wojskiem datują się od 1935-go roku. Miałem
wtedy 15 lat, gdy z okazji pogrzebu Marszałka Piłsudskiego pełniliśmy wartę
honorową. Należałem do "Strzelca" od 14-go roku życia. Odbywaliśmy normalne
przeszkolenie wojskowe. W 1938 roku zostałem powołany do wojska.
W wrześniu 1939-go dostałem
przydział do jednostki, do Kielc. Dojechaliśmy jednakże tylko do Tarnowa, bo
linie kolejowe zostały zbombardowane. Zorganizowano z nas, niedobitków,
kompanię, z którą wycofywaliśmy się w kierunku granicy węgierskiej. 22-go
września przekroczyliśmy granicę. Internowano nas w obozie Szumbateli. Było nas
tam około 5000 ludzi. Ogółem było na Węgrzech około 40 000 Polaków. Węgrzy
pomagali naszym ludziom przechodzić granicę. Odprowadzali nas do łaźni, tam
zmienialiśmy
ubrania, mundury wracały do obozu i z kolei następna grupa szła do "łaźni". Na
granicy jugosłowiańskiej oczekiwali nas przewodnicy i przeprowadzali przez
granicę, zwykle nocą. W pierwszej kolejności przerzucali wojskowych zawodowych.
Ja doczekałem się mojej kolejki przerzutu przez granicę dopiero w kwietniu
1940-go roku. Czekając na Węgrzech, na swoją kolejkę, uczęszczałem na
Uniwersytet Powszechny, zorganizowany przez nasze władze wojskowe.
Przez Zagrzeb i Split skierowano nas do Grecji. W Atenach zebrało się nas około
300 osób. Załadowano nas na statek "Warszawa". Pierwsze oddziały przewożono do
Francji, resztę kierowano do Syrii. Tam się dostałem do oddziałów organizowanych
przez pułk. Kopańskiego. Po upadku Francji, Francuzi chcieli nas rozbroić.
Pułkownik Cieszkowski zdecydowanie się temu sprzeciwił. Nawiązał kontakt z
Palestyną. Dołączyło się do nas wielu Polaków z Legii Cudzoziemskiej.
Przedostaliśmy się do Palestyny. Staliśmy w Latrun koło Emaus. W Brygadzie
Karpackiej przydzielono mnie do artylerii przeciw-pancernej.
Szkoliliśmy się początkowo na
działkach francuskich, potem dostaliśmy angielski sprzęt i umundurowanie. Przy
okazji zwiedzaliśmy Palestynę. Gdy Rommel podchodził do Aleksandrii,
przetransportowano nas do Egiptu. Zajęliśmy pozycje przygotowane
przez Australijczyków. Pewnej nocy załadowano nas na kontrtorpedowce i
wypłynęliśmy w nieznanym nikomu kierunku. Okazało się że zawieźli nas do
Tobruku. Port był zupełnie rozbity i musieliśmy barkami z okrętu dobijać do
brzegu. Niemcy i Włosi rozpoczęli nas bombardować, ale po godzinie 8-mej
wieczorem było spokojniej. Była cicha umowa między naszymi oddziałami a Niemcami
i Włochami, że w tym czasie nikt nie strzelał. Objęliśmy stanowiska po
Australijczykach. Przyszła gwałtowna powódź. Nasze oddziały kawalerii, które
stacjonowały na niżej położonych stanowiskach zostały kompletnie zalane. Jeszcze
bardziej zalani zostali Włosi. Zaczęli wychodzić ze swoich stanowisk i wtedy
zorientowaliśmy się, że było ich sześć razy więcej niż naszych. Pozycje nasze
były tak blisko, że w ciszy można było słyszeć ich rozmowy. Kolega z naszego
oddziału
został w nocy zastrzelony przez strzelca wyborowego, gdy wychylił się i chciał
zapalić papierosa. W Tobruku byliśmy 5 miesięcy. Staliśmy na dobrze okopanych
stanowiskach.
Ruszyła wreszcie ofensywa
8-mej Armii z Aleksandrii i doszła do Tobruku. Pod Gazalą zginęło wielu naszych
kolegów. Włosi zaczęli się poddawać, wystawiać białe chorągwie a gdy tylko nasze
oddziały się do nich zbliżyły, otworzyli ogień. W odpowiedzi na to nasze lekkie
czołgi i kariersy ruszyły na nich w odwecie za ich zdradziecki wyczyn.
Ofensywa posuwała się naprzód, a
w Boże Narodzenie doszła do Derny. Zdobyliśmy tam spore magazyny. Żołnierze
popili sobie i zaczęli strzelać w niebo, co ściągnęło nalot lotniczy. Zginęło
przy tej okazji ze dwudziestu żołnierzy. Przez następny miesiąc posuwaliśmy się
na zmianę do przodu i do tyłu. Wycofano nas do Aleksandrii i dalej
do Palestyny. Tam spotkaliśmy się z kolegami, przybyłymi z Rosji, z których
organizowano II Korpus. Największe obozy były w Gederze. Przybyłych z Rosji
nazywaliśmy żartobliwie "buzułukami" a oni nas "szczurami Tobruku". Prawdziwe
szczury tobruckie skakały skutecznie na długich tylnych nogach a przednie były
bardzo krótkie.
Przypominały pod tym względem australijskie kangury. Spały one z nami, chodziły
po głowach; bardzo je lubiliśmy.
My, jako już doświadczeni
żołnierze 96-tego pułku ppanc. W 3-ej Dywizji pełniliśmy teraz funkcje
instruktorów. Szkoliliśmy przybyłych z Rosji. Miałem w swojej grupie oficerów
innych broni. Zapoznawaliśmy ich z nowym sprzętem angielskim. Utworzono z nich
potem 5-ty pułk ppanc. Wyjechaliśmy na ćwiczenia do Syrii. Po przejściu gen.
Kopańskiego do dowództwa sztabu, dowódcą naszego pułku został major Doroszewski.
Z Iraku przewieziono nas spowrotem do Egiptu, załadowano na statki i
wylądowaliśmy przed Bożym Narodzeniem w Taranto we Włoszech. Jako doświadczone
jednostki, zostaliśmy z miejsca skierowani w góry Asterfieraldo na front.
W bitwie pod Monte Cassino
walczyliśmy jako pułk ppanc., a część została przeorganizowana w oddziały
moździerzy. Staliśmy pod "Domkiem Doktora" a moździerze - przy drodze na
"Widmo". Saperzy pod ogniem artyleryjskim budowali drogę, którą potem szły na
pozycje czołgi i działa ppanc. Po akcji na Monte Cassino przegrupowano nas.
Zostały w pułku dwa dywizjony. Przesunięto nas nad Adriatyk pod Osimo, Loreto.
Doszliśmy do Jeziora Como. Tam zakończyła się akcja włoska.
I tak skończyła się wojna.
Pozostaliśmy jeszcze w wojsku przez prawie rok. Zdawaliśmy sprzęt, który
zostawał następnie pocięty na kawałki. Równocześnie prowadzono akcję
przekonywania nas abyśmy wracali do Kraju. Nie miałem żadnych kontaktów z
rodziną w
Kraju. Zdecydowałem się pojechać do Kanady. Przyjechał generał Anders, pożegnał
nas i zorganizował audiencje u Ojca Św. Oficerowie nasi nieśli go w lektyce.
Przyjechała do nas komisja
kanadyjska werbująca do pracy. Wyselekcjonowano tylko młodych żołnierzy,
zdrowych i mocnych. Rannych nie brano. Łącznie wybrano z Włoch 2800 żołnierzy do
pracy na farmach. W Neapolu załadowano nas na okręt "Robinson".
Przyjechało do Halifax 1500 żołnierzy, reszta, wkrótce potem, dołączyła drugim
transportem. Już we Włoszech powstała koncepcja zorganizowania byłych żołnierzy
w cywilną organizację. Pierwszym prezesem został por. Czubak a w zarządzie
Turzański, Kaczmarek. i inni. Tak więc SPK Oddział Kanada powstał już w
Falconara we
Włoszech. Na statku prezes Czubak wyznaczał łącznikowych do poszczególnych
prowincji. Czubak dostał, jako jedyny z zarządu, przydział pracy do Winnipegu,
jako punktu środkowego Kanady. Na statku dokooptował mnie i kolegę Wlizło do
pomocy. Przywieźliśmy ze sobą z Korpusu trochę książek i dwie maszyny do
pisania, które
służyły nam przez następnych 15 lat.
Pierwszym punktem oparcia dla
organizacji była redakcja "CZAS- u". Każdy z nas musiał podpisać kontrakt do
pracy na farmach na dwa lata. Dostałem pracę w farmie Szkota w Cypress River
koło Holland, blisko granicy amerykańskiej i Saskatchwanu. Było to 160
mil od Winnipegu. 4 mile od tej farmy pracował również mój kolega z pułku ppanc.
Spałem na stryszku, przez który wiatr swobodnie przewiewał. Gdy było zimno,
szedłem do ciepłej stajni. Na Boże Narodzenie, kupiliśmy karton piwa w pobliskim
miasteczku i chcieliśmy je wypić na naszym stryszku. Nasz Szkot rozzłościł się i
wypędził nas do stajni. Nie otwieraliśmy nawet piwa, lecz popłakaliśmy się
rzewnie nad własnym losem. Zimą woziłem jego dzieci koniem na sankach. Kupiłem
sobie bochenek chleba, ale dzieci go znalazły i zjadły, bo były głodne. Latem
farmer żywił nas lepiej, ale trzeba było pracować od wschodu do zachodu słońca.
Otrzymywaliśmy za pracę 45 dolarów na miesiąc i wyżywienie. Raz
zawiózł nas do kina, zapłacił 45 centów, które jednak skrzętnie odliczył od
naszej następnej wypłaty. Niektórzy koledzy nie wytrzymywali takich warunków,
zostawiali farmy i uciekali do Winnipegu. Często na stacji czekała już na nich
policja, którą farmerzy przezornie zawiadamiali. Zakuwano czasem takiego
uciekiniera w kajdanki, dzwoniono do kol. Czubaka, który musiał wykupić mu bilet
powrotny na farmę. Po dwukrotnym opuszczeniu farmy odsyłano do Włoch. Taki los
spotkał 13-tu kolegów. Kilku kolegów nie wytrzymało i zdecydowało się na powrót
do Polski. Władze reżimowe dostały nasze
adresy na farmach i wysyłano do każdego listy namawiające do powrotu. Niewielu
jednak udało im się namówić. Pracowałem na farmie jeden rok. Miałem znajomego
Polaka w
Winnipegu, za pośrednictwem którego udało mi się podpisać fikcyjny
kontrakt na drugi rok pracy. Farmerem tym był Polak z Beausejour. Zobowiązałem
się pracować u niego tylko wiosną przy zasiewach i jesienią przy żniwach.
Niewiele mu pomogłem, bo rok był bardzo
mokry. Pracując na traktorze przy żniwach dostałem ataku ślepej kiszki i wprost
z pola zawieziono mnie do szpitala w Selkirk. W 4 dni po operacji uciekłem ze
szpitala i poszedłem pieszo do Winnipegu. Znalazłem zajęcie w szwalni, gdzie
pracowałem jako preser płaszczy zimowych. W lecie byłem zatrudniony u p. Ślązaka
przy budowie domów.
W wolnych chwilach pomagałem w
redakcji "CZAS"u przy sortowaniu listów dla kombatantów. Do redakcji
przychodziły listy z całej Kanady. Wysyłaliśmy też kolegom książki na farmy.
Sekretarzem SPK był wówczas kol. Adolf Wawrzyńczyk, a prezesem - kol. Czernik.
Byliśmy pierwszym Kołem SPK zorganizowanym w Kanadzie. Do dziś sprzeczam się z
Kołem SPK Nr. 1 z Thunderbay, że nam "skradli" jedynkę. Myśleliśmy, że Winnipeg
pozostanie w dalszym ciągu siedzibą zarządu głównego. Tymczasem Walny Zjazd
zadecydował przeniesienie go do Toronto, a my zostaliśmy Kołem Nr 13.
Głównym moim polem
działania w SPK przez wszystkie lata od przyjazdu do Kanady był referat
inwalidzki. Uważałem to za nasz pierwszy obowiązek - nie zapomnieć o kolegach,
którzy stracili zdrowie i nie mieli takiego szczęścia jak my, aby zdrowo przejść
przez
zawieruchę wojenną.
Już w pierwszym roku naszego
pobytu w Kanadzie tutejsze władze sanitarne, posiadające lepsze urządzenia
kontrolne, wykryły gruźlicę u 46-ciu kolegów. Rząd kanadyjski postanowił wysłać
tych kolegów do Włoch, to znaczy do kraju, z którego przybyli. Dzięki
energicznym wysiłkom por. Czubaka i stojącej za nim silnej organizacji
kombatanckiej, udało się tę decyzję odwrócić i koledzy pozostali w Kanadzie.
Przekazano wszystkich chorych do sanatorium w Brandon, a nasza organizacja
podjęła się opieki nad nimi. Nie było wtedy jeszcze żadnych ubezpieczeń
społecznych w rodzaju Blue Cross. Za wszystko
trzeba było płacić samemu. Kol. Czubak zwrócił się, za pośrednictwem
Ministerstwa Rolnictwa, do nas wszystkich pracujących na farmach, z apelem o
składkę na ten cel, w wysokości jednego dolara. Była to suma przynajmniej
dziesięciokrotnie przewyższająca wartość dzisiejszego dolara. Tak zaczęła się
pierwsza samopomoc koleżeńska. Poza tym pomagaliśmy także kolegom, którzy z
innych względów zdrowotnych byli niezdolni do pracy. Czubak robił skuteczne
starania w Anglii w sprawie zapomogi dla niezdolnych do pracy. Komisje ustaliły
procent niezdolności i szereg kolegów do dziś otrzymuje taką zapomogę.
Referat Inwalidzki zbierał
corocznie, przy różnych okazjach, drobne składki na pomoc dla inwalidów.
Urządzaliśmy zabawy i inne imprezy, a uzyskany z nich dochód przeznaczaliśmy na
pomoc dla nich. Przez te 40 lat wysłaliśmy ponad 100 000 dolarów, które
przekazaliśmy do Anglii, Argentyny Francji, Niemiec, Włoch a także do Polski.
Otrzymujemy szereg listów z podziękowaniami a także z prośbą o potrzebną pomoc.
Gdy koledzy kombatanci skończyli
swoje kontrakty na farmach, powrócili do Winnipegu i zaczynali szukać sobie
współtowarzyszki życia emigranckiego. Niektórzy zbliżali się już do 30-tego roku
życia. Wracałem z kolegą tramwajem w Nowy Rok z kościoła Św. Ducha. Spotkaliśmy
dwie Polki, które szybko zorientowały się, że my chyba też Polacy, bo solidnie
kołysaliśmy się na nogach po Sylwestrowej zabawie. Jedną z nich okazała się
Bronia Turowska, obecna moja żona. Sama nas zaczepiła śmiejąc się do koleżanki:
" to chyba Polusy". Mieszkała niedaleko mnie. Pracowała jako pomoc domowa u
ukraińskiego dentysty. Pracowała tam w nie najlepszych warunkach. Spała razem z
dziećmi, nie miała własnego pokoju. Dentysta nie zgodził się na "wychodne" w
Święto Nowego Roku. Postarałem się dla niej o inną, lepszą pracę. Chcieliśmy się
jak najszybciej pobrać. Niestety Bronia była związana kontraktem. Musiałem
zapłacić za resztę okresu kontraktowego sumę około 70-ciu dolarów. Żartowaliśmy
później, że kupiłem ją sobie jako Arabkę. Mam do dziś pokwitowanie, a agencja
sprawdzała później, czy istotnie
wzięliśmy ślub. Była to poważna wówczas suma. Wystarczała jako zadatek na dom
albo przynajmniej na parcel“.
Mieszkałem w czynszowej kamienicy
przy ulicy Magnus, blisko kościoła, niedaleko SPK, które wtedy gnieździło się w
podziemiach kościoła Św. Ducha. Mieliśmy tam świetlicę i bibliotekę. Panie,
które w tym czasie zaczynały przyjeżdżać z Niemiec, zorganizowały się w "Ognisko
Polek". Organizowały "Podwieczorki przy mikrofonie". Pracowałem w SPK w
komitecie imprezowym. Wynajmowaliśmy na imprezy różne sale m.inn. "Drury" z
której mieliśmy najwięcej dochodu. Zaczęliśmy myśleć o własnym domu
organizacji..
Moją pierwszą pracą w Winnipegu
było prasowanie płaszczy, za co płacono mi 45 centów za godzinę. Potem dostałem
zajęcie przy konstrukcji domów u Ślązaka. Z kolei pracowałem jako mechanik w
warsztacie naprawy karoserii samochodowych. Zarabiało się przy tej pracy już 80
centów na godzinę. Były to jednak inne czasy. Bochenek chleba kosztował wtedy 7
centów, jajko 1 centa. Ubranie było jednak bardzo drogie, niewiele tańsze niż
obecnie.
Pierwszy dom kupiłem w 1950-tym
roku mając 250 dolarów. Dostałem pożyczkę od mecenasa Dubieńskiego. W nowym domu
żona zorganizowała pierwszą herbatkę, a dochód z niej przeznaczyliśmy na
inwalidów.
Trudno było na początku -
przyszły dzieci, pierwsza córka, Zosia, potem syn Czesław. Nie zawsze było na
mleko dla nich. Obydwoje uczęszczali do szkoły polskiej przy parafii Św. Ducha.
Obydwoje byli zaangażowani w harcerstwie, a Zosia pełniła przez pewien okres
funkcję drużynowej. Byłem przewodniczącym Komitetu Rodzicielskiego w czasie, gdy
szkołę wizytował Karol Wojtyła, ówczesny kardynał. W czasie wizyty generała
Kopańskiego w Winnipegu pełniłem funkcję jego adiutanta i szofera.
Przyszły jeszcze dwie córki, Krysia i Wanda. Wszystkie dzieci ukończyły
uniwersytet. Najmłodsza jest magistrem. Mam dużą satysfakcję. Wszystkie dzieci
mówią po polsku.
|