Urodziłem się w 1916-tym roku w Zimnej Wodzie, koło
Lwowa. W roku wybuchu II-ej wojny światowej byłem w czynnej służbie lotniczej.
Stacjonowałem w Skniłowie koło Lwowa w 6-tym pułku lotniczym. Obsługiwałem park
lotniczy. Latało się wówczas na karasiach, P7 i P11 ( t.zw. płaszczaki) oraz
przestarzałych potters'ach 25, 27 i 15. Po skończeniu szkolenia i szkoły
podoficerskiej zostałem przydzielony do 6-tej eskadry rozpoznawczej. Do celów
rozpoznania latało się na czaplach i R-ach. Czaple były polskiej konstrukcji z
gwiaździstym silnikiem 5-cio-cylindrowym. Były to bardzo dobre i ekonomiczne
maszyny. Przed samą wojną pułk nasz odbywał
manewry koło Leżajska, a potem w Brześciu nad Bugiem. 20-go sierpnia wrócilismy
do Lwowa a stamtad do Pabianic koło Łodzi na lotnisko polowe. Eskadra nasza
współdziałała z armia gen. Bortnowskiego. 14-go września dostaliśmy
rozkaz wycofania się pod Kołomyję. Samoloty odleciały w tamtym kierunku, a my,
obsługa naziemna, mieliśmy do nich dołączyć samochodami. Wycofywaliśmy się
sprawnie mimo ciągłego bombardowania przez lotnictwo niemieckie. W czasie
jednego z tych nalotów zostałem lekko ranny w nogę. Dojechałem motocyklem do
Lublina. Opatrzyli mnie i dołączyliśmy samochodami do jednostki pod Kołomyją.
Dowódca zarządził ostatnią odprawę. Powiedział nam, że wojna dla naszej
jednostki jest już zakończona. Cała jednostka przekracza granicę Rumunii.
Przeszliśmy granice pod Kutami. Przy przekraczaniu granicy zdarzały się
dramatyczne wypadki, gdzie zrozpaczeni, klęską, żołnierze popełniali czasem
samobójstwa.
W Czerniowcach rozlokowano nas w prywatnych
kwaterach i wkrótce przewieziono nas pociągiem do obozu w Karafat. Nie
uśmiechało się nam internowanie na dłuższy czas, więc
zdecydowaliśmy się w piątkę uciec z obozu. Przez całą noc maszerowaliśmy na
zachód w kierunku Turnoseweryn, na granicy rumuńsko-jugosłowiańskiej.
Dobrnęliśmy do punktu przerzutowego. Rozpoznał mnie tam sierżant z mojego pułku
więc nie miałem kłopotu z
identyfikacją. Przeprawy przez Dunaj do Jugosławii były już bardzo dobrze
zorganizowane. Jugosławianie przyjmowali nas przyjaźnie. Rozlokowali nas po
hotelach i prywatnych kwaterach. Zawieźli nas następnie na granicę
grecko-jugosławiańską. Żegnała nas tam kompania honorowa, a orkiestra grała hymn
polski.
Następnym punktem na trasie były Ateny. Po miesięcznym pobycie przypłynął po nas
polski statek "Pułaski", który zawiózł nas do Francji, do Marsylii. Stamtąd
pojechaliśmy do Lionu, gdzie nas zakwaterowano w koszarach wojskowych. Pobyt w
Lionie przypadał w okresie Bożego Narodzenia. Było to pierwsze Boże Narodzenie
poza Krajem. Organizowano dla żołnierzy z tej okazji liczne spotkania. Kupiliśmy
z kolegami dobrego szampana i świętowaliśmy na swój
sposób. Niedługo czekaliśmy na kolejny
transport, tym razem do Le Borge pod Paryżem, stamtąd do portu i krążownikiem
odpłynęliśmy do Anglii. Zaczęła się nauka języka angielskiego, formowanie
jednostek. Pilotów myśliwskich przydzielano zaraz do jednostek angielskich.
Sformowano dwa polskie dywizjony myśliwskie 303-ci i 302-gi, później jednostki
bombowe. Mnie przydzielono do jednostki bombowej do dywizjonu 305-go, która
została zorganizowana w Blackpool. Przesunięto nas na południe Anglii i
przydzielono samoloty bombowe ferivato. Służyły one do przeszkolenia załóg.
Dopiero później dostaliśmy wellingtony, maszyny cięższe. Przerzucono nas na
kolejne lotnisko w pobliżu Nottingham. Stamtąd zaczęły się regularne loty
bombowe, również nad Berlin. Byliśmy bardzo ściśle związani z "naszymi" załogami
latającymi. Czekaliśmy z obawą na powroty z
akcji bombowych. Czy też wszyscy wrócą?
Jednostka nasza została wkrótce przeorganizowana. Przeniesiono mnie do dywizjonu
300, który latał na lancasterach. Były to nowe, cztero-motorowe maszyny,
przeznaczone do ciężkiego bombardowania. Wysłano mnie na kurs mechaników do
jednostki angielskiej. Wielu moich kolegów poszło do załóg latających, wielu
zginęło. Ja trzymałem się raczej "matki ziemi".
Zgłosiłem się na wyjazd do Włoch, do dywizjonu 301,
przeznaczonego do zadań specjalnych. Stacjonowaliśmy w Brindisi. Pierwszy
samolot halifax, którym leciało 15-tu mechaników rozbił się. Podobno był
nadmiernie przeciążony. Mój samolot zaleciał szczęśliwie do Brindisi. Latały od
nas samoloty m.inn. do Warszawy zaopatrujące w broń powstańców. Latały głównie
halifaxy i liberatory. Naszym dowódcą był kapitan Król, pilot myśliwski.
Startował na ciężkich
liberatorach jak na myśliwcach. Miał żołnierskie szczęście. Latał często ale
szczęśliwie. Rzadko go można było spotkać, bo albo latał, albo spał.
Po roku służby w Brindisi wojna się skończyła. Wróciliśmy do Anglii statkiem.
Przywitał nas generał Ujejski. Teraz zaczęła się służba transportowa. Nasi
piloci latali do Europy z zaopatrzeniem armii okupacyjnych.
Utworzono PKPR ( Polski Korpus Przysposobienia do
życia Cywilnego). Myślałem początkowo o powrocie do Polski. Matka moja niestety
już nie żyła, a siostra nie zachęcała mnie do powrotu.
Pozostałem przez jakiś czas w Londynie. Zatrudniono mnie przy produkcji mebli,
na które, po wojennych zniszczeniach było duże zapotrzebowanie. Kolega mój,
mechanik pokładowy, pojechał
wcześniej do Kanady i potem ściągnął mnie. W 1951-ym roku zatrzymałem się w
Montrealu. Kolega znalazł mi pracę w Winnipegu. Pracowałem, w moim zawodzie
mechanika, w firmie MacDonald, potem w Bristol. Zarabiałem początkowo 1.15
dolara na godzinę. W poszukiwaniu atrakcyjnej pracy zawędrowałem do Cambridge
Bay do stacji radarowych, ale powróciłem wkrótce do firmy Bristol w Winnipegu i
wreszcie do firmy CAE, gdzie pracowałem do emerytury.
W wieku 35-ciu lat postanowiłem się ożenić. Poznałem panią, pochodzącą z zacnej
rodziny Domszy, której ojciec przyjechał do Kanady już w 1912-ym roku. Wzięliśmy
ślub w 1952 roku. Urodziło się nam pięcioro dzieci, trzy córki ( Teresa, Janina,
Halina) i dwóch synów (Antoni i Tomasz). Wszystkie dzieci należały do polskiego
Harcerstwa przy SPK. Dwie córki zdobyły zawód licencjonowanych pielęgniarek,
jeden syn jest inżynierem w zarządzie miejskim w Winnipegu, a drugi pracuje w
handlu galanteryjnym na wysokim stanowisku i dobrze mu się powodzi. Jestem już
dumnym dziadkiem dwóch wnuczek. Należę do
Stowarzyszenia Polskich Kombatantów od wczesnych lat pięćdziesiątych.
Uczestniczyłem w pracach zarządu, organizowałem Folkloramę. Od 10-ciu lat jestem
na emeryturze. Z amatorstwa zajmuję się hodowlą malin na 10-akrowej plantacji.
Jestem
zwolennikiem i propagatorem stosowania dużej ilości witamin w diecie, a wolny
czas chętnie spędzam w domku letnim nad jeziorem Winnipeg. Odwiedziłem Polskę w
1979 roku i utrzymuję kontakty z rodziną w kraju. Często ciągnie mnie do Lwowa i
mam nadzieję, że jeszcze kiedyś tam pojadę. |