W moich wspomnieniach skoncentruję się na
okresie powojennym. Dołączyłem do Pułku Ułanów Karpackich nieco później, niż
większość moich późniejszych kolegów. Jako punkt wyjścia
rozpocznę od komisji rolniczej, która badała w Anglii naszą przydatność do pracy
na kanadyjskich farmach. Śmiech pusty ogarnia, gdy się przypomni, jak stary
inżynier rolnik, Piotr Siedlecki uczył nas, ile owsa trzeba wysiać i jaka jest
różnica między owsem a jęczmieniem, bo nie wszyscy wiedzieli. Martwiło nas
najbardziej czy zdamy egzamin z dojenia krów. W końcu okazało się, że większość
pojechała na buraki.
Ostatnia nasza defilada, jako zwartej grupy
wojskowej odbyła się 27-go maja 1947 roku, na "Memorial Day". Było nas około
70-ciu kolegów w jednej grupie, przydzielonej do jednej miejscowości, Letellier
w Manitobie. Znałem angielski i to oczywiście bardzo się przydało. Byłem
przydatny w charakterze tłumacza.
Kampania buraczana trwała dwa miesiące wiosną i
dwa miesiące na jesieni. W lecie pracowało się u farmerów. Najciekawszym był
moment przydzielania nas do poszczególnych farmerów, którzy wybierali sobie
ludzi według wyglądu. Zostałem na samym końcu. Wreszcie zbliżył się jakiś
farmer, mały, drobny i zapytał mnie, czy
zechciałbym pójść z nim. Zgodziłem się oczywiście. Byłem u niego całe lato.
Pomagałem przy żniwach, stawianiu snopków i później, przy młócce. Co weekend
przyjeżdżaliśmy do Winnipegu
Podejmowane były w tym czasie pierwsze wysiłki, w
celu zawiązania Koła SPK. Chodziło przede wszystkim o to, aby utrzymać
łączność między kolegami, porozrzucanymi na farmach. Koło formalnie istniało już
przedtem, bo kolega Czubak, z grupą włoską, przyjechał przed nami. Tutaj
chodziło, aby przystosować organizację do istniejących, kanadyjskich warunków.
Bardzo skuteczną okazała się pomoc miejscowego
tygodnika polskiego "CZAS". Udzielili nam miejsca i wspólnie z Czubakiem,
Wlizłą, Czernikiem i Ilkowem urzędowaliśmy tam załatwiając sprawy kontaktów
między, rozrzuconymi w terenie, kolegami. Pomocną była
również pani Waleria Szczygielska, dobrze obeznana z terenem Winnipegu.
Potrzebowali kogoś do pisania. Chętnie podjąłem się tej funkcji. Miałem zawsze
biurko zasypane listami z terenu. Sporządziliśmy ewidencje ponad 400-tu kolegów.
Wszystkie listy przychodziły na jeden adres "CZAS"u. Często bywało, że
przyjeżdżali w nocy po listy.
W tym czasie większość z nas była zdecydowana,
aby ułożyć sobie życie w Kanadzie. Było trudno o pracę, ale jakoś każdy znalazł
sobie miejsce. Były jednak wypadki, że kilku z naszych się załamało. Pamiętam,
gdy jeden z kolegów, nie mógł się zaadaptować do nowych warunków i w stanie
silnej depresji, chciał popełnić w redakcji "CZAS"u harakiri. I przebił się
bagnetem. Pani Waleria dostała szoku. Zawezwaliśmy natychmiast pogotowie i
szczęśliwie udało się go odratować. Nas ratował las. Przypominam sobie farmera
Pundyka, który podpisał mi papiery zatrudnienia, choć nigdy u niego nie
pracowałem. Po 40-tu latach farmer ten opowiadał redaktorowi Mroczkowskiemu, że
on sprowadził weterana, a ten weteran nawet nie przyszedł do niego do domu.
Przez dłuższy czas pracowałem pod miastem.
Większość wolnego czasu spędzało się w podziemiach redakcji "CZAS"u. Najwięcej
spraw, dotyczyło zażaleń poszczególnych kolegów na swoich farmerów, kontaktów
między farmerami a kolegami kombatantami. Później, gdy kontrakt się kończył,
ludzie zaczynali napływać do miasta. Był to okres, w którym ujawniła się
prawdziwa samopomoc koleżeńska. Była ona nie tylko sloganem, ale rzeczywiście
się ją realizowało. Jeden drugiego wciągał do pracy. Ponieważ kombatanci byli
naogół dobrymi pracownikami, pracodawcy zgadzali się, w miarę możności, na
zatrudnienie kolegów. Na tej zasadzie wielu poszło do Inland Steel, do CPR. Pani
Waleria Szczygielska, była w tym czasie sekretarką w CZASie. Ona powinna dostać
i dostała Złoty
Krzyż Zasługi. Również Dr. Rybak. Pani Panaro przyznano teraz honorowe
członkostwo SPK. Napewno się im należało.
Kontrakt na farmy trwał dwa lata. Zimą pracowało
się w lesie. Jeździło się do Roga, Highway 94. Róg był to bardzo przedsiębiorczy
Mazur, który po 1927 roku przyjechał do Kanady. Pani Rogowa była Ukrainką, ale w
domu pielęgnowało się polskie tradycje. Miał on
później skład węgla i drzewa opałowego. Pracowali u niego wraz ze mną
Mossakowski, Klimaszewski i Kiryluk. Musieliśmy sobie tam zbudować domek.
Pamiętam wydarzenie z czasów, gdy pracowaliśmy razem z Tadziem Gardziejewskim w
lesie, gdy zareagował gwałtownie ciśnięciem siekiery na uporczywe cięcie przeze
mnie starego drzewa.
Nie znosił sprzeciwu. Sprawa zakończyła się zgodnie i później wierzchołek tego
świerka stał między naszymi łóżkami jako memento. Jednego weekendu, gdy pod
koniec sezonu przyjechałem do Winnipegu, domek spalił się. Po powrocie zastałem
zgliszcza. Pamiętam taki szczegół, że w zgliszczach znalazłem książkę otwartą na
stronie z tekstem "Nie czas żałować róż, gdy płoną lasy". Ponieważ był to już
koniec sezonu nie odbudowaliśmy domku.
Cała praca w SPK ograniczona była w tym czasie do
okresów przyjazdów na weekendy z pracy w lesie. Tak trwało przez trzy lata. Jako
sekretarz SPK byłem wydelegowany na dworzec, aby witać nowe osoby przyjeżdżające
do pracy w Kanadzie. Przyjeżdżały m. inn. Polki z obozów niemieckich. Jedna z
takich grup przyjechała na kontrakt do pracy Kanadzie silna kampania walki z
gruźlicą. Mieliśmy kilku kolegów w sanatorium w St. Boniface. M.inn. chorowali
Białecki, Czernik i Biernacki. Zdecydowana postawa Stowarzyszenia i podjęcie się
opieki nad chorymi spowodowały, że udało się zatrzymać w Kanadzie tych chorych,
którym groziła deportacja do Włoch. Było to pierwsze ważniejsze osiągnięcie SPK.
Z tego okresu należało by także wspomnieć
pułkownika Sznuka, który pomagał nam na szczeblu federalnym. Po jednym z
przyjazdów z lasu wspólnie z innymi kolegami, m.inn. z
Mossakowskim, zdecydowaliśmy się na wynajęcie restauracji. Projekt nie był
udany, musieliśmy się z niego później wycofać. Okres pracy w restauracji dał
nam, jednakże, możność zaczepienia się w Winnipegu i uzyskania prawa stałego
pobytu. Sale nie wynajęte mogły być wykorzystane na działalność organizacyjną
SPK. I istotnie w tym
pierwszym okresie SPK przeniosło się formalnie do sal w naszej restauracji. Tam
odbywały się pierwsze zebrania miesięczne, zabawy, Mikołaj.
Po roku doszedłem do przekonania, że w tej branży
majątku nie zrobię. Miasta kanadyjskie nie odpowiadały mi psychicznie. Nie
znalazłem miejsca w Winnipegu, ani w innym mieście. Natura ciągnęła wilka do
lasu. Stąd też starałem się dostać do fabryki celulozy do Marathonu nad jez.
Superior. Zostałem przyjęty. W międzyczasie ożeniłem się. Brałem ślub u Św.
Ducha z jedną z pań, które witałem na dworcu jako przedstawiciel SPK. W
Marathonie zacząłem swoją karierę jako laborant. Do moich obowiązków należało
wykonywanie analiz zawartości wody w celulozie. Praca była monotonna ale dawała
mi
wiele czasu do myślenia i nauki. Dorobiłem sobie studia chemiczne. Przez 8 lat
mieszkaliśmy w Marathonie. Tam czułem się, że jestem u siebie w domu. Las
zaglądał nam w okna. Można było wyjść na chwilę i nazbierać świeżych grzybów na
obiad. Odwiedzali mnie tam czasem koledzy Gardziejewski i Klimaszewski. Ten
ostatni pracował przez jakiś czas w tej samej firmie. W dalszym ciągu
utrzymywałem kontakty z Winnipegiem, które jednak z biegiem czasu stawały się
coraz bardziej luźne.
Po jakimś czasie przenieśliśmy się do fabryki
papieru, do Turso położonego około 30 km od Ottawy. Tam awansowałem na
stanowisko "supervisor`a i dalej kierownika działu technicznego. Mieszkaliśmy
tam przez 13 lat. Chcąc dzieciom dać możność lepszego wykształcenia
przenieśliśmy się pod samą Ottawę. Mamy troje dzieci: Marysię,
Urszulę i Andrzeja. Andrzej urodził się w miejscowości Buckingham, stąd nazywamy
go żartobliwie "Prince of Buckingham Palace". Przenosiłem dzieci ze szkoły
anglojęzycznej do frankojęzycznej, umożliwiając im w ten sposób świetne
opanowanie obydwu języków.
W domu mówiliśmy po polsku. Mimi i Urszula opanowała również hiszpański. Mówią
również po polsku. Cała trójka poszła na medycynę. Mimi specjalizowała się w
medycynie tropikalnej. Teraz pracuje przy AIDS. Będąc obywatelką kanadyjską
pracuje w USA, ale gdy wyjeżdża za granicę używa paszportu kanadyjskiego, bo
jest z nim o wiele łatwiej
podróżować, jest milej widziany, niż amerykański.
Podróżuję wiele. Przez ostatnie 10 lat byłem
służbowo w Japonii około 20 razy. Nasza firma dostarcza firmom fotograficznym
celulozy na papier fotograficzny. Sposób pertraktacji z Japończykami jest
swoisty. Przychodzą na rozmowy z całym zespołem. Grupa ma
swojego "leadera", który zazwyczaj w rozmowie bezpośrednio nie bierze udziału.
Ma oczy przymknięte i tylko słucha. Gdy tylko coś nie idzie po założonej
poprzednio linii, słyszy się nagłe jakby szczeknięcie i wszyscy momentalnie
zmieniają linię. A przewodnik grupy znów
popada w drzemkę. Dowodem przyjaźni jest poczęstowanie głową karpia. Co kraj, to
obyczaj. Firma utrzymuje dla mnie mieszkanie w Londynie. Stamtąd wypadam na
kontynent. Doglądam jakości surowca do najlepszych gatunków papierów. Swego
czasu opracowałem metodę stosowania dodatku drzew liściastych do iglastych.
Teraz należy to do międzynarodowych standartów.
Z okresu mojej pracy społecznej wspominam Winnipeg, jako orkę na ugorze. W
Ottawie pełniłem przez 5 lat funkcję członka zarządu SPK a przez 2 lata -
prezesa. Największym naszym osiągnięciem była przebudowa domu Koła. 200 tysięcy
dolarów w latach 60-tych było wielkim wysiłkiem. Wartość tego domu wynosi teraz
2 miliony dolarów. Stary Ruta był sylwetką podoficera, doskonale dającego sobie
radę z inteligentami, których nie brak w Ottawie. Każdy z nich ma indywidualne
podejście do sprawy, nie zawsze praktyczne. Młody Ruta, obecny prezes Koła
przypomniał sobie, że kiedyś pożyczyłem Kołu 1000 dolarów. Odebrałem te sumę po
15 latach oczywiście bez procentów. Koło dobrze prosperuje.
Mam już 65 lat. Planuję odejście na emeryturę w
wieku 67 lat. Są inne wartości w życiu poza pracą zawodową. Znam angielski,
francuski, włoski, niemiecki. Próbowałem trochę hebrajskiego. Ale teraz stałem
się typowym Kanadyjczykiem, bo tu się osiedliłem.
Jednakże każdy w Europie, z którym mam kontakty odczuwa, że jestem
Europejczykiem. Cechą tego są znacznie szersze zainteresowania. Tego nie możemy
się wyprzeć. W Polsce jestem co roku lub co dwa lata. Dojeżdżam tam na weekendy
z Londynu. Odwiedzam bratanków - młode pokolenie jest najważniejsze. A los tych
młodych ludzi jest
naprawdę smutny. Każdy wyjazd do Polski jest ciężkim przeżyciem. Przed okresem
Solidarności nie angażowałem się we współpracę z Polską. Ale od 1980-go roku
współpracuje naukowo z Instytutem Papierniczym w Łodzi. Inżynierowie w Polsce są
bardzo dobrzy, ale ich wpływ na kierowanie zakładem jest minimalny. To rozpacz i
dlatego uciekają jak szczury z tonącego statku. Na Międzynarodowych
konferencjach Papierniczych bywam często. Najwięcej biorą w nich udział
przedstawiciele Finlandii, Szwecji i Niemiec Zachodnich.
Z Kanady przyjeżdża zwykle kilka osób. Prelekcje odbywają się zwykle w języku
angielskim z natychmiastowymi tłumaczeniami.Nie tłumaczą na rosyjski. W Polsce
mamy wysoko rozwiniętą teorię, ale nie umiemy przełożyć tego na działalność
praktyczną. Ostatnio byliśmy w Świeciu, w największym kombinacie papierniczym, w
dziale celulozy bielonej. Nie mogli uruchomić działu papieru, bo brakowało
pięciu motorów elektrycznych z Niemiec, na które zabrakło dewiz. Trudno
uwierzyć. Z punktu widzenia zachodniego, w przemyśle papierniczym, Polska jest
opóźniona o przynajmniej 30 lat. Tam tylko
się liczy, aby sprzedać dziś, bez względu na to ile to kosztuje. Żadnej
kalkulacji finansowej nie ma. Ważne jest tylko, aby uzyskać twardą walutę.
Gospodarka rabunkowa, gospodarka tonącego. Polska będzie kopciuszkiem Europy,
gdyby się znalazła w zespole narodów
zjednoczonej Europy. My nie mamy szans. Potencjał jest, niestety reszta ugrzęzła
w błocie. W tym systemie nie widzę nadziei na przyszłość. Ludzie, którzy by
mogli coś zrobić, nie mają głosu.
Inne moje zainteresowania ? Szczerze mówiąc, my
wszyscy wracamy do naszych ideałów pierwszych zainteresowań w młodości. Trzeba
być pożytecznym dla kogoś. Każdy z nas ma swoje zadanie w życiu. Moim ideałem
jest, aby znaleźć czas dla młodych. Zwłaszcza
tych w więzieniach. Tam znajduję młodych, zagubionych, którzy nie wiedzą na czym
stoją. Myślę, że można do nich trafić. Trzeba tylko mieć czas i cierpliwość. To
jest praca, która mnie fascynuje. Bardzo mi tych młodych żal. W odległości 30 km
od nas jest więzienie dla
młodocianych. Mam tam kontakty, również przez księży. Jest pole otwarte. Należy
dać im zatrudnienie, wprowadzać ich w czynne życie. To jest moje marzenie, może
to być ostatni niezrealizowany rozdział. Zdaję sobie sprawę, że żyjemy na
pożyczonym czasie po 65 roku życia. Trudno uwierzyć, że minęło już 40 lat od
naszych początków w Winnipegu.
|