Urodziłem się w roku 1919-tym, w
miasteczku Świsłoczy, pow. Wołkowysk, województwo
białostockie. Miałem dwadzieścia lat gdy wybuchła II wojna światowa. Wojna
zastała mnie w Dospudzie w szkole rolniczej w powiecie augustowskim. Pierwsze
strzały usłyszeliśmy spoza pruskiej granicy. Tego samego dnia, 1-go września
wkroczyło już wojsko niemieckie. Zdążyliśmy jeszcze na stację kolejową, aby
odjechać do swoich miejscowości. Tak nieoczekiwanie skończył się nasz kurs w
szkole rolniczej. Miałem w rodzinie siedmiu braci i dwie siostry. Czterech braci
służyło w wojsku w kampanii 1939-go roku. Rodzice mieli gospodarkę, niedużą, ale
wystarczającą aby Sowieci, którzy przyszli później uważali nas za kułaków.
Pamiętam, gdy już w kilka dni po napadzie na Polskę, kawaleria sowiecka jechała
przez nasze pole. Zastali mnie przy pracy w polu. Podjechał oficer i pyta:
"gdzie jest twój "pomieszczyk" (właściciel majątku). Odpowiedziałem mu, że
właścicielem gospodarstwa jest mój ojciec. Nie bardzo wierzył, że syn
właściciela pracuje z kosą. Po wkroczeniu Czerwonej Armii zaczęły się badania,
dochodzenia dotyczące naszego stanu majątkowego. Nie wolno było niczego
sprzedać. Taka inwentaryzacja powtarzana była co miesiąc. Trwało to do lutego
1940-go roku.
9-go lutego o czwartej nad ranem usłyszeliśmy stukanie do drzwi. Oficer z
rewolwerem i czterech "bojców" z karabinami zebrali całą naszą rodzinę,
postawili pod ścianą z rękami do góry. Przeprowadzili w domu rewizję w
poszukiwaniu broni. Nic nie znaleźli. Wszystkim mężczyznom kazali się ubrać i
przygotować prowiant na jedną dobę. Doprowadzili nas do posterunku, gdzie
przetrzymali nas w piwnicy do następnego dnia. Nie wiedzieliśmy co się stanie z
resztą rodziny. Następnego dnia załadowali wszystkich
mężczyzn na sanie i dowieźli na stację. Okazało się, że w wagonie już czekała na
nas cała rodzina. Ta metoda rozdzielania rodziny w momencie wysiedlania była
zapewne jednym z wypracowanych sposobów NKWD aby uniknąć niespodzianek.
Nie wiedzieliśmy dokąd nas wiozą. W Baranowiczach przeładowali nas na szerokie
tory. Dowieźli nas w końcu za Ural do obwodu czelabińskiego do miasteczka
Kisztyn. Przeładowali nas na wąskotorówkę i dowieźli nas do rejonu kopalni
miedzi i siarki
Karabasz. Zakwaterowaliśmy się po 2 do 4 rodziny w jednej izbie wielkości 10 x
12 stóp. Obiecywano, że na wiosnę dostaniemy nowe pomieszczenia. Na drugi dzień
po przyjeździe wydali nam ubrania robocze, poinstruowali, co mamy robić,
rozsortowali nas do
poszczególnych grup i zaczęła się praca. Przez pierwsze dwa tygodnie pracowałem
przy odwożeniu wagonikami urobionej rudy. Po tych dwóch tygodniach ciężkiej
pracy potworzyły mi się na całym karku bolesne wrzody. Puste wagoniki były
ciągnione końmi, a załadowane rudą zjeżdżały po pochylni do szybu. Musiałem za
nimi biegać i hamować patykiem, by nie zjeżdżały za szybko, bo groziło to
wykolejeniem. Dzięki wrzodom dostałem zwolnienie od lekarza Kulika. Przekazali
mnie do innej roboty, tym razem do wiercenia rudy. Była to ciężka praca, bo ruda
była miękka i z otworu wierconego
wytryskiwała oliwa, a w powietrzu unosił się pył. Łatwiej wierciło się w twardej
rudzie. Maszynę ustawiało się na trzech nóżkach i co pewien czas zmieniało się
tylko wiertło.
Wiosną dostaliśmy nowe baraki i
mieliśmy aż dwa pokoje na rodzinę. Wszyscy pracowaliśmy oprócz matki. Ojciec,
który miał już ponad 70 lat był zatrudniony na powierzchni. Praca w kopalni
trwała 10 godzin. Do tego dochodziła godzina na kąpiel, którą trzeba było zawsze
brać. Praca była bardzo wyczerpująca. Była przerwa na obiad.
Poza nią nie wolno było tracić czasu nawet na wypalenie papierosa. Przyłapanie
na takich przestojach mogło się skończyć 50-cio procentowym potrąceniem z
dniówki a nawet 6-cio miesięcznym więzieniem. Jeden dzień w miesiącu był wolny
od pracy. Wywierano duży nacisk na maksymalny wysiłek, bo ruda była potrzebna na
cele wojenne. Musieliśmy "dobrowolnie" zgadzać się na coraz większe przedłużanie
czasu pracy. Mimo tak ciężkiej pracy zarobki były minimalne, choć byliśmy
traktowani tak samo jak Rosjanie. Trzeba było sprzedawać co się jeszcze miało,
jakąś obrączkę albo zegarek, żeby kupić trochę żywności. Pamiętam, gdy siostra
dostała nowe ubranie robocze, przyszedł potem rachunek i się okazało, że nie
tylko, że nic nie zarobiła, ale była im jeszcze winna około 100 rubli.
Pracowałem w tej kopalni przez 18-cie miesięcy, aż do czasu, gdy dotarła do nas
wiadomość o umowie Sikorski-Majski. Usłyszeliśmy o tym z głośnika w świetlicy. W
świetlicy takiej odbywały się polityczne pogadanki i propaganda antyreligijna.
Chcieli nas koniecznie wychować na dobrych komunistów. Ludzie skakali z radości,
gdy się dowiedzieli o organizowaniu polskiego wojska. Rosjanie nam zazdrościli.
Pamiętam pierwszą Wielkanoc. Wypadło właśnie w wolny dzień. Chciałem dostać
zwolnienie, więc stuknąłem lekko drzewem w nogę. Stuknąłem trochę za mocno i
dostałem tydzień wolnego. Święta obchodziliśmy tak, jak nas było na to stać.
Jajek nie widzieliśmy, kiełbasy również. Czasem, gdy można było dostać trochę
więcej chleba, matka suszyła na piecu i zostawiała na czarną godzinę. Komendant
jednak chodził po domach, rewidował i zabierał chleb.
Gdy nadeszła wiadomość o zwolnieniu, nie słuchając rozkazu, zebrało się nas
ośmiu chłopaków i zdecydowaliśmy się pójść na własną rękę do dobrego kołchozu.
Oficjalnie nie wypuściliby nas, bo w kopalni było 50% Polaków. Gdyby wszystkich
wypuścili, kopalnia musiała by stanąć. Przed opuszczeniem kopalni wysłaliśmy do
polskiej ambasady,
do Moskwy, telegram po rosyjsku i po polsku, bez podania bardziej szczegółowego
adresu. Napisaliśmy, że jest nas tu ośmiu chłopaków, którzy chcą iść do polskiej
armii. W międzyczasie zostaliśmy przyjęci do pracy w kołchozie, bo potrzebowali
bardzo rąk do pracy. Przydzielili nam pole z grochem, dali kosy i polecili je
skosić. Kierownik kołchozu
pozwolił nam zbudować na tym polu szałas. Wzamian za to przyrzekł, że nie powie
o nas NKWD, które w międzyczasie szukało uciekinierów. Po dwóch tygodniach
postanowiliśmy, aby się dowiedzieć, czy nie przyszła do kopalni jakaś wiadomość
dla nas z polskiej ambasady. Losowaliśmy, kto miał pójść do kopalni, co wiązało
się z ryzykiem schwytania. Los przypadł na mnie. Musiałem iść 40 km i potem
jeszcze pociągiem z 50 km. Wróciłem do posiołka. Zabrałem ze sobą worek
wymłóconego grochu na plecy, aby swoim pomóc. Przyniosłem również trochę
mąki. Na dzień przed moim przyjazdem nadszedł z Moskwy telegram: "Proszę się
zwracać do Buzułuka, gdzie się
organizuje polska armia". Nie czekałem ani dnia. Pożegnałem swoich i wróciłem do
kolegów. Droga prowadziła przez syberyjski las. Usłyszałem wycie wilków.
Upatrzyłem drzewo na nocleg. Nagle usłyszałem odgłosy zbliżającej się
ciężarówki. Kierowca nie chciał się zatrzymać. Udało mi się jednak wskoczyć na
przyczepkę. Podwiózł mnie trochę, ale dalszą część drogi musiałem przejść
pieszo. Koledzy nie chcieli wierzyć, że mi się udało wrócić. Pokazaliśmy
telegram przewodniczącemu kołchozu, który z szacunkiem podziękował nam za pracę,
wyposażył nas w mąkę, zabraliśmy do tego worek z grochem. Dołączyło do nas
jeszcze kilkunastu Polaków z tego samego kołchozu, tak że było nas już razem 25-
ciu. Wyjechaliśmy do Buzułuku. Po drodze spotykaliśmy na każdej małej czy dużej
stacji Polaków wędrujących do polskiej armii. Poprzednio wydawano nam
zaświadczenie, po jednym na rodzinę, że jesteśmy wolnymi polskimi obywatelami.
Wyjeżdżając do Buzułuku nie mogłem tego zaświadczenia zabrać ze sobą, bo rodzina
została by bez żadnego dokumentu. Dlatego bardzo nam się przydał telegram z
polskiej ambasady. Ułatwiało to nam dostanie się bez kolejki po chleb."Rebiata w
armiu idut" (chłopcy idą do wojska) było magicznym zaklęciem.
W Buzułuku - jesień, zimno. Zarejestrowano nas, zaprowiantowano i zakwaterowano.
Problemem był brak misek, a bez nich nie można było dostać zupy z kotła.
Potrzeba jest matką wynalazków. Robiliśmy miski z arbuzów przeciętych na pół i
wydrążonych. Każdy miał za cholewą swoją łyżkę. Po dwóch tygodniach przekazano
nas do 5-tej dywizji do Tatiszczewa. Grupę naszą prowadził plutonowy. Dostaliśmy
na drogę po dwie ryby na
osobę. Podróż trwała ponad tydzień. Ryba była sucha, sprasowana. Wystarczyła na
dwa dni, a potem groził głód, trzeba było szukać jedzenia na własną rękę. Czasem
stało się po dwa dni na stacji. Któremuś z naszej grupy udało się "wywąchać", że
w jednym z
wagonów jest transport kiełbasy. Trzeba było zabawić strażników i odwrócić ich
uwagę, a w tym czasie kilku silnych chłopaków otworzyło wagon i wyrzuciło pakę z
kiełbasą. Okazało się, że była to dobra, krakowska kiełbasa. Strażnicy nawet nie
zauważyli, że wagon został otwarty. Objedliśmy się tą kiełbasą i pochorowaliśmy
się. Prawdopodobnie z picia wody z lokomotywy. Dostaliśmy biegunki.
Dobrnęliśmy wreszcie do Tatiszczewa. Dostaliśmy namioty na 10 osób. Trzeba było
postawić ten namiot w bardzo błotnistym terenie. Udało mi się znaleźć deskę,
która posłużyła mi za łóżko. Dostaliśmy się wreszcie przed komisję poborową.
Sekretarz wyczytywał nasze nazwisko, imię wiek i wykształcenie. Pułkownik Sulik
stał na
podwyższeniu i od razu decydował o przydziale do rodzaju broni. Trafiłem do
plutonu łączności piechoty, a mój brat do artylerii przeciwpancernej. Drugi
brat, który później zmarł w Rosji, dostał przydział również do łączności.
Dostaliśmy wreszcie ciepłe kwatery.
Nie mieliśmy jeszcze przydziałów mundurów. Każdy chodził w tych, w których
przyszedł. Byłem w dość szczęśliwym położeniu, bo miałem jeszcze buty z
cholewami z Polski i dobrą kurtkę. Ćwiczenia szły już pełną parą. Niektórzy,
jednak, byli bardzo słabo ubrani, zwłaszcza ci, którzy wyszli z więzień. Po paru
tygodniach zorganizowano szkołę
podoficerską. Przydzielono mnie do niej, chociaż nie miałem zbyt wielkiej
ochoty. Zakwaterowano nas w bardzo prymitywnych barakach bez dachu. Stale trzeba
było czyścić karabiny, bo ciągle kapało na nie. Kapitan Gnatowski był dowódcą
naszej kompanii. Tłumaczył nam, że żołnierz, to jak zakon. Żołnierz nie powinien
być żonaty, (on sam był kawalerem). Nie uznawał rzeczy niemożliwych. Dyscyplina
była niesamowita. Wyżywienie było bardzo słabe. Nasze porcje podzieliliśmy
ochotniczo na pół, aby wyżywić cywilów, którzy dołączyli do wojska. Ćwiczenia
były bardzo wyczerpujące. Dzień
zaczynał się 15 minutową gimnastyką w koszuli (była zima!). Odśpiewaliśmy "Kiedy
ranne" i krótką modlitwę. Na śniadanie - kawa i przydzielone, poprzedniego dnia,
100 gramów chleba.
W lutym zaczęliśmy
przygotowywania do wyjazdu na południe do Dżalal Abad. Skończyliśmy tam naszą
szkołę podoficerską. Było tam o tyle lepiej, że klimat był cieplejszy. Nauczyłem
się dyscypliny, marszu, ale za to straciłem sporo w wyszkoleniu jako
łącznościowiec. Po ukończeniu szkoły zostałem awansowany na starszego strzelca i
wróciłem do łączności. Szkolono nas w obsłudze radiostacji, telefonów. W Dżalal
Abad dostałem list od siostry z wiadomością o śmierci ojca. Wszyscy
przechorowali się na tyfus i ojciec nie przetrzymał. Brat mój, który był w
13-tym pułku łączności zmarł na
czerwonkę, już w transporcie do Krasnowodzka. Nie wiem nawet, czy go pochowali,
może go wyrzucili po prostu z wagonu. Cały szlak naszego wojska w Rosji był
znaczony grobami. Dostaliśmy się do Persji, do Pahlawi i dalej z piątą dywizją
na Środkowy Wschód. W Kirkuku, zostałem przydzielony do 5 batalionu łączności.
Byliśmy z
dala od frontu. Potem nastąpił wyjazd do Włoch. Pod Monte Cassino zgłosiłem się
na ochotnika do oddziałów dowożących amunicję na pierwsze linie. Jeździłem
nocami jeep'em. Mój towarzysz, Majorowski, każdego dnia po szczęśliwym powrocie
z linii, żegnał się i mówił: "dzieciaczki się cieszą, bo tata wrócił do domu".
Jeździliśmy bez
świateł, bez sygnałów. Trzeba było się pilnować taśmy, która wyznaczała drogę.
Często jeden musiał leżeć na masce i głosem informować kierowcę.
Przyczepiało się białe ręczniki do jeepa jadącego w przodzie. Ułatwiało to
orientowanie się w ciemnych nocach.
Byliśmy często pod obstrzałem karabinów maszynowych. Najgorsze były te wiszące
rakiety, gdy jechaliśmy korytem rzeki z dość dużą szybkością pod silnym
obstrzałem. Szczęśliwie nie mieliśmy dużych strat. Z naszej grupy tylko jeden
został rozbity. Jeśli nie udało się nam rozładować amunicji do drugiej godziny w
nocy, wtedy trzeba było wracać ze względu na zwiększający się o tej porze ogień
artyleryjski.
Zakończenie wojny pamiętam dobrze. W naszym oddziale panowało przygnębienie, bo
zdawaliśmy sobie sprawę, że nie mamy dokąd wracać. Nastąpił okres agitacji za
powrotem do Polski. Oczywiście nie wchodziło to w rachubę, bo domy nasze zostały
po
drugiej stronie nowej granicy. Wreszcie rozeszła się wieść, że Kanada
zdecydowała się przyjąć 4 tysiące naszych żołnierzy. Zgłosiłem się do pracy na
farmach. Było to w roku 1946-ym. 20-go listopada wylądowaliśmy w Kanadzie.
Przyjeżdżały komisje rolnicze z Kanady. Początkowo miałem przydział do
Brytyjskiej Kolumbii, ale potem się okazało, że prowincja ta nie przyjęła
nikogo. Przyjechaliśmy do Winnipegu. Przekazano mnie na farmę do miejscowości
Assiniboine w prowincji Saskatchewan. Pracowałem tam dwa lata na kilku farmach.
Po skończeniu kontraktu wróciłem do Winnipegu w poszukiwaniu
pracy. Było bardzo trudno o pracę, bo w międzyczasie wrócili również z wojska
Kanadyjczycy. Wreszcie dostałem pracę w Abitibi przy wyrębie papierówki.
Przepracowałem tam jedną zimę. Zarabiałem po siedem dolarów za jeden kord
wyrąbanej sosny. Było to dobre wynagrodzenie. Przez dzień wyrabiało się dwa
kordy. Udało mi się potem dostać pracę w Winnipegu na kolei, gdzie
przepracowałem 18 miesięcy. Praca była ciężka, więc postanowiłem zmienić zawód.
W urzędzie zatrudnienia spotkałem kolegę, który zdecydował się wziąć kurs
tapicerski. Poszedłem razem z nim. I od tego czasu zacząłem robić kanapy.
Ożeniłem się w 1951- szym. Żona pracowała w szwalni i zarabiała 12 dolarów na
tydzień. Ja dostawałem 17 dolarów. Po roku kupiliśmy domek na Flora Street.
Zaczęły przychodzić dzieci, Basia, Frank, Celinka, Marysia, Pawełek i Jadzia. Są
już dwie wnuczki. Jadzia kończy jeszcze uniwersytet. Basia i Cenia są zamężne.
Franek pracuje
ze mną mimo, że skończył geologię. Ma zamiar przejąć po mnie przedsiębiorstwo.
Nigdy nie brałem zasiłku dla bezrobotnych. Do SPK należę od 30-tu lat. Ostatnio
przez 5 lat Nr 13, a obecnie jestem prezesem tego Koła.
|