Pochodzę z okolic
Lwowa, z
miejscowości
Kłodno Wielkie.
Rodzice mieli
gospodarstwo.
Rodzina składała
się z czterech córek
i jednego brata
Józefa. Miałam
jedenaście lat i
chodziłam do czwartej klasy szkoły powszechnej kiedy wybuchła
wojna. Mój brat wyjechał w maju 1939-go roku do Niepokalanowa, do
Zakonu Franciszkanów u Ojca Maksymiliana Kolbe i odbywał tam
nowicjat. Z rozpoczęciem wojny rozpuszczono ich do domów. Bardzo
utkwił mi w pamięci dzień powrotu brata spod Warszawy.
Pamiętam również dokładnie wywózkę
do Rosji. Było to 10-go
lutego 1940-go roku. Rano normalnie wstałam do szkoły. Mieszkaliśmy
z dala od wioski, na parcelacji. Do szkoły trzeba było iść ponad
godzinę. O szóstej rano usłyszałam pukanie do drzwi. Mama była
przerażona, bo w domu nie było ani ojca, ani brata. W domu były dwie
ciocie. Ciocia Marysia podeszła do drzwi i zauważyła kilka osób.
Zapowiedzieli nam, aby się szybko ubrać i przygotować do wyjazdu.
Zabraliśmy żywności na kilka dni. Nie powiedziano nam dokąd mamy
jechać. Mama zwróciła uwagę, że męża nie ma z nami. Odpowiedział
jej na to jeden z żołnierzy: "Nie martw się tam dostaniesz drugiego męża". Najmłodsza siostra miała pół roku. Była z nami również
babcia, staruszka. Cioci, nie pozwolono odejść do swojej rodziny i
musiała pojechać razem z nami. Załadowali nas na sanie i zawieźli na
dworzec kolejowy. Tu spotkaliśmy wszystkich naszych sąsiadów z
parcelacji. Ciocia spotkała wszystkie swoje dzieci i dołączyła do nich.
Zapakowano nas do bydlęcych
wagonów. Czekaliśmy tam
ponad dobę. W międzyczasie znalazł się ojciec. Odnalazł nas dzięki
psom, które zaprowadziły go do naszego wagonu. W transporcie byliśmy ponad trzy
tygodnie. Mieliśmy tylko suchy prowiant i
"kipiatok" (gorąca woda). W wagonie mieliśmy piec. Gdy pociąg ruszył zaczęliśmy płakać i
śpiewać: "Kto się w opiekę podda Panu
swemu". Po trzech tygodniach dotarliśmy w okolice Świerdłowska.
Saniami wieziono nas cztery godziny do osady.
W "posiołku" (osadzie) były
przygotowane baraki. W jednym
domku mieszkaliśmy razem z czterema rodzinami z tego samego
transportu. Miejscowi, także przesiedleńcy, byli dla nas uprzejmi.
Rosjanka, widząc matkę z maleństwem na ręku przyniosła kwaterkę
mleka i jajko. Podzieliła się z tym co miała. Matka zaplanowała zakup
kozy na spółkę z drugą panią, która również miała maleńkiego synka,
jak nasza Zosia. My starsze chodziliśmy do szkoły, a Zosia do żłobka.
Starsze rodzeństwo pracowało w lasach. Podczas lata pracowali przy
nacinaniu sosny i zbiorze żywicy. Ja zajmowałam się siostrą, zwłaszcza,
gdy zachorowała na odrę. Bardzo mi utkwiło w pamięci czterdzieści
trumienek ustawionych w rzędzie, gdy dzieci masowo wymierały na
odrę. Pozostała przy życiu tylko moja siostra i chłopiec, maleństwa,
które chowały się na kozim mleku. Umarł również synek komendanta.
Lekarz był bezradny. Przeżyliśmy z trudem ciężką zimę syberyjską. W
barakach było bardzo zimno. Najbardziej dokuczały nam pluskwy. Nie
można ich było wytępić. Do tego rozpleniły się wszy.
Śpiewaliśmy z radości pieśni
patriotyczne i religijne.
Osiedleńcy innych narodowości, Niemcy i Rosjanie, zazdrościli nam.
Po amnestii spakowaliśmy się. Miejscowi chcieli nas zatrzymać, bo
potrzebowali robotników. Straszyli nas, że nas głód wykończy zanim
dostaniemy się do Polski. Kierowaliśmy się tam, gdzie się organizowało
polskie wojsko. Jechaliśmy pociągiem, nie mieliśmy jednak żywności.
Dojechaliśmy na południe. Było wprawdzie cieplej, ale za to dokuczał
nam głód. Zatrudnili nas w kołchozach, przy zbiorze bawełny.
Dopiero tam dowiedzieliśmy się o
organizowaniu Polskiej
Armii. Ojciec pojechał aby ją odszukać. Mnie wraz z siostrą
ulokowano w sierocińcu w Dżizaku. Starsze siostry poszły do pracy.
Jako zapłatę dostawaliśmy "lepioszki", placek chlebowy. Musieliśmy
się dzielić tym z matką i jedną z sióstr, która nie pracowała. Ojciec
przed odejściem do wojska zakupił nam cały worek cebuli i worek brukwi. Pamiętam, gdy zachorowałam poważnie i miałam silne krwotoki przy
zbieraniu bawełny. Musiałam zostać w domu. Lekarz
stwierdził, że mam zapalenie płuc. Jakoś, z Boską pomocą, przeżyłam
chorobę. Wysłano mnie do sierocińca.
Pewnego razu przyjechał po nas sierżant z polskiego wojska i
zabrał nas bliżej wojska. Wojskowi ściągali swoje rodziny.
Wyjechałam z sierocińcem wraz z młodszą siostrą do Pahlavi, do
Ahwazu. Matka ze starszymi siostrami przyjechały później do Persji.
Pamiętam, że schodząc ze statku obciążona bagażem i trzymając Zosię
na ręku, zachwiałam się i wpadłam nieomal do wody. W Pahlawi
można było już dostać wszystko do jedzenia, byle tylko mieć pieniądze.
Dzieci zaczęły gwałtownie chorować po zjedzeniu tłustej baraniny.
Wywieziono cały sierociniec do Teheranu. Tęskniłam bardzo za matką.
Załadowano nas na statek i
wywieziono do Wschodniej Afryki.
Osiedle nazywało się Masindi. Mieszkały w niej sieroty, które
potraciły rodziców. Zaczęłam tam chodzić do szkoły, do 6-tej klasy i
potem do I-szej gimnazjalnej. Zorganizowano nam również
Harcerstwo. W Masindi byłam ponad rok. Wreszcie małym statkiem
odwieziono nas do Bwana M' Kubwa, do południowej Rodezji, gdzie wreszcie połączyłam się z matką. W Lusaka uczęszczałam do
gimnazjum. Mieszkałyśmy w internacie, po cztery w jednym domku.
Codziennie rano i wieczorem gromadziłyśmy się na placu i śpiewaliśmy
wspólną modlitwe. W szkole mieliśmy nauczycieli, których
sprowadzono z Cypru. Byli wśród nich inżynierowie, prawnicy i inni,
którym udało się uciec z Polski przed zawieruchą wojenną. W szkole
było nas kilkaset uczniów. Mieliśmy specjalne podręczniki. Harcerstwo
było bardzo dobrze zorganizowane. Pamiętam, że bardzo boleśnie
przeżywaliśmy wiadomość o tragicznej śmierci generała Sikorskiego.
Do Lusaka wyjeżdżaliśmy raz w tygodniu. Robiliśmy małe zakupy z
drobnych pieniędzy kieszonkowych, które nam przydzielano.
Miejscowi odnosili się do nas przychylnie. Było tam sporo Hindusów,
przeważnie zajmujących się handlem. W szkole uczono nas
angielskiego, ale mieliśmy nauczycielkę staruszkę, która niestety
niewiele nas nauczyła. W Afryce byłam blisko cztery lata, do 1948-go
roku. Wtedy dopiero wyjechałyśmy do Anglii z matką i siostrami. Brat mój, który przeżył Monte Cassino, zginął pod Loreto spalony w czołgu.
Ciężko przeżyłam wiadomość o jego śmierci.
Do Kanady przyjechaliśmy sprowadzeni przez wujka, który nas sponsorował. Po przyjeździe do Winnipegu rozpoczęłam pracę w
szwalni. Męża poznałam na majowym nabożeństwie. Zaprosił mnie do
kina. I zaczęło się. Mamy teraz sześcioro dzieci, cztery córki i dwóch
synów. Najstarsza, Barbara skończyła socjologię i pracuje jako "social
worker". Marysia skończyła magisterium z biochemii. Cecylia studiuje
w Quebecu. Wszyscy skończyli średnie i wyższe studia. Mimo
licznych obowiązków domowych, należę od szeregu lat do Koła Pań
im. Emilii Plater przy SPK.
|