Urodziłem się w roku 1919 w Warszawie.
Mieszkałem w Warszawie przez 10 lat.
Zmiany miejsca pracy ojca spowodowały również zmiany miejsc zamieszkania i
zmiany szkół, do których chodziłem. Przenosiliśmy się z Warszawy do Sierpca,
potem na dwa lata do Wilna i na cztery lata do Łomży. Gdy wybuchła wojna w
1939 roku przebywałem w Broszniowie w województwie stanisławowskim. Byłem
tam na praktyce. Udało mi się ją dostać w tej samem miejscowości, gdzie
mieszkali moi rodzice. Gdy ojciec został powołany do wojska ja, jako
najstarszy mogłem się zaopiekować rodziną. W domu wiele słyszeliśmy o
naszych sąsiadach Rosjanach. Ojciec służył w armii rosyjskiej i sporo nam
opowiadał o tamtych czasach, na ogół niezbyt pochlebnie. Pracowałem w
tartaku. W Łomży uczęszczałem do szkoły
przemysłu drzewnego i w tartaku, w Broszniowie, odbywałem swoją praktykę. Z
chwilą wkroczenia na te tereny bolszewicy upaństwowili wszystko, również
tartak, w którym odbywałem praktykę. Tak więc stałem się pracownikiem
państwowym. Bolszewicy wyrzucili nas z mieszkania i dostaliśmy w zamian
jeden pokój na poddaszu. Mieszkaliśmy tam do kwietnia 1940-go roku. W tym
miesiącu bolszewicy wywieźli na wschód naszą całą rodzinę, to znaczy matkę,
dwóch moich młodszych braci i mnie. Ojciec został powołany w pierwszych
dniach wojny do Grodna i nie mieliśmy o nim żadnych wiadomości. Znaleźliśmy
się w towarowych wagonach z prymitywnymi pryczami. Wagon był przepełniony.
Dziura w podłodze
służyła do załatwiania potrzeb fizjologicznych. Było nas w wagonie około 50
osób. Każdy zabrał ze sobą tyle, ile mu się udało. Jechaliśmy około 17 dni.
Na polskiej granicy musieliśmy się przeładować na wagony szerokotorowe.
Dojechaliśmy do Kazachstanu do sowchozu zajmującego się produkcją zboża.
Wyładowali nas tam i rozdzielili na różne grupy. Nam dano przydział na
mleczną farmę. Było to o tyle dobre, że od czasu do czasu mogliśmy dostać
odciąganego mleka. Zrobiono nam fotografie i wydano paszporty z ważnością na
5 lat. W paszportach tych było zaznaczone, że nie wolno się nam oddalić z
naszego rejonu. Na samym wstępie zapytano się mnie o zawód. Nie bardzo się
mogłem z nimi dogadać, bo rosyjskiego nie znałem. Ostatecznie przydzielili
mnie do stolarza, bo uczyłem się kiedyś tego zawodu. Stolarz dał mi brzózkę
i siekierę i polecił zrobić z tego dyszel. Nie długo jednak pracowałem jako
stolarz. Wkrótce wysłali mnie do zbioru siana. Wstawaliśmy rano razem ze
słońcem, i wracaliśmy z pracy razem ze
słońcem. Na sianokosach żywiono nas dość dobrze. Na śniadanie na przykład,
dostawaliśmy chleb i kwaśne mleko. Na obiad - zupę, a w niej nawet
przytrafiał się kawałek mięsa. Pozostali członkowie naszej rodziny nie
dostawali nic do jedzenia. Mieli wprawdzie przydział pracy, ale otrzymywali
zarobki w postaci gotówki i o jedzenie musieli się starać sami, a nie bardzo
było od kogo kupić. Otrzymywaliśmy od rodziny w Polsce listy i kilka razy
nawet paczki. Udało się nam skomunikować z dziadkiem w Warszawie za
pośrednictwem Czerwonego Krzyża. Ten z kolei podał nam adres ojca i na ten
adres pisaliśmy wielokrotnie, mimo, że odpowiedzi żadnej nie otrzymywaliśmy.
Ciągle jednak żyliśmy nadzieją, że list kiedyś dojdzie do adresata.
Najważniejsze jednak, że wiedzieliśmy z listu dziadka, że ojciec żyje.
Dotarła do nas wreszcie wiadomość o tworzeniu się Polskiej Armii. Dotarł do
nas również list od ojca z wysłanymi przez niego pieniędzmi i wiadomością,
że jest w Tatiszczewie, gdzie organizują się polskie oddziały i gdzie nas
oczekuje. Nie było to jednak takie proste. Udałem się do kierownika farmy
mlecznej. Zapowiedział,
że wypuści nas, ale dopiero po zbiorach. Było by to zbyt późno, bo to
oznaczało, że zamierza nas wypuścić w zimie. Wobec tego "na lewo" udało się
nam dostać parę wołów, podwodę i dostaliśmy się w ten sposób do stacji
kolejowej odległej o jakieś 10 kilometrów. Matka poszła na stację zakupić
bilety. Udało się jej dostać bilety, ale tylko do Uralska. Tatiszczewo było
określone jako strefa wojskowa i biletów do tej miejscowości nie
sprzedawano. Wyładowaliśmy się więc w Uralsku i zaczęliśmy wysyłać depesze
do ojca. Zatrzymaliśmy się na stacji kolejowej, bo było to jedyne miejsce,
gdzie można było przenocować, na gazecie na podłodze. Po kilku dniach
zatrzymał się na stacji transport Polaków do wojska. Porozumiałem się z
kierownikiem transportu. Zgodził się mnie zabrać, ale miał zastrzeżenia co
do zabrania matki i młodszych braci. W końcu jednak zgodził się pod
warunkiem, że nie będą wychodzić z wagonu w czasie postojów na
stacjach, aby ich nikt nie zobaczył. Załadowałem matkę i braci do wagonu i
wróciłem po walizkę, która została na stacji. Zanim udało mi się powrócić z
walizką pociąg odszedł z matką i braćmi, a sam zostałem na peronie bez
dokumentów, z walizką w ręku. Nie miałem innego wyjścia jak czekać na ojca,
który może nareszcie się dowie o miejscu naszego pobytu. Pozostałem na
stacji, która była co pewien czas kontrolowana przez milicję. Po jakichś
dwóch dniach przyjechał ojciec. Przeraził się, gdy się dowiedział, że matka
z braćmi wyjechała z transportem wojskowym. Nie pozostawało nam nic innego
jak pojechać do Tatiszczewa. Ojciec jako wojskowy nie miał trudności z
otrzymaniem biletu. Szczęśliwie okazało się, że matka dotarła do Tatiszczewa
i jest już w obozie wojskowym. W tym właśnie czasie
władze postanowiły wysłać rodziny wojskowe na południe, bo nie było dla nich
wyżywienia. Mimo iż miałem zamiar natychmiast zapisać się do wojska,
zdecydowałem się, jako najstarszy, pojechać razem, by zaopiekować się matką
i braćmi. I znów po męczącej podróży znaleźliśmy się nad rzeką Amu-Darią.
Chcieli nas wysłać w górę rzeki barkami. Kobiety jednak sprzeciwiły się,
jako że kobiety zwykle są odważniejsze niż mężczyźni. Wsadzili nas wobec
tego do wagonów i
wywieźli, nie wiadomo dokąd.
Wylądowaliśmy w kołchozie pod Frunze. Przydzielili nas do Kirgiza i dali nam
na mieszkanie jeden chlewik. Wkrótce po przybyciu poszedłem do pracy na
farmę tytoniową. Dostawałem za pracę jeden posiłek dziennie. Była to
zacierka na wodzie. Po miesięcznym rozliczeniu okazało się, że nie dostanę
żadnej wypłaty, że jestem im winien pieniądze. Matka i bracia nie dostawali
nic. Mieliśmy przydział
po pół kilograma chleba na osobę, ale nie mieliśmy pieniędzy, aby go
wykupić. Następnego miesiąca nie poszedłem już do pracy. Szczęśliwie w
niedługim czasie przyjechał ojciec z wojska, by nas zabrać ze sobą.
Zapakowaliśmy się na pociąg i dołączyliśmy do wojska. Były już wtedy
zorganizowane rodziny wojskowe i zakwaterowano nas blisko ośrodków
wojskowych. Stawiłem się do poboru, do 4-tego batalionu pancernego. Było to
w miejscowości Czornaja Reczka. Nie mieliśmy jeszcze wtedy żadnych mundurów.
Niektórzy dostali buty. Potem przyszły mundury pochodzenia estońskiego. Były
do niedobrane części, często barwne. Zaczęło się szkolenie. Zostałem
przydzielony do szkoły podchorążych broni pancernej. Szkolenie trwało dwa
lata w bardzo prymitywnych warunkach. Zaczęło się od podstawowego szkolenia
piechoty.
Kopaliśmy studnie. Pierwszym transportem w marcu, kwietniu wywieźli nas do
Krasnowodzka i tam czekaliśmy na załadowanie. W naszych oddziałach było
wielu mechaników, którzy reperowali miejscowym traktory i za to dostawaliśmy
zboże i kaszę od kołchoźników. Dzięki temu nasz oddział był lepiej
wykarmiony od
innych. Dzieliliśmy się z naszymi przydziałami z innymi oddziałami, które
często przyjeżdżały wygłodzone, słaniające się na nogach. Załadowali nas
wreszcie na tankowiec w bardzo prymitywnych warunkach. Latryny były za
burtą. Obawialiśmy się, że ktoś wyleci za burtę. Dojechaliśmy wreszcie do
Pahlawi, gdzie wyładowano nas na brudną plażę. Potem wysłano nas do namiotów
dezynfekcyjnych, gdzie
nas dokładnie wygolili. To golenie każdy pamięta. Potem dezynfekowano nas
lizolem. Wszystkie nasze rzeczy zostały spalone i wydano nam nową bieliznę,
mundury, buty. Trzy pierwsze racje żywnościowe angielskie spowodowały po
rosyjskich racjach ogromny szok. Sardynki, malinowe konfitury jadło się
razem i oglądało się za następną porcją.
Zatrzymaliśmy się następnie w Ahwazie. Było tam bardzo ciepło w porównaniu z
Rosją. Załadowano nas znów na pasażerski statek holenderski, przerobiony na
transportowiec wojskowy. Dowiózł nas do Palestyny. Poczuliśmy się prawie jak
w domu. Wszędzie można było rozmawiać po polsku. Obóz w Gederze był
przeznaczony na odkarmianie nas po przejściach w Rosji. Wielu wycieńczonych
tyfusem, po otrzymaniu tych sutych racji żywnościowych zaczęło chorować.
Szkoła podchorążych prowadziła przez cały czas intensywne szkolenie.
Przewieziono nas do Egiptu do Main pod Kairem. Przed nami była tu Brygada
Karpacka. Od niej odbieraliśmy obóz. Kair był wtedy pełen najrozmaitszego
wojska. Nawet, gdyby się tam pokazali niemieccy żołnierze, nikt by ich
prawdopobnie nie zauważył. Było tam
sporo restauracji różnych narodowości. Ci, którzy szybko poznali miejscowe
"chody", wiedzieli, gdzie można kupić sok malinowy, a gdzie czysty spirytus.
Dostaliśmy wreszcie pierwsze czołgi typu mark 4, które były uzbrojone w
jeden ciężki karabin maszynowy. Następnie dostaliśmy typ valentine, a
później mathylde. Niewiele brakowało, a wysłano by nas na front przed
przeszkoleniem, jako piechociarzy. Posuwała się bowiem wtedy niemiecka
ofensywa Rommla.
Dowiedziałem się o przyjeździe rodziny do Teheranu. Mama ze starszym bratem
Andrzejem znaleźli się w obozie, ojciec w szpitalu, podobnie jak młodszy
brat Julek. Zgłosiłem się wtedy do komendanta szkoły o urlop, który, ku
mojemu zdziwieniu dostałem. Udało mi się dostać jakimś samochodem do
Teheranu i odwiedzić rodzinę.
Szkoła podchorążych ulokowana była w
Khanaquin i pozostawała tam aż do wyjazdu do Włoch. Promocję dostaliśmy
jeszcze w Iraku. Przydzielono mnie do 6-tego pułku pancernego do I-go
szwadronu w stopniu kaprala. Przetransportowali nas do Włoch, do Neapolu i
dalej pieszo do obozu przejściowego pod Neapolem.
Czekaliśmy tam na przyjazd sprzętu. W słonecznej Italii lał wtedy bez
przerwy deszcz. Szczęśliwie zabrałem ze sobą, jako jeden z nielicznych, buty
gumowe, które bardzo się wtedy przydały, gdy z namiotu wychodziło się wprost
do ogromnej kałuży. Niemcy bombardowali Neapol prawie co noc, ale nigdy ani
jedna bomba nie spadła na nasz obóz. Widocznie nie wiedzieli, że tu
jesteśmy.
Pierwszą naszą akcją było Monte Cassino i Piedimonte. Z naszego pułku poszły
do akcji tylko wyznaczone załogi. Dołączyły one do pułków nowozelandzkich,
które miały unieruchomione czołgi. Były one używane raczej jako artyleria i
naszym zadaniem było prowadzenie z nich ognia. Poszliśmy pod Piedimonte.
Początkowo był absolutny spokój. Zastanawialiśmy dlaczego Niemcy nie
strzelają do nas.
Widocznie byli wtedy zaangażowani na innych odcinkach. Poszliśmy do natarcia
tego samego popołudnia bez uzupełnienia paliwa. Szliśmy na gąsienicach, więc
spaliliśmy sporo paliwa. Posuwaliśmy się doliną rzeki wzdłuż drogi numer 6.
Nasz pluton dostał rozkaz, aby wejść do miasta. Natknęliśmy się na ogromny
lej na drodze, który uniemożliwił dalsze posuwanie. Nadchodził wieczór. Nie
mieliśmy piechoty i zgodnie z zasadą musieliśmy się na noc wycofać.
Następnego dnia
podeszliśmy pod miasto. W trzecim dniu natarcia natknęliśmy się na lej
i czołg został unieruchomiony. Ustawiliśmy karabin maszynowy i schroniliśmy
się pod czołgiem. Przez cały dzień okładali nas moździerzami. Około 6-tej po
południu pocisk z moździerza uderzył tak blisko, że odłamki poszły pod czołg
i wszyscy zostaliśmy ranni. Dostałem trzy odłamki, w kolano, w pachwinę i
jeden w udo. Wysłali mnie i całą załogę do szpitala w Casamassima. Odłamka z
pachwiny mi
nie wyjęli i mam go do dzisiaj. Później, gdy ściągnięto czołg okazało się,
że dostał tyle pocisków, że klap nie można było otworzyć. Leżałem miesiąc w
szpitalu. Byłem stosunkowo lekko ranny i nawet mogłem chodzić. Początkowo
dali mi pensję inwalidzką w Anglii, ale potem, gdy się zorientowali, że
odłamek się nie rusza, dali mi 80 funtów i na tym się skończyło. Dwóch
ciężej rannych wysłano na leczenie do
Anglii. Nie wrócili już do jednostki i zapisali się na Uniwersytet w
Londynie.
Zdecydowałem się, niezupełnie formalnie, wrócić do pułku ze szpitala.
Zameldowałem się pułkownikowi. Później przyszły za mną listy gończe. Było
sporo bałaganu w administracji szpitalnej. Dowódcy oddziałów byli dumni, że
ich żołnierze woleli wracać do oddziałów liniowych, niż wałęsać się gdzieś
po oddziałach uzdrowieńców. Opowiadano straszne historie o tych oddziałach
uzdrowieńców. Stosowano tam męczące terapie, gimnastykę i inne zabiegi, tak,
że wielu wolało wracać do oddziałów. Po powrocie do oddziału mój pułk był
pod Loreto. Czołgi były już obsadzone, dla mnie czołgu zabrakło.
Przydzielili mnie do dowozu amunicji. Przez całą wojnę nigdy nie najadłem
się tyle strachu co w tej służbie. Dowoziliśmy amunicję do swojego pułku na
punkt zborczy, z którego
zabierały ją frontowe oddziały. Pamiętam jak raz Niemcy obłożyli nas
obstrzałem, gdy znajdowaliśmy się na parku pod kupami amunicji. Szczęśliwie
nie byłem długo w tej służbie i przekazano mnie znów do czołgu.
Rzucono nas na lewe skrzydło i posuwaliśmy
się naprzód bez większego oporu. Niemców braliśmy do niewoli całymi
gromadami i tylko machaliśmy ręką, żeby szli do tyłu. Niemcy byli tam
zupełnie zdezorientowani i łatwo się poddawali. Potem posuwaliśmy się na
Bolonię i tu właściwie skończyła się akcja. Krzyż Walecznych dostałem za
akcję na Piedimonte. Później dostałem przydział do Gubio na instruktora
czołgu sherman. Słabo znając język angielski musiałem tłumaczyć instrukcje
na język polski. Już do końca wojny pełniłem tę funkcję instruktora.
Wyjechaliśmy do Anglii statkiem do Southampton. Stamtąd do obozu
spadochroniarzy do Hardwig camp. Patrzyłem z okien wagonu na Anglię, gęsto
zaludnioną, gdzie dom stał przy domu, gdzie nie wiedziało się gdzie się
jedno miasto kończy a drugie zaczyna. Myślałem często, czy znajdzie się w
tej sytuacji jeszcze miejsce dla nas. Kontaktowałem się z ojcem, który był w
9-tej kompanii warsztatowej. Matka została w tym czasie wywieziona do
Afryki, do północnej
Rodezji. Zapisałem się, tak jak większość kolegów do Polskiego Korpusu
Przysposobienia. Rodziny z Afryki przyjechały do Anglii dopiero w 1948 roku.
Myślę, że Anglicy celowo czekali, aby większość zdecydowała się pojechać do
Polski. Byłem w wojsku do 1948 roku, podobnie jak ojciec. Nie spieszyło mi
się, aby pracować w fabryce. Wreszcie matka zawiadomiła nas, że są w drodze
do Anglii.
Przywitaliśmy rodzinę w Southampton. Ojciec nie poznał synów, których nie
widział pięć lat.
Zwolniłem się do cywila i poszedłem do pracy.
Wynająłem mieszkanie z meblami. Pracowaliśmy wszyscy w fabryce plastyków.
Warunki zdrowotne były w tych fabrykach fatalne. Inni nie chcieli tam
pracować i dlatego zapewne Polaków łatwo przyjmowano. Jasno postawiono nam
sprawę, że Polaka przyjmowano tylko tam, gdzie na to miejsce nie było
Anglika. Niedługo tam pracowaliśmy. Poszliśmy do
fabryki włókienniczej. Zarabialiśmy około 4 do 5 funtów tygodniowo. Było nas
czterech pracujących w rodzinie, więc byliśmy stosunkowo dobrze sytuowani.
Zapisałem się na kurs wieczorowy na kreślarstwo i po jego skończeniu
dostałem pracę w tej samej fabryce. Zarabiałem mniej, ale praca była
czyściejsza. W pewnym okresie złożyliśmy wnioski na wyjazd do Kanady.
Dopiero po roku dostaliśmy list z ambasady aby się stawić na wyjazd.
Urzędnik zasugerował, abyśmy najpierw wyjechali w trójkę z braćmi do Kanady,
a później sprowadzili
rodziców. Rodzice przyjechali w rok po nas.
Pierwotnie chcieliśmy jechać do Toronto, ale przekonywano nas, aby jechać do
Winnipegu. Staraliśmy się dowiedzieć o tym mieście ile się tylko dało.
Przeczytaliśmy, że jest ono jednym z miejsc w Kanadzie z największą liczbą
dni słonecznych w roku. To nas trochę zachęciło i tak znaleźliśmy się w
Winnipegu. Kupiliśmy mały domek, aby rodzice mieli się gdzieś zatrzymać. Nie
znaliśmy żywej duszy po przyjeździe do tego miasta. Kolega podał nam adres
znajomego i od
niego w dzień przyjazdu dowiedzieliśmy się, że właśnie tego dnia odbędzie
się zebranie Kombatantów w hotelu Empire State Chateau. Kolega Mossakowski
dzierżawił restaurację w tym hotelu. I tak pierwszego dnia znaleźliśmy się w
SPK.
Moi bracia dostali pierwsi pracę w fabryce tekstylnej. Ja dostałem później
pracę w Pionier Electric jako operator maszyn. Szukałem jednak pracy jako
kreślarz. Ostatecznie dostałem się do firmy konsultacyjnej. Po trzech
miesiącach wezwał mnie kierownik. Bałem się, że mi wymówi pracę a okazało
się, że dostałem podwyżkę. Była to jedna z wielu w tym czasie przyjemnych
niespodzianek. W tym
samym przedsiębiorstwie, które z kilkuosobowego zespołu rozrosło się, po
latach, do kilkudziesięciu, pracowałem aż do przejścia na emeryturę. Po
ustabilizowaniu się w pracy trzeba było pomyśleć o założeniu rodziny. Żonę
swoją poznałem w Winnipegu. Przyjechała tu z Reginy w odwiedziny do swojej
rodziny. Dostała pracę w miejscowym szpitalu. Wkrótce potem pobraliśmy się.
Mam córkę, zamężną i dwóch synów. Mam dwóch wnuków. Obaj moi bracia Julek i
Andrzej są też
żonaci. Córka skończyła Red River College i pracuje w Uniwersytecie Manitoby
w dziale reklamy. Syn również w Red River studiuje miernictwo. Najmłodszy
skończył grafikę. Wszystkie moje dzieci mówią po polsku, choć najmłodszy
mówi najsłabiej. Do SPK zapisaliśmy się wszyscy trzej i do dziś jesteśmy
członkami. Obecnie jestem po raz drugi sekretarzem Koła Nr 13. Przeszedłem
na emeryturę, ale pracuję jeszcze dorywczo.