Wspomnienia moje sięgają czasów sprzed rewolucji rosyjskiej 1917 roku. Byłem
zmobilizowany do rosyjskiego wojska w roku 1915-tym. Miałem niebieską kartę
powołania. Oznaczało to, że jestem jedynakiem. Po ogłoszeniu mobilizacji nie
stawiłem się do poboru. Zostałem więc po prostu dezerterem. Zastanawiałem
się co zrobić. Jeśli się zgłoszę, to pójdę do piechoty. Ojciec mój, który
pracował na kolei, znalazł jakiegoś znajomego lotnika, Polaka w Gatczynie
pod Petersburgiem. Nazywał się Krzyżanowski.
Pojechaliśmy do Gatczyna z ojcem. W Petersburgu musieliśmy nocować. Nie
mogliśmy iść do hotelu, dlatego, że byłem dezerterem. Całą noc
przespacerowaliśmy z ojcem po mieście. Rano poszliśmy do hotelu umyć się.
Już rano nie trzeba się było meldować i przedstawiać dokumentów.
Pojechaliśmy pierwszym pociągiem do Gatczyna i zgłosiłem się na ochotnika do
pierwszego zapasowego batalionu, którego dowódcą był Polak kapitan
Bołsanowski. Tam mnie przyjęli po znajomości, jako ochotnika. Miałem cenzus.
Skończyłem szkołę handlową w Warszawie. Miałem pełną maturę. Przyjęto mnie
do stałego personelu, ponieważ miałem przeszkolenie w silnikach francuskich.
Pracowałem w firmie francuskiej w Moskwie, jako
pomocnik montera a później jako monter. Były to silniki używane w wojsku
rosyjskim, dlatego mnie tam przyjęli jako instruktora. Przyznali mi stopień
kaprala i kazali wykładać. Znałem słabo rosyjski język, ale przygotowywałem
sobie wykłady na piśmie. Wykładałem podoficerom, którzy się kształcili na
mechaników lotniczych. Miałem dwie klasy, jedną podoficerów i jedną dla
oficerów. Wykładałem przez cały rok. Jednocześnie latałem na samolocie jako
amator. Byli tam Polacy piloci: kapitan Piątkowski i kapitan Malczewski.
Latałem jako pasażer z Moskalem plutonowym Arsyniewem. Puścił mnie do steru
i
poprawiał. Latałem na farmanie IV. Stery głębokości miał z przodu.
Silniki były 6-cio cylindrowe, gnomy, rotacyjne. Ręką trzeba było
zapuszczać śmigło i cały silnik obracał się razem ze śmigłem. Śmigła
były zrobione z drzewa. Silniki takie zużywały bardzo dużo paliwa.
Osiągały 60 km/godz. przy wznoszeniu (szybkość minimalna) a
100-120 km/godz. szybkość maksymalną. Silniki były bardzo
nieskomplikowane. Mieliśmy dwa rotacyjne silniki "Gnom" i "Ron".
Do Gatczyna przyszły za mną listy gończe. Odpowiedzieli, że jest tu
taki plutonowy Smoleński i odbywa służbę jako instruktor. W
rezultacie zadowoliło to władze wojskowe i nic mi nie zrobili. Po
rewolucji październikowej założyłem w Gatczynie Związek Wojskowy
Polaków Garnizonu Gatczyńskiego. Należało do niego ponad stu
Polaków, głównie podoficerów. Wynająłem pusty sklep i założyłem
herbaciarnię - klub polski. Schodziła się tam cała polska kolonia.
Kupiłem domina, szachy, urządzałem uroczystości, m. inn. rocznicę
kościuszkowską. Rosjanie się nie przyczepiali zupełnie. Ponieważ
miały miejsce, od czasu do czasu, napady maruderów,
zorganizowaliśmy samoobronę. Pojechałem do Instytutu Leśnego do
Petersburga, gdzie urzędował w tym czasie Lenin. Rozmawiałem z nim
po polsku. Lenin mówił bardzo dobrze po polsku, bo przecież studiował
w Krakowie. Tłumaczyłem mu, że potrzebne są nam karabiny.
Odpowiedział :"Towarzyszu, po co wam karabiny, przecież nikt was nie
morduje. Nie róbcie paniki". Ale ostatecznie zgodził się, oderwał
margines gazety i napisał : "Wydać towariszczu Smolenskomu 50
wintowok."(wydać towarzyszowi Smoleńskiemu 50 karabinów). Do
Lenina nie było wtedy trudno dostać się. Gatczyno było 40 km od
Petersburga. Wydali mi z magazynu 50 nowiutkich japońskich
karabinów. Uzbroiliśmy straż. Nie mieliśmy, szczęśliwie, nigdy okazji
do wykorzystania tych karabinów. Zacząłem jako dezerter i
skończyłem jako dezerter. Pojechałem z karabinem do Moskwy do
rodziców. Chodziłem po sklepach z karabinem na plecach i wszystko
kupowałem poza kolejką. W czasie rewolucji należałem do "rotnego
komitetu rewolucyjnego" i byłem jego delegatem. Należałem do
"eserów" (Partii Socjalno-Rewolucyjnej). W pewnym momencie
znalazłem się w bardzo trudnej sytuacji. Mieliśmy w komitecie sąd nad
naszym dowódcą, kapitanem Bołsanowskim, Polakiem. Był on, jako dowódca
bardzo surowy. Przeprowadzono nad nim sąd
wojenno-rewolucyjny. Ja byłem członkiem komitetu, a więc
wchodziłem w skład sądu. Żądali kary śmierci. Normalnie oficerom
zrywali naramienniki i strzelali w łeb. Kombinowałem, jak go
wyciągnąć, choćby dlatego, że Polak. Postawiłem wniosek, żeby
zamiast kary śmierci wysłać go na front. A frontu nie było. Udało się i
wysłali go na front. Dowiedziałem się później od mojego brata
ciotecznego, że w związku zapewne z tym wypadkiem, miałem w mojej
ewidencji adnotację, która przeszkadzała mi w awansowaniu. Ale go
od śmierci ocaliłem.
Jako jedyny rodzaj broni w Gatczynie -
lotnicy, objęliśmy całą
służbę garnizonową. Pilnowaliśmy m.inn. dworców kolejowych. Jako
plutonowy byłem dowódcą warty na dworcu. Siedziałem sobie i piłem
herbatę, a moi ludzie w plutonie, w sile kilkudziesięciu, trzymali warty
na torach kolejowych. Przyszły oddziały Kiereńskiego i bardzo
grzecznie rozbroiły nas i sami objęli posterunki, a nas wysłali do
domów. Były to oddziały, które Kiereński wysłał na odsiecz
Petersburga przeciwko bolszewikom. Bolszewicy wystawili przeciw
nim działa i rozbili ich w puch. Pamiętam, że jechał do nas student
Bogusławski, który miał mnie zastąpić jako komendanta warty.
Napotkał patrol kontrrewolucyjnej policji i zastrzelili go, gdy jechał
dorożką. Policja strzelała z okna. Byłem delegowany do Moskwy na
jego pogrzeb. Bogusławski był siostrzeńcem archireja w Moskwie.
Było uroczyste nabożeństwo, pogrzeb ze stypą, z przyjęciem, kawiorem
w salaterkach, blinami i sporo wódki. I to wszystko w czasie rewolucji.
Przy każdym daniu, a było ich wiele, archirej miał przemówienie i
powtarzał: "Boże, przyjmij duszu raba twojego, Bogusławskiego.
Hospody, pomyłuj." Picie było bardzo orginalne. Nie był to alkohol,
lecz coś w rodzaju lemoniady w kieliszkach. Miałem szczęście, bo to ja
mogłem jechać w dorożce i dostać kule. Trafiło na niego. Robiło się
bardzo niespokojnie. Zaczęli rozstrzeliwać ludzi. Sądy doraźne były na
porządku dziennym. Polaka, Korytowskiego, mechanika, rozstrzelali,
mimo, że był bolszewikiem. Gdy zaczęło się robić bardzo gorąco,
wziąłem karabin na plecy i pojechałem do Moskwy, do rodziców.
W Moskwie wstąpiłem do Polskiego Moskiewskiego
Rewolucyjnego Pułku im. Bartosza Głowackiego. W pułku tym byli
sami Polacy, żołnierze i oficerowie. Byliśmy między swoimi, zgromadzenie
wszystkich broni. Była to forma samoobrony, żeby
schronić się przed rewolucyjnym bałaganem. Władza uznawała te
pułki, jako normalne wojsko. W pułku był również mój szwagier.
Nosiliśmy naramienniki z polskim numerem pułku. Większość
Polaków w Gatczynie stanowiła ewakuowana przez Rosjan służba
kolejowa. Podobnie mój ojciec był takim kolejarzem ewakuowanym z
Warszawy do Moskwy.
W czasie rewolucji zebrało się nas około
ośmiu, m. inn. mój
szwagier. Wszyscy młodzi chłopcy. Pojechaliśmy na granicę wojskową
między Niemcami a Rosjanami. Było to jeszcze w 1917- tym roku.
Udało się nam przedostać przez granice. Niemcom wylegitymowaliśmy
się dowodami kolejowymi, gdyż wszyscy byliśmy synami kolejarzy.
Ponieważ Niemcy poszukiwali kolejarzy, wsadzili nas do pociągu i
zawieźli nas do Mińska a potem do Warszawy. Żadnych specjalnych
trudności przy przejściu przez granicę nie było. Uznali nas za byłych
wojskowych, jeńców wojennych. W Warszawie musieliśmy się
meldować, najpierw codziennie, później raz na tydzień i wreszcie raz
na miesiąc. I tak się meldowaliśmy aż do rozbrojenia Niemców.
Natychmiast wstąpiliśmy do organizującej się Polskiej Armii, do
36-tego pułku piechoty, do Legii Akademickiej. Potrzebowali
podoficerów, a ja byłem plutonowym. I zaczęła się moja kariera w
polskim wojsku. Wstąpiłem do I-go pułku lotniczego. Tam dostałem
stopień majstra I-ej kategorii, co odpowiadało stopniowi sierżanta
sztabowego. Było nas tylko dwóch sierżantów sztabowych w całej
armii.
Zacząłem studiować w latach 20-tych na
Politechnice
Warszawskiej, na Wydziale Mechanicznym. Studiowałem tam 5 lat
czekając na otwarcie wydziału lotnictwa. Ponieważ wydziału takiego
nie otworzyli, zdecydowałem się na przejście do SGGW, na Wydział
Technologii Drewna. W czasie studiów na Politechnice pracowałem
nocami w redakcji dziennika "Rzeczpospolita". Byłem odpowiedzialny
za przyjmowanie telefonicznie depesz krajowych. Dyktowałem
maszynistce i posyłałem do redakcji. Pracowałem w redakcji trzy lata.
Spotkałem tam ciekawych ludzi. Kornel Makuszyński był tam
redaktorem literackim. Zajmował sąsiadujący z moim pokój.
Makuszyńskiemu mam dużo do zawdzięczenia. Miałem kłopoty z żoną,
która była w tym czasie ciężko chora. Lekarz zażądał gotówki za operację. Nie miałem pieniędzy. Miałem ładny
czajnik bucharski
przywieziony jeszcze z Rosji. Lekarz zaproponował, że chętnie ten
czajnik weźmie jako zapłatę za operację. Nie zgodziłem się na jego
propozycję. Makuszyński się o tym dowiedział. Poprosił mnie do
siebie. Zaproponował bezpośrednio pożyczkę. Był to bardzo dobry
człowiek. Rozumiał moją sytuację, bo sam miał kłopoty z żoną.
Z innych pamiętam Adolfa Nowaczyńskiego,
Kazimierza
Wierzyńskiego - poetę. Na imieniny Strońskiego, redaktora
"Rzeczpospolitej" zbierało się u niego doborowe towarzystwo.
Przychodził również przedstawiciel "Kuriera Porannego", lewicowego
pisma. Toczyły się ożywione dyskusje. Było czego posłuchać. Żona
Stanisława Strońskiego była Angielką, ale dobrze mówiła po polsku.
Studia skończyłem w latach dwudziestych około 1925 roku.
Pamiętam okres przewrotu majowego. Widziałem wypadki
rozgrywające się na ulicach. Stale krążyłem po mieście z bratem
stryjecznym. Ofiar w ludziach nie było tyle ile się potem mówiło. Po
stronie rządu opowiedziała się Podchorążówka. Nie było wśród nich
ani jednego zabitego.
Skończyłem Wydział Leśny, Dział Technologii
Drewna u prof.
Szwarca. Napisałem pracę dyplomową: "Żywicowanie sosny pospolitej
w niektórych nadleśnictwach dyrekcji warszawskiej." Na podstawie
obrony tej pracy otrzymałem, po wielu latach, przy okazji 175-lecia
SGGW, tytuł magistra inżyniera.
Zacząłem pracować najpierw na swoją rękę.
Wspólnie z kolegą
robiliśmy plany urządzeniowe lasów. Był to dobry interes. Zarabiało
się sporo, zwłaszcza gdy się samemu wszystko robiło. Pracowaliśmy
przez trzy lata. Podejmowaliśmy się przygotowania planów
urządzeniowych, gwarantując ich zatwierdzenie. Kreślenia
wykonywaliśmy sami. Ciężka to była praca, bo cięgle było się w
terenie. Dostałem pracę w tartaku w Czarnej Wsi pod Białymstokiem.
Tartak ten został później włączony do Instytutu Badawczego Leśnictwa
jako tartak doświadczalny. W tartaku organizowane były jaczejki
komunistyczne. Zamordowali księdza proboszcza, poranili
nadleśniczego, zamordowali sekretarza w nadleśnictwie i zrabowali
nadleśnictwo. Była to planowana akcja terrorystyczna, kierowana z
zagranicy. W skład tych jaczejek wchodzili głównie Rosjanie. Jaczejki
usiłowały dostać się do kasy tartaku, ale kasa była pusta. W fabryce
pracowało ponad 400-stu robotników. Między nimi było bardzo wielu
uciekinierów z czasów rewolucji, którzy dostali prawo azylu w Polsce i
prawo do pracy w tartaku. Miałem nawet bardzo dobrą grupę
rosyjskich oficerów. Ministerstwo chciało odebrać im prawo azylu, ale
wystarałem się im o przedłużenie. Ponad 20 % robotników było
związanych z jaczejkami. Zamordowali księdza, który z ambony
gromił komunistów. Po tym wypadku zaaresztowano 15 osób. Na
mnie również wydawano wyroki śmierci. Mogłem sobie nimi ściany
wylepić. Nosiłem przy sobie broń, więc zamordowanie mnie było by
połączone z ryzykiem. Po morderstwach przyjechała policja i sędzia
śledczy. Pokazywałem mu podejrzanych komunistów. Przykuli ich do
łańcucha i odesłali pociągiem do Białegostoku, gdzie była rozprawa.
Dwóch skazali na śmierć. Jeden z nich to Hlabicz - Rosjanin a drugi
Polak. Znaleźli u niego skład broni, karabiny maszynowe. Pracowałem
tam przez 10 lat. Później się uspokoiło.
Zapadłem na zapalenie płuc i przeniesiono
mnie na południe
Polski do Broszniowa w województwie stanisławowskim. Tam
prowadziłem tartak na 800 robotników. Przy tartaku była skrzyniarnia
oraz elektrownia napędzana trocinami i odpadkami drzewnymi. Tam
pracowałem do 1939 roku, do mobilizacji.
(Następujący fragment jest spisany z oryginalnego notatnika
prowadzonego na bieżąco we wrześniu 1939 roku.)
Dnia 31-go sierpnia o godzinie 18:30
rozlepione zostały afisze
mobilizacyjne. Ponieważ miałem się stawić w Grodnie w pierwszym
dniu mobilizacji, więc natychmiast przystąpiłem do przekazywania
zakładu jedynemu inżynierowi jaki pozostał w zakładzie. Po
przekazaniu tartaku ucałowałem śpiących dwóch malców, Andrzeja i
Julka, prosiłem najstarszego 19-to letniego Stacha o opiekę nad matką,
ucałowałem żonę i wyjechałem samochodem do Lwowa. We Lwowie
byłem o godzinie 2-ej w nocy. Rano wyjeżdżam ze Lwowa z
godzinnym opóźnieniem. Pociąg przepełniony. Na wszystkich stacjach
tłumy odprowadzające rezerwistów. Słychać przejmujący płacz matek,
żon i rodzin. Do Warszawy przybywamy dopiero późną nocą. Jadę do
rodziców, ażeby ich pożegnać. O 6-ej rano żegnam matkę i siostry i
wychodzę odprowadzany przez ojca i siostrzeńców. Biorę dorożkę.
Ledwie ujechaliśmy kilkadziesiąt metrów - alarm lotniczy. Muszę
pożegnać ojca i siostrzeńców i jechać na dworzec sam. Na dworcu wschodnim
ładują rezerwistów przez okna. Ścisk taki, że jadę stojąco
na siedzeniu w drugiej klasie. Jedziemy bardzo wolno. Liczne postoje.
W Ostrowie pierwsze zetknięcie z wojną. Samoloty niemieckie zrzucają
18 bomb na nasze tory. Wszystkie bomby padły około torów nie
wyrządzając szkód. Do Grodna przyjeżdżamy dopiero późną nocą.
Grodno też już zbombardowane. Uszkodzono katedrę, która stoi z
rozdartą ścianą. W warsztatach, w których mam pracować dziura w
dachu z wybuchu bomby. Dużo rannych. Rano 2-go września, dostaję
przydział jako zastępca kierownika montowni w parku broni pancernej.
Codzienna praca w warsztatach zaczyna się o godzinie 7-ej rano i trwa
do 5-ej z godzinną przerwą na obiad. Regularnie codziennie mamy trzy
do czterech nalotów. Jednego dnia jeden z samolotów ostrzelał nas z
karabinu maszynowego. Było około trzystu żołnierzy i oficerów na
placu, jednak nikt szwanku nie poniósł. W czasie jednego nalotu
Niemcy trafili w prochownię na Czechowniczynie, wysadzając w
powietrze znaczną ilość amunicji. Jednego dnia idąc do warsztatu w
czasie nalotu podniosłem paczkę cukierków zrzuconą z samolotu.
Cukierki oddałem do analizy. Ciekawy jestem jaki prezent zrzucił nam
Niemiec. Praca w warsztatach idzie imponująco. Wojskowi i cywile,
mimo nalotów pracują bardzo sprawnie. Wszyscy wierzymy w
zwycięstwo i pocieszamy się, że będzie lepiej. Dnia 10-go września
zostałem wezwany do dowództwa i dowiedziałem się tam, że tegoż dnia
kilku naszych oficerów, między innymi i ja odchodzimy na dowódców
kolumn frontowych w dyspozycji naczelnego dowództwa. Park nasz
miał być ewakuowany na południe. Przystąpiliśmy do
przemalowywania wozów. W tym celu zebraliśmy cywilnych malarzy i
w tymże czasie robiliśmy wozom toaletę. Po upływie czterech dni
kolumna była gotowa do wymarszu. Codziennie trzeba było zmieniać
miejsce postoju, bo zachodziła obawa, że nam rozbiją wozy. Rano o
9-ej, przybiega goniec ze starostwa, abym się natychmiast zgłosił. W
starostwie dowiaduję się, że wojska sowieckie przekroczyły granicę.
Jesteśmy w kleszczach. Dostaje rozkaz, aby czekać przy telefonie.
Tymczasem w starostwie ruch. Urzędnikom wypłacają trzymiesięczne
odprawy. O godzinie 8:30 wyjeżdża starosta. Pozostali urzędnicy
snują się zrozpaczeni. O godzinie 9-ej otrzymuje rozkaz "wycofać się
narazie na Wilno". Udaję się do lasu i zaczynam wysyłać wozy po trzy.
Jadę ostatni swoim osobowym. Dostaję meldunek, że wojska sowieckie są już o
15 kilometrów.
Szosa do Wilna zatłoczona. Szybko mkną
samochody
wojskowe, pocztowe, ciężarowe z policją. Jadą działa przeciwlotnicze.
Nad szosą nisko przelatują w kierunku na Wilno samoloty - tym razem
polskie. Do Wilna przybywamy nocą. Zatrzymuję kolumnę przed
zaporą przeciwczołgową. Tłok niebywały. Kieruję kolumnę na miejsce
zborne, sam jadę do szefostwa. Są już inni dowódcy kolumn. Co dalej
- nie wiadomo. Nikt nic nie wie. Jestem przybity. Czyżby to był
pogrom? Co robić? Po długim poszukiwaniu znajduję hotel. Jeść nie
ma co. Dostaję herbatę, zjadam trochę chleba żołnierskiego i idę spać.
Ale spać nie mogę. Myśli kłębią się pod czaszką. Jestem oszołomiony.
Co się stało? Co będzie? Czy to już koniec? Nie, wierzę, że to koniec -
to tylko chwilowa klęska.
19-go września rano zameldowaliśmy się w
Wilnie w
szefostwie. Zawiadomiono nas, że otrzymamy 6-cio miesięczne pobory
i narazie nakazano ostre pogotowie przy oddziałach. O godzinie 14-ej
otrzymałem zwolnienie na obiad do miasta. Ponieważ już trzeci dzień
nie jadłem nic gorącego, pojechałem do krewnych żony i przyznałem
się, że jestem głodny. Pożywiłem się trochę a następnie prosiłem, żeby
mi pozwolono zmienić opatrunki na nogach. To skutkiem nie
zdejmowania butów miałem na kostkach wrzody. Wymoczyłem nogi,
założyłem nowe opatrunki i wróciłem do oddziału. Czekamy dalszych
rozkazów. O godzinie 18-ej telefon z szefostwa, żeby wszystkie
kolumny wymaszerowały. Chcemy wypełnić rozkaz. Tymczasem
dowódca ochrony, major K.O.P. oświadcza nam, że wozów nie
wypuści, ponieważ czołgi bolszewickie są w mieście. Otrzymuję
wreszcie rozkaz, aby z resztą swojej kolumny udać się za Zielony Most
i czekać na wycofujący się Baon KOPu. Miasto oświetlone, na ulicach
tłumy. Wszystko to spowodowane fałszywymi wiadomościami
radiowymi o przewrocie w Niemczech. W pewnej chwili na ulicach
popłoch - publiczność pierzcha na wszystkie strony. Wozy zaczynają
pędem przejeżdżać most. Koło mnie przesuwają się sznury
samochodów, wozów, koni, idzie piechota, artyleria. Deszcz przykro
mży. Jest przenikliwie zimno. Przy moście karabin maszynowy i
żołnierz K.O.P.u, na moście ciężarówka jako zapora. Cisza.
Rozmawiam z oficerem dowodzącym i w pewnej chwili słychać krótkie
serie z kaemu i parę wybuchów. Nadchodzą Sowieci. Dostaliśmy rozkaz, żeby
wycofać się w kierunku granicy litewskiej.
Koniec fragmentu z notatnika z 1939 roku).
Po przejściu granicy Litwini nas internowali. Zabrali nas do
miejscowości letniskowej nad Niemnem - Kołotowo. Domy były
budowane tylko na lato, nie były ogrzewane, a zbliżała się zima.
Wywieźli nas do Kalwarii, małego, żydowskiego miasteczka z domem
dla obłąkanych. Opróżnili ten dom i umieścili tam polskich oficerów.
Widocznie uważali, że jest to odpowiednie dla nich miejsce. Ulokowali
nas w pomieszczeniach z drzwiami bez klamek, z zakratowanymi
oknami. Łazienki były bez kranów, żeby się chory nie powiesił. W
pomieszczeniach były prycze na cztery osoby. Zima tego roku była
bardzo ciężka. Komendantem obozu był major Jaksztas.
Prawdopodobnie mówił po polsku, bo nie wyobrażam sobie, żeby
Litwin nie mówił po polsku. Nigdy jednak języka polskiego nie
używał. Litewski język jest dziwny. Mimo iż byłem na Litwie przeszło
rok nic nie zapamiętałem z wyjątkiem "negalima" - "nie wolno", bo
żołnierze stale do nas się z tym zwracali. Mogliśmy chodzić swobodnie
z piętra na piętro, ale nie wolno było wychodzić na zewnątrz.
Ustosunkowanie się żołnierzy do nas było niżej wszelkiej krytyki. Nie
wiem, dlaczego Litwini tak Polaków nienawidzą. Żołnierze odnosili się
do nas jak do najgorszych przestępców. Nie bili nas tylko dlatego, że
było to surowo zakazane. Poszturchiwanie kolbami było jednak na
porządku dziennym. Doszło do tego, że jeden z wojskowych wyraził
chęć udzielenia pomocy przy ucieczce z obozu dwom oficerom,
oczywiście za pieniądze. Był to podstęp. Jednego z oficerów zastrzelili
a drugiego ranili. Ogłosiliśmy głodówkę. Wszyscy oficerowie byli
bardzo zdyscyplinowani. Reguły głodówki polegały na tym, że nie
wolno było nic jeść, ale można było pić wodę oraz palić papierosy.
Przymusowego karmienia nie było. Głodówka trwała jakieś 10 dni do
dwóch tygodni. Litwini ustąpili. Przyjęli nasze żądania
przeprowadzenia śledztwa i ukarania winnych. Czy ich naprawdę
ukarali, tego nie wiem, ale się zobowiązali. W obozie panowała ścisła
dyscyplina. Chodzić można było tylko w szyku po maleńkim
dziedzińcu. Pozwalano nam jednak na różne rzeczy. Mieliśmy
samorząd, który porozumiewał się w naszym imieniu z Litwinami.
Naszym kierownikiem był emerytowany generał Przeździecki,
staruszek, bardzo sympatyczny, spokojny. Organizowaliśmy również bardzo
dobre koncerty. Mieliśmy dwóch skrzypków i jednego pianistę.
Zorganizowaliśmy dwa koncerty skrzypcowe z akompaniamentem
fortepianu. Organizowaliśmy także odczyty. Wśród oficerów znalazło
się wielu najrozmaitszych specjalistów, więc istniała możność
zorganizowania kółek samokształceniowych. Mieliśmy również sąd
koleżeński. Byłem członkiem takiego sądu z wyboru. Były dwie
"izby", jedna dla młodszych oficerów a druga dla starszych od majora
wzwyż. Były wypadki, kiedyśmy skazali kogoś na banicję. Z takim
skazanym nikt nie rozmawiał. Nikt mu nie podawał ręki. Dyscyplina
była wzorowa. Dla takiego lepiej było uciekać z obozu. Mieliśmy
kilka wypadków skazania oficerów za współpracę z Litwinami. Jeden z
nich nazywał się Melniker, prawdopodobnie żyd. Poza tym
przypadkiem żydzi zachowywali się w czasie całej niewoli bez zarzutu.
Podczas gdy nawet niektórzy wyżsi oficerowie poszli na współpracę z
bolszewikami, żydzi byli lojalnymi obywatelami polskimi przez cały
czas. Muszę im tu oddać sprawiedliwość.
Trzeba przyznać, że nie byliśmy
głodni na Litwie. Mieliśmy
dostatecznie dużo jedzenia, oczywiście w stylu litewskim np. gotowana
kapusta na mleku. Nigdy tego w życiu nie jadłem. Na Święta
dostawaliśmy również specjalne posiłki, np. na Boże Narodzenie czy
Wielkanoc. Byli na tyle wyrozumiali, że po głodówce dali nam kaszkę
na mleku, abyśmy się nie rozchorowali. I istotnie nikt się nie
rozchorował. Mieliśmy wspaniałych lekarzy wśród siebie, którzy
pilnowali tego, aby w czasie głodówki pić wodę i kontrowali jej
przebieg. Pamiętam jedną ze spraw rozpatrywanych przez sąd
koleżeński. Jeden z oficerów, żyd, dostawał z domu paczki a w nich
słoninę i maszynkę - prymus. Na złość kolegom stawiał prymus i
smażył słoninę. Rozchodzący się zapach słoniny łatwo wyprowadzał z
równowagi ludzi na chudym obozowym wikcie. Skończyło się na tym,
że wylaliśmy mu słoninę i rozbiliśmy prymus. Był to zresztą jedyny
taki wypadek. Na ogół solidarność w obozie była duża.
Przy tej okazji chciałbym wspomnieć
jak się Litwini obchodzili
ze swoimi umysłowo chorymi. Część szpitala opróżnili dla nas, lecz
pozostała część była jeszcze zamieszkana przez chorych. Wyprowadzali
ich co pewien czas dozorcy na spacer. Dozorcy chodzili zawsze z
kijami i okładali nimi chorych ile wlezie, bijąc gdzie popadło. Z
naszych okien widać było mały dziedziniec, a na nim łaźnię dla obłąkanych.
Nie zapomnę jak przyprowadzili kobietę, która wyła
nieprzytomnie, bo nie chciała się kąpać. Zbili ją i wlekli ją po
kamieniach za włosy.
Dalszy ciąg w kolejnym wydaniu
Polishwinnipeg.com