Pierwsza część wspomnień Stanisława Smoleńskiego(seniora)
w poprzednim wydaniu Polishwinnipeg.com
dziś ciąg dalszy.
Pozostawaliśmy na Litwie przez cały rok,
od 1939-go do 1940-
go. Przyszli bolszewicy. Litwini przekazali nasz cały obóz sowieckim
władzom wojskowym i NKWD. Tym razem Litwini okazali się
przyzwoici. Major Jaksztas zwołał oficerów i powiedział: "Muszę was
przekazać konwojowi sowieckiemu. Kto ma ciemne punkty w
życiorysie, za które mogła by mu grozić śmierć, niech ucieka do
Polski." Skorzystało z tej okazji około dwudziestu, m. inn.
prokuratorów. Litwini nie włączyli ich do listy przekazywanej
Sowietom.
Przyszedł konwój, sprawdzili listę.
Konwoje były to specjalne
oddziały wojskowe, prawdopodobnie NKWD. Ustawiono nas w
szeregu i Litwin czytał listę, sprawdzał a NKWD przyjmowało
wszystkich po kolei, ustawiało dziesiątkami i otaczało swoim
konwojem. Zapowiedzieli, że: "szag w lewo, szag w prawo, konwoj
prinimajet arużja" (krok w lewo, krok w prawo, a konwój użyje broni).
Utkwił mi w pamięci jeden szczegół, gdy konwój prowadził nas przez
miasteczko w Kalwarii, a żydowskie dzieciaki rzucały w nas błotem,
wymyślały i krzyczały.
Wpakowali nas do wagonów, zdaje się
osobowych i powieźli
do Kozielska. Nie pamiętam jak długo jechaliśmy. Przyjechaliśmy do
Kozielska. Ze stacji do klasztoru w Kozielsku było na piechotę parę
kilometrów. Stosunki między oficerami w obozie były poprawne.
Miałem kolegę Litwina, młodego chłopaka, który był podporucznikiem
w polskim wojsku. Co ciekawsze, był on prawdopodobnie bratankiem
majora Jaksztasa. Był traktowany przez niego tak samo jak i my, a
młody Litwin był lojalnym polskim oficerem. Był on artystą malarzem
po studiach w Akademii Sztuk Pięknych. Narysował mi karykaturę
litewskiego żołnierza. Mam prawdopodobnie gdzieś jeszcze ten
rysunek. Pamiętam bardzo męczący marsz ze stacji kolejowej do
klasztoru. Ludzie wieźli ze sobą sporo bagażu i później nie mogli go
unieść. Ciekawy był tu stosunek kolegów. Nie byłem już wtedy młody,
byłem powołany jako starszy rezerwista. Miałem 42 lata. Dźwigałem
płaszcze, koce, bo zbliżała się zima. Byłem wdzięczny kolegom, którzy
po drodze odbierali mi części bagażu i pomagali nieść. Nie zawsze tak jednak
było. Pamiętam jednego majora, który się specjalnie obładował.
Był raczej nielubiany jak większość oficerów sztabowych. Rzucał
walizki po drodze i nikt mu nie pomógł. W ogóle jednak stosunki
między kolegami były przez cały czas obozów na Litwie i w Kozielsku
bez zarzutu. Moje doświadczenie wskazuje, że nie jest prawdą, że
Polacy są niekoleżeńscy jak to się często mówi. Mieliśmy czasem
przykre stosunki między oficerami rezerwy a oficerami zawodowymi.
Szczególnie oficerowie sztabowi odnosili się do rezerwisty z
lekceważeniem.
W Kozielsku były dwa klasztory. Jeden
męski, drugi o wiele
mniejszy, żeński. Nas wpędzili na mały dziedziniec żeńskiego
klasztoru. Było nas około czterystu oficerów. Kazali nam usiąść,
raczej kucnąć. Na rogach dziedzińca stały samochody ciężarowe z
karabinami maszynowymi skierowanymi na nas. Każdy reagował w
inny sposób. Ja odmawiałem pacierz. Kilku ludzi zemdlało.
Sanitariusze w białych kitlach zabrali ich na noszach. Po tym pokazie
grozy wprowadzili nas do więzienia. Był to ciężki budynek betonowy.
Kazali nam znów usiąść w kucki pod ścianami. I, co charakterystyczne
dla bolszewików, - przynieśli kociołki z gorąca zupą - krupnikiem. Dali
nam tego krupniku po wstępnym przyjęciu z karabinami maszynowymi.
Następnie przydzielili nas do dużego klasztoru. Składały się nań szereg
mniejszych budynków - cerkwi. W cerkwiach przygotowane były
prycze, bo my przyszliśmy na miejsce tych, których niedawno wywieźli
do Katynia. Prycze były piętrowe. Leżałem na czwartym piętrze.
Wchodziło się tam po drabinie. Miałem dookoła postacie Świętych
malowanych na ścianach. Mieszkałem z kapitanem Łabanowskim i z
jego 16-to letnim synem, junakiem. Poszedł do wojska do pułku ojca.
Bolszewicy zabrali i ojca i syna. Postępowali z nimi przyzwoicie i nie
rozłączyli ich nigdy ani w Kozielsku, ani potem w Griazowcu. Aż do
przejścia do polskiej armii udało im się trzymać razem.
Kozielsk był bardzo zapuszczony. Sady
owocowe w klasztorze
wymarzły kompletnie. Jednym z naszych zajęć było wycinanie
wymarzniętych drzew. Drzewo to służyło nam do różnych robót.
Rzeźbiliśmy z nich figurki. Klasztor w Kozielsku był zbudowany w
dwóch poziomach. Wyższy poziom stanowiły cerkwie, a poziom
niższy to bloki z małymi celami dla mnichów. Między tymi dwoma
poziomami były schody, niegdyś marmurowe. Służyły nam jako surowiec do
wyrabiania osełek, które nam stale zabierano. Sowieci
mieli w klasztorze warsztat samochodowy. Nauczyłem się, jak się tam
zmienia olej w samochodzie. Stary olej przepuszcza się przez gałgany,
żeby odcedzić grube zanieczyszczenia i tak przefiltrowany płyn wlewa
się na nowo do samochodu. Nauczyłem się tam również zakładać
przewody elektryczne. Nigdy przedtem nie widziałem przewodów z
drutów kolczastych, bez izolacji. Drutu kolczastego było pod
dostatkiem. Prowadziło się wiec linie w pewnej odległości, żeby nie
spowodować spięcia.
Pobyt w Kozielsku miał za zadanie naszą
re-edukację.
Mieliśmy kino, salę - czytelnię, bibliotekę oczywiście tylko rosyjską.
Bardzo wielu oficerów pochodziło z Galicji, ci nie znali rosyjskiego. Ja
mówiłem po rosyjsku nieźle. Korzystałem z rosyjskiej biblioteki.
Bardzo przykre wspomnienia wiążą się z t.zw. "doprosami"
(przesłuchaniami). Do dziś dnia nie rozumiem, na czym polegały te
"doprosy" choć wiem, o co mnie pytali. Wprowadzali nas
pojedynczo
do pokoju, w którym siedziała komisja NKWD, zwykle w składzie
trzech osób. Zadawali pytania, przeważnie po polsku. Nie wiem po co
im były te informacje? Pytali o sposób mojego życia, co robiłem, ilu
miałem robotników ? Stawiali mi zarzuty, że w 1920 roku poszedłem
do polskiego wojska i że biłem się z bolszewikami. Byli bardzo dobrze
poinformowani. Wiedzieli nawet, gdzie byłem w rosyjskim wojsku.
Jeden z politruków wypytywał mnie regularnie dlaczego nie pozostałem
w rosyjskim wojsku. Wiedzieli, że byłem instruktorem w szkole
lotnictwa w Gatczynie. Przypomnieli mi nazwiska kilku osób z
Gatczyna, którzy są dziś w lotnictwie na wysokich stanowiskach.
Zdarzało się, że mnie wołali na tłumacza. Było to dla mnie
najprzykrzejsze.
Po przeniesieniu do dolnego Kozielska
spodziewaliśmy się
jakichś zmian dlatego, że przyjechała pani doktor, młoda Mongołka z
jakiegoś koczowniczego plemienia i zaczęła przeprowadzać badania.
Badała wszystkich po kolei. Segregowała na zdolnych i niezdolnych,
choć prawdę mówiąc nie wiedzieliśmy do czego. Okazało się, że na
prawie 400-stu przebadanych, tylko czterech zdyskwalifikowała, jako
niezdolnych. Byli to zaawansowani gruźlicy i zaraz ich zabrali do
szpitala. Okazało, się, że reszta jest zdolna do podróży. Zapakowali nas
do towarowych wagonów i ruszyliśmy w drogę, jak się okazało, do
Archangielska. Pod samym Archangielskiem, na stacji Griazowiec
wyładowano nas i pomaszerowaliśmy parę kilometrów do byłego obozu
dla jeńców fińskich. Obóz był mały i dla nas 400-stu nie było
wystarczająco miejsca. Wpakowali nas w ogrodzie między drzewami.
Dostaliśmy po kocu i zaczęliśmy budować prycze, kryte dachem. 90 %
z nas się zaziębiło i zaczęliśmy chorować. Zapadłem na ciężką grypę.
W Griazowcu spotkaliśmy tych niewielu,
którzy ocaleli od
masakry w Katyniu. Było ich około dziesięciu. M.inn. był starszy pan,
dr Szarecki, profesor chirurgii z Uniwersytetu Warszawskiego. Był
również inny doktor, którego nazwiska nie pamiętam. Wiem tylko, że
był to znany chirurg, który robił dobrze operacje ślepej kiszki. Poza
tym znalazł się tam również mój szwagier, profesor Politechniki
Warszawskiej, Siennicki, ojciec architekta Siennickiego w Montrealu.
Zabrali mnie do pomieszczenia i posłali mi na podłodze. Zawsze lepiej
niż na dworze. Po paru dniach doszedłem do siebie. Założyliśmy
pewnego rodzaju "spółkę". Było nas czterech, szwagier prof. Siennicki,
prof. Szarecki, chirurg, którego nazwiska nie pamiętam i ja. Znalazłem
się w tej czwórce dzięki temu, że byłem posiadaczem wiadra
emaliowanego, które uratowałem z transportu, z sanitarnego oddziału.
Wiadro było przydatne do gotowania zupy. Głodowaliśmy od samego
początku po przybyciu do Griazowca. Zaczęła się bowiem propaganda
za wstępowaniem do wojska sowieckiego. Ponieważ amatorów nie
było, zaczęli nam zmniejszać porcje. Doszliśmy do tego, że
całodzienne wyżywienie składało się z dwustu gramów chleba i raz
dziennie z cieńkiej zupki. Chcieli nas zmusić głodem do wstępowania
do wojska. I tu przydało się moje wiadro. Rozpalaliśmy sobie ognisko i
w wiaderku gotowaliśmy zupę z lebiody. Byłem kucharzem.
Dostawałem z kuchni skóry z bieługi, małego wieloryba. Tę soloną
skórę wrzucaliśmy do wiadra, do tego parę kartofli. Czasami Szarecki
przyniósł trochę tłuszczu, który dostawał od jakiegoś bolszewika, gdy
decydował się go operować. Takie wiaderko zupy bardzo pomogło
nam przeżyć. Po jakimś czasie bolszewicy zauważyli to i zabronili nam
gotować na dworze.
Siedzieliśmy w tym Griazowcu przez jakiś
czas. Pamiętam,
stworzyliśmy kółko naukowe, coś w rodzaju "Klubu Białego Wiadra".
Trzech profesorów i ja - posiadacz wiadra. Trwało to parę miesięcy.
Wreszcie dostaliśmy wiadomość o amnestii.
Ogłosili nam, że jesteśmy wolni i będziemy skierowani do wojska polskiego.
Darowali
nam kary. Mnie poprzednio skazali na dwadzieścia lat za udział w
wojnie bolszewickiej w 1920 roku i teraz mi tę karę darowali. W
dodatku dali nam po 1000 rubli odszkodowania. Wprawdzie te ruble nie
miały wielkiej wartości. Kupić coś można było tylko za ubranie.
Wsadzili nas na pociąg i zawieźli do Tatiszczewa, jednego z dwóch
punktów zbornych. Przydzielili nas do istniejącego już obozu.
Mieszkaliśmy przez zimę w namiotach. Były ogrzewane piecykami.
Powodowało to wiele pożarów. Pamiętam marsz po drzewo do
pobliskiego lasu. Wszyscy oficerowie i szeregowi z Gen. Andersem
zbierali chrust i gałęzie i ze śpiewem nieśli je na plecach do obozu.
Przydzielono nas jako oficerów do
poszczególnych oddziałów.
Ja miałem przydział do 5- tego pułku piechoty. Wkrótce jednak
przenieśli mnie do grupy mechanicznej. ‚ćwiczenia musztry odbywały
się z kijami, bo nie dostaliśmy broni od Sowietów. Nie wiadomo
dlaczego przydzielili nam w Tatiszczewie jedno działo
przeciwpancerne. Jedzenie było niżej wszelkiej krytyki. W bursie
oficerskiej na obiad dostawaliśmy po szklaneczce wódki. Któregoś
dnia dali nam masło i chleb, bo likwidowano w pobliżu, dobrze
zagospodarowany, niemiecki kołchoz. Ludzie pochorowali się na
żółtaczkę z przejedzenia tym masłem, którego nie widzieli od długiego
czasu . Anglicy nie przysyłali, nam do Rosji ani uzbrojenia, ani
jedzenia, tylko umundurowanie. Wszystko pierwszorzędnej jakości,
skóra i wełna. Pasy skórzane. Rosjanie patrzyli na to z zadrością. Za
skórzany pas można było dostać worek mąki. Musieliśmy pilnować,
żeby żołnierze nie rozdawali i wymieniali umundurowania.
W Tatiszczewie byliśmy niecały rok. Toczyły się trudne
negocjacje polskiego sztabu z Sowietami co do warunków naszego
wyjazdu do Persji. W końcu przewieźli nas do Baku, podstawili
tankowce i załadowali nas na pokłady. Straszna była ta podróż.
Byliśmy wszyscy chorzy. W nocy trzeba było skakać między leżącymi,
żeby dojść do ustępu. W jednym transporcie było paręset ludzi
rozłożonych na kocach na pokładzie. Charakterystyczne dla naszych
uczuć związanych z opuszczaniem tej "nieludzkiej ziemi" było palenie
rubli na stosie. Potem się okazało, że w Persji ruble te posiadały
wartość. Specjalnej kontroli NKWD nie było. Sprawdzali jedynie listy
imienne i nie przeprowadzali nawet rewizji. Można było przewieźć co się
posiadało. Przewiozłem m.inn. pamiętnik, który niestety później
zaginął. Podróż przez morze trwała niecałą dobę.
Moje spotkanie z rodziną to cała historia.
Jeszcze będąc w
obozie otrzymałem od ojca z Warszawy adres mojej żony, którą
wywieziono gdzieś do sowchozu. Po otrzymaniu 1000 rubli
odszkodowania wysłałem zaraz w liście 500 rubli żonie. Pracowała ona
w sowchozie przy świniach. Najstarszy syn był koniuchem, a średni
syn ujeżdżał osły. Za to dostawali trochę żywności. Nigdy przez cały
pobyt nie dostali ani grosza. Żyli z tego co udało im się ukraść. Żona
przekupiła miejscowe władze i uciekła z sowchozu w Kazachstanie do
Tatiszczewa. Po drodze NKWD zaaresztowało mojego syna Staszka,
bo nie miał żadnych dowodów. Był najstarszy i miał już wtedy chyba
18 lat. Po przyjeździe więc żony zaopatrzyłem się w pismo z NKWD
upoważniające mnie do szukania rodziny i wyruszyłem w drogę. Udało
mi się go w końcu odnaleźć i przywieźć do Tatiszczewa. Staszek został
przydzielony do Szkoły Podchorążych.
Pierwsze wrażenia po spotkaniu się z
rodziną było okropne.
Żona była zupełnie wycieńczona, synowie również wygłodzeni. I w
Tatiszczewie nie było wesoło. Wojsko dzieliło swoje skromne racje z
rodzinami. Aby odciążyć wojsko nakazano wysyłać rodziny na
południe. Nie chciałem się z tym zgodzić. Dowódcą obozu w
Tatiszczewie był wtedy gen. Boruta Spiechowicz. Wezwał mnie i
powiedział, że rodziny wysyłamy na południe w lepsze warunki. Dał
mi oficerskie słowo honoru, że jest przekonany, że będą tam mieli
lepiej. Istotnie wierzył w to. Tymczasem rodziny w drodze na
południe zatrzymano i zawieziono z powrotem do kołchozu.
Rozgoryczona żona napisała z kołchozu list do Boruty Spiechowicza,
kwestionując wartość jego słowa honoru. Mam ten list po dziś dzień.
Spiechowicz w odpowiedzi na to wręczył mi list od NKWD,
upoważniający mnie do szukania rodziny i przywiezienia jej do
Tatiszczewa. Z ambulansu dostałem lekarstwa i żywność. Dostałem
bezterminowy urlop i pojechałem na poszukiwanie rodziny.
Dojechałem do stacyjki, Czornaja Reczka. Trzeba było jeszcze pójść
kilka mil pustynią. Po wielu trudach odnalazłem rodzinę w krytycznych
warunkach. Mieszkali w chlewie, leżeli na suszonej trzcinie.
Wszyscy byli schorowani, z widocznymi objawami awitaminozy i
wygłodzenia. Siedziałem w kołchozie przez dwa tygodnie. Starałem się
o żywność. Buty straciłem, pas angielski straciłem, ale zdobyłem
trochę żywności. Żona była tak wycieńczona, że nie było mowy, aby
doszła kilka mil do stacji kolejowej. Udało mi się znaleźć człowieka,
który podjął się nas zawieźć za 100 rubli do najbliższej stacji. Koń
ledwo sam się wlókł, a my szliśmy pieszo. Przy kupnie biletów kasjerka
zażądała zaświadczenia o przejściu odwszenia. Oczywiście takiego
zaświadczenia nie mieliśmy, ale 100 rubli usatysfakcjonowało kasjerkę.
W czasie podróży musiałem uspakajać żonę, bo wymyślała spotkanym
NKWD-zistom. W końcu udało mi się wysłać żonę i dwóch synów
transportem sztabowym do Persji. Tym samym transportem jechał z
nimi szwagier Siennicki. Ja sam zostałem w Rosji. Znałem dobrze
rosyjski język i wydelegowali mnie jako tłumacza do NKWD.
Musiałem tłumaczyć wszystkie sprawy związane z transportami wojska.
Będąc tłumaczem w NKWD dostawałem zaopatrzenie z ich specjalnego
sklepu. Sklepy te były zaopatrzone we wszystko co można sobie
wyobrazić w tamtejszych warunkach. Ryba, kawior i inne smakołyki.
Po trzech miesiącach dopiero wyjechaliśmy
do Persji i
odnalazłem rodzinę. Żona dostała biurową pracę w polskiej policji
obozowej. Rodziny były umieszczone w ogrodach szacha, w zupełnie
znośnych warunkach. Zbudowano im szeregi pryczy pod dachem. Po
przyjeździe do Teheranu byłem zupełnie wycieńczony. Dostałem febry
tropikalnej i pelagry. Przekazano mnie do angielskiego, oficerskiego,
bardzo porządnego szpitala. Potem przenieśli mnie do szpitala
Polskiego Czerwonego Krzyża. W tym samym czasie najmłodszy syn
Julek zachorował na tyfus i leżał w szpitalu dla zakaźnych. Szczęśliwie
wygrzebaliśmy się z tych chorób. Przydzielono mnie do komendy
ozdrowieńców, do lżejszej służby. Wszyscy, z wyjątkiem Andrzeja,
przechodziliśmy malarię. Wreszcie przydzielono mnie do czynnej
służby do obozu Quizil Ribat. Obóz ten był zbudowany specjalnie dla
polskiego wojska. Dostaliśmy broń i zaczęło się szkolenie. Dostałem
przydział do II Brygady Pancernej. Przechodziłem szkolenie najpierw
na czołgach typu valentyne, a później przydzielono nam nowoczesne
typu sherman. Valentyny były stare, wolne i prymitywne. Shermany
natomiast były świetnie wyposażone. Do tego przydzielono
odpowiednią ilość carriersów i samochodów pancernych. Samochody
te były bardzo zwrotne. Pamiętam, że miały podobną szybkość do
przodu i do tyłu. Skrzynia biegów włączała się automatycznie. Pięć biegów do
przodu i pięć wstecznych.
Oficerowie płacili za osobiste wyposażenie,
ale było z czego.
Dostawałem bardzo dobrą pensję, bo miałem dużą wysługę lat, mimo iż
byłem tylko porucznikiem. Również żona i dzieci otrzymywały
przyzwoitą pensję, z której łatwo było im się utrzymać na mieście.
Okres w Teheranie wspominamy bardzo dobrze. Obóz w Quizil Ribat
był ponad 400 km od Teheranu, ale otrzymywaliśmy urlopy i można
było odwiedzać rodziny. Szkolenia w Iraku trwały przeszło rok.
Komendy były wyłącznie po polsku. W każdym oddziale byli
oficerowie łącznikowi. Mieliśmy takiego, który się nazywał Taylor.
Nazywaliśmy go "Krawiecki". Nauczył się po polsku.
Utkwił mi w pamięci niezwykły wypadek.
Wybrałem się w
Quizil Ribat w obozie do kancelarii pułku piechoty spisywać ewidencje.
Kancelista wyjął papierośnicę i poczęstował nas papierosami. Nie
zdążył zapalić zapałkę jak trzasł piorun. Jedyny piorun. Nie było
żadnej burzy. Piorun zrobił dziurę w namiocie i trzasł między nas.
Jednego zabił na miejscu. Był to kancelista. Jeden, żyd, podchorąży i
ja zostaliśmy porażeni. Cucili mnie dwie godziny. Karetka pogotowia
i zabrała mnie do szpitala. Byłem sparaliżowany po obydwu stronach.
Po dwóch miesiącach wyzdrowiałem.
Po wyszkoleniu wysłano nas na front, we
Włoszech. Od razu
posłano nas pod Monte Cassino. Anders podjął się zadania, na którym
poprzednio połamali sobie zęby Anglicy i Hindusi. Ja miałem przydział
do drugiej brygady czołgów do kompanii warsztatowej. Kompania ta
przeprowadzała lekkie naprawy czołgów na miejscu, a poważniejsze
odsyłała na zaplecze do warsztatów. Obsługiwaliśmy trzy pułki, 1, 4, i
6-ty. Mieliśmy specjalną kompanię, która ściągała zniszczone czołgi.
Posługiwali się ogromnymi ciągnikami o 14-stu kołach. Trudno było
uwierzyć na jakie miejsca wdzierały się czołgi. Wiele z nich
pozostawiono do dziś tam, gdzie zostały unieruchomione.
Staliśmy pod Bolonią. Był maj. Wtedy
dowiedzieliśmy się o
kapitulacji Niemców. Muszę przyznać, że nie pamiętam tego momentu
i okoliczności z tym związanych. Wiedzieliśmy o tym, że Polska
została przez sprzymierzeńców oszukana.. Między oficerami toczyły
się wtedy rozmowy, czy nie należałoby wystąpić z wojska jako wyraz
protestu przeciw takiemu potraktowaniu nas jako sprzymierzeńców.
Tak zrobili Jugosłowianie. Powiedzieli w pewnym momencie, że nie będą się
więcej bić. W efekcie zamknięto ich do obozu we Włoszech, a
Polacy pilnowali ich. Czy te rozważania miały sens, tego nie wiem, ale
w każdym razie wiele się o tym się mówiło.
Po zakończeniu wojny dostaliśmy od
Królowej formalne
zwolnienie. Dostaliśmy dokumenty zwalniające nas z armii oraz
odprawę pieniężną. Nasza odprawa była o wiele niższa, niż oficerów
angielskich. Wynosiła ona około 700 funtów i pomogła mi do kupienia
domu w Anglii.
Anglicy utworzyli Korpus Przysposobienia do życia
Cywilnego. Korpus ten miał ośrodki, których zadaniem było
przeszkolenie oficerów i żołnierzy do pracy w różnych zawodach. Mnie
odkomenderowano do obozu szkoleniowego, w którym komendantem
był major Masztak. Mianował mnie dyrektorem nauczania.
Utworzyłem grupy ślusarską, skórniczą, szewską, krawiecką i
kucharską. Wśród żołnierzy znaleźli się majstrowie w tych zawodach i
ci przejęli funkcje instruktorów. Kursy takie jak np. skórnictwo trwały 3
miesiące. Kurs nie dawał żadnego tytułu, dawał tylko podstawową
umiejętność zawodu. Wielu oficerów poszło na te kursy. Znam
pułkownika, który skończył kurs kucharski i pracował potem w tym
zawodzie. Inny oficer wykształcił się na krawca. W ramach tych
kursów wydaliśmy szereg broszur, książek dla ślusarzy i innych
zawodów jak metalurgia, materiałoznawstwo, narzędzia, maszyny
ślusarskie i t.p. W sumie było w naszym obozie kilkuset ludzi, po
kilkadziesiąt w poszczególnych grupach. Wszyscy moi synowie
przeszli przez te kursy. Moja żona była dobrze wyposażona. Mogła
sobie wynająć mieszkanie w mieście. Otrzymywała pensję jako żona
angielskiego oficera. Ja byłem skoszarowany w obozie. Okres pracy w
Korpusie Przysposobienia zaliczał się normalnie jako służba wojskowa.
Otrzymywałem tam normalną gażę oficerską jako porucznik. Po
rozwiązaniu Korpusu musiałem przejść do życia cywilnego. Posłano
nas do fabryk. Mnie wysłano do fabryki tekstylnej, do przygotowania
wełny. Robota była brudna i ciężka, ale dobrze płatna.
Dostałem się do fabryki metalurgicznej.
Związek Zawodowy
Metalurgów nie przyjmował do pracy Polaków. Mnie i syna Staszka
przyjęli na specjalną prośbę na okres próbny. Na początku przyjęli nas
na przeszkolenie, płacili minimalnie, 4 funty na tydzień. Po
dodatkowym przeszkoleniu otrzymywałem już normalną pensję jak inni robotnicy
angielscy. Nie mam słów uznania dla robotnika angielskiego.
Byli bardzo koleżeńscy. Obok mnie pracował na dużej tokarni starszy
człowiek. Na początku, gdy nie miałem jeszcze wprawy, zostawiał
swoją robotę i przychodził do mnie tłumaczyć mi jak należy robić.
Tracił przy tym swój czas i swoje pieniądze. Pracowaliśmy na dniówkę
i dostawaliśmy dość wysoką premię. Zarabiałem wtedy 9- 12 funtów
tygodniowo. W zasadzie związki zawodowe nie przyjmowały
cudzoziemców dlatego, że pracowali tak szybko i wydajnie, że dyrekcja
obcinała premię innym robotnikom angielskim. Pamiętam jak
pracowałem przy kołach obrotowych do maszyn. Przychodził do mnie
przedstawiciel związku i mówił : "Dzisiaj będą ci mierzyli czas pracy.
Masz zrobić nie więcej jak tyle i tyle. Jest to norma ustalona przez
związek zawodowy." Oczywiście starałem się dokładnie wykonać tę
normę i wogóle utrzymywałem z nimi dobre stosunki.
Postanowiłem wyjechać do Kanady, bo wychodziłem z
założenia, że tam wszyscy są imigrantami, a więc łatwiej się
przystosować do nowych warunków. Napisałem do ojca do Polski z
prośbą o radę. Odpisał: "Nic mądrzejszego, synu, w życiu wymyśleć nie
mogłeś". I tak pojechaliśmy do Kanady na własny koszt. Popełniłem tu
błąd. Gdybym pojechał na kontrakt, rząd musiał by mi wyszukać
właściwą pracę. Synowie wyjechali do Kanady przed nami. Kupili
dom w Winnipegu, a ja z żoną przyjechałem na gotowe po okresie
jednego roku. Synowie nie mieli wiele kłopotu ze znalezieniem pracy.
Staszek skończył angielski college i tu dostał pracę jako kreślarz.
Pierwszy dom, kupiliśmy przy ulicy Pritchard. Były to lekkie
domki budowane dla ludzi powracających po wojnie. Nie miały
piwnic, ale były tańsze. Gdy przyjechałem do Kanady w 1954 roku,
miałem już sześćdziesiąt parę lat. Przekazali mnie do biura dla ludzi z
akademickim wykształceniem. Złożyłem papiery, ale nie dostawałem
odpowiedzi. Sekretarka powiedziała mi otwarcie, że jestem za stary i
żadnej roboty nie dostanę. Musiałem wziąć jakąkolwiek pracę.
Zatrudniono mnie jako stróża przy budowie. Dostałem najniższą
stawkę, ale byłem bardzo zadowolony. Można było wyżyć.
Pracowałem przez trzy sezony. Znałem angielski dostatecznie i
przyjmowałem interesantów, którzy chcieli obejrzeć mieszkanie